Złe wieści osaczały nas jak wrodzy żołdacy. Wieszczka, której przerażenie zjeżyło włosy w przeogromne afro, przepowiadała kolejne klęski. Front wschodni był już całkiem blisko. Z południa nadciągały gorące masy. Te nadciągające z północy były zdecydowanie zimniejsze, morskie, a nawet polarne.
Jak zwykle, zetrzeć się miały nad naszym biednym krajem. Komunikaty o frontach nadciągających ku nam nie pozostawiały złudzeń: wkrótce zderzą się na lądzie i w powietrzu. Rozlegną się grzmoty zagłuszające walenie serc uwięzionych w gardłach. Szeroko przerażone oczy oślepną od błysków kaleczących niebo. Tętnice pulsujące popędzaną strachem krwią wydadzą się cichymi strumykami, gdy wroga fala znów przerwie nie naprawione na czas wały obronne.
Znikąd ratunku, mimo że skakaliśmy po kanałach, z jednego w drugi, łudząc się, że któryś wskaże bezpieczne wyjście. Prawie pogodziliśmy się z myślą, że odcięci i osaczeni, zostaniemy w domu. Z nadzieją, jak zwykle w naszej historii, zerkaliśmy jeszcze na zachód. Może stamtąd nadejdzie odsiecz, a przynajmniej słowa otuchy. „Na zachodzie bez zmian” – gibki gawędziarz, plączący się tanecznie przed mapą, na której zaznaczono fronty, linie i rubieże, pozbawił nas złudzeń bezwiednym cytatem.
Mieliśmy uwierzyć? Jemu? Kretowi? Wydaliśmy komendę pilotowi, na wygaszonym ekranie zapanował pokój. Przyszłość niech pozostanie nieznana, przynajmniej przez dwa tygodnie.
Jedziemy. A pogoda jest w nas.
—
Następny wpis pod koniec sierpnia, po urlopie. Dobrej pogody, ducha oczywiście.
Wydaje mi się czasami, jakby ten, który jest, jeśli jest, chciał zacząć wszystko od nowa. Bez swoich urzędników, bez korporacji w sutannach, bez wielkopańskiego sznytu hierarchów. Wiem, że podobne literackie mrzonki roiły się w głowach odszczepieńców od zawsze, od pierwszych chrześcijan począwszy. Czy jednak bez utopijnej wiary w cudowny nowy początek, w niepokalane jeszcze odrodzenie, możliwa jest wiara? Jakakolwiek, nie tylko religijna.
Znak czasów: kto ciekaw, mógł na żywo obejrzeć transmisję z „aktu zgorszenia”, rozgrywającego się na dwóch scenach: przed jasienicką plebanią i w kurialnych zaciszach gabinetowych. Nie mam ochoty rozsądzać, które racje w potyczce wyświęconych kogutów były cięższe. Żadne to odkrycie, że instytucje Kościoła są tak totalnie zhierarchizowane, iż w istocie totalitarne.
Niewiele mam zrozumienia dla tych, którzy niedyskutowalny obowiązek posłuszeństwa właściwy takim systemom odkrywają po latach funkcjonowania w nich. Jednak biograficzno-pokoleniowa przypadłość wywołuje niechęć do wszelkich funkcjonariuszy, więc i moja sympatia pozostaje po stronie prowincjonalnego proboszcza postawionego naprzeciw namaszczonej maszynerii władzy, której butnym uosobieniem w konfrontacji przed kamerami był kanclerz kurii, zachowujący się właśnie jak funkcyjny w korporacji.
Wracając do początku: wiem, że literacki koncept Chrystusa odrzuconego, którego powtórnego przyjścia nie zauważa ani świat, ani Kościół, pospołu pogrążone w materialistycznym oszołomieniu i namiętnej walce o władzę, to dziś motyw już wyświechtany i trącący myszką. Pokusa metafory jest jednak silniejsza niż lęk przed powtórzeniem. Kiedy więc w czasie włóczęgi rowerowej po znanych od lat trasach znów przejeżdżam obok małej, błękitnawo pobielonej kapliczki, zawieszonej na drzewie stojącym przy rozstaju leśnych dróg, tym razem przystaję.
Przyglądam się miniaturowej matce z dzieckiem o przedwcześnie dorosłej twarzy. Pochłonięci sobą, rękoma zajętymi zwyczajną czułością nie próbują nawet wskazywać, który z krzyżujących się duktów mam wybrać. Wystarczy, że mnie zatrzymali i dają do myślenia. Dają pomyśleć.
Jak to zapisano w – dla wielu świętej – prozie? Błogosławieni cisi. Ich będzie królestwo. Jeżeli będzie.
Więc leżę, leżę tak leniwie, że nawet nie chce mi się poprawić tego zdania, by nie zaczynało się od więc. Leżę, a świat domaga się mojej interwencji, więc: leżę mimo że świat domaga się mojej interwencji.
Leżę z łokciem pod głową, na trawie, gapiąc się jak urosła grubo ponad wysokość do koszenia, którego się dopomina. Wykrzywiony starością płotek, tak mały, że lekceważony zwykle przez spojrzenie, teraz wpycha się przed oczy rozbieganymi sztachetkami w trzech coraz bardziej domyślnych kolorach. Czerwień, zieleń i żółć wyblakły już dawno, tak dawno, że nowej farby domagają się bez wiary w dzień malowania.
Płotek odgradza użytkową zieleń trawy od ozdobnej jaskrawości tego, co za nim. Pokręcone, nieregularne, niepodległe głupocie symetrii i regularności grządki z kwiatami kontestują wszelki ład. Bóg pomieszał ludziom języki, resztę stworzenia potrafią pomieszać sobie sami, z fantazji albo lenistwa. Lub z tęsknoty za wolnością.
Wsadzone za płotek kwiaty rwą się, by przekroczyć granicę ogródka. Poruszone słonecznym żarem, wychylają się w stronę mojego cienia, obiecującego wilgotną ulgę. Ledwie dyszący podmuch gorącego powietrza sprawia, że drżą małe pomarańczowe pióropusze, dygocą kiście dzwonków i dzwoneczków, niebieskich i fioletowych, uczepionych długich łodyg, przechylających się pod ich ciężarem. Dzwonki górują nad resztą, więc podmuch dopada je wcześniej niż te trochę niższe, łososiowe albo żółtawe, nienaturalnie delikatne, jakby wycięte z cieniutkiej bibułki. A jeszcze niżej, tam gdzie nie ma pewności, że powiew w ogóle dotrze, rozpychają się czerwone karłowate słoneczka i postrzępione różnokolorowe rurki.
Wszystko to wychyla się do mnie w ucieczce przed palącą światłością i krzyczy o wodę. Odwracam głowę, udając głuchotę, nie chce mi się nawet pamiętać, jak wszystkie te cuda się nazywają. W odwrocie ledwo zauważam krzaki róż, rozbuchane w górę i na boki, daremnie ufające w rękę ogrodnika. Wzrok ociężale wędruje w lewo, wbrew wskazówkom zegara; tak się zresztą tylko mówi, bo rzecz dzieje się poza czasem, czas zdrzemnął się za moim przykładem. Gapię się na wrota do stodoły, prześwitujące odartym z farby drewnem jak wyrzutem i przez głowę przeczołguje się myśl, a gdzież tam myśl – pół albo i nawet ćwierć myśli: jeżeli kiedyś pomaluję wreszcie te wrota, to czy będę się gapił na nie jak wół?
Ta ćwiartka myśli od razu wydaje mi się tak idiotyczna, że odruchowo odklejam wzrok od horyzontu, wertykalnie, tym bardziej że ruchoma wata na niebie pożera błękity, ratując świat od słonecznego pożaru, blisko, blisko, tuż nad moją twarzą. Bezszumnie kołyszą się wierzchołki modrzewi, zbyt wysmukłe, bo podcięte kiedyś bez potrzeby niewprawną ręką gospodarza i może dlatego nie domagające się już niczego ode mnie.
Prawie zasypiam, gdy dopada mnie psi jęzor, obmiatając pół twarzy wraz z uchem, odganiam radosne bydle, ale wraca, przez zmrużone powieki widzę, jak skrada się, czarny, kudłaty, z pulsującą mgiełką komarów nad brodatym pyskiem. Psia intuicja podpowiada mu w końcu, że ze spaceru nic dziś nie będzie, las musi sobie poradzić bez nas, niezerwane grzyby niech robaczywieją w spokoju. Wali się więc ciężko tuż koło mnie, do góry brzuchem czekającym na pieszczoty, próbuje zaczepić mnie łapą z pazurami jak u niedźwiedzia, chybia i nieruchomieje. Nieruchomiejemy obaj, w brzęczeniu komarów i chłodniejszych podmuchach ze szczytów modrzewi.
Tak leżę, leżę nie po coś albo przeciw czemuś, nie ze zmęczenia ani nawet z lenistwa, z żadnej tam depresji ani afirmacji. Nie, leżę nawet nie dla samego leżenia, nawet nie ot-tak- sobie. Leżę po prostu i jest mi absolutnie dobrze. Dobrze. I absolutnie.
Historia wraca rotą jak refrenem. Kiepski serial niemieckiej telewizji „Nasze matki, nasi ojcowie” w Polsce wywołał histeryczne pytania, czy polska tv jest jeszcze polską. Pokazaliśmy, żeby każdy mógł sobie o filmie wyrobić zdanie – tłumaczył się prezes TVP. Odwołać prezesa – żądali obrońcy szarganej historii. Myślenie totalitarne w natarciu: na szarganie świętości odporne są jedynie partyjne autorytety, zaś maluczkich obejrzenie kontrowersyjnego filmu deprawuje i wypacza.
Oczywiście, łzawa i banalna opowieść o „ich matkach, ich ojcach” budzić może, jak mówią politycy, zrozumiały sprzeciw. Oczywiście, Niemcy nieprawdziwie pokazali Armię Krajową jako organizację antysemicką. Oczywiście, równie niesprawiedliwie z polskiej perspektywy pokazali siebie jako (w większości) ofiary wojny. Ale jeżeli dyskusję o filmie ZDF oczyścimy z politycznej interesowności, nieoczywistość tych oczywistych oczywistości okaże się oczywista.
Bo owszem, kłamstwem jest ogólne stwierdzenie, że wszyscy akowcy byli antysemitami. Ale nie znaczy to, że wśród akowców nie było antysemitów. Trafiali się pewnie wcale często, równie często jak zdarzali się w przedwojennej Polsce, nie tylko wśród niewykształconych chłopów czy proletariatu, ale i wśród inteligencji, nawet w akademickich elitach.
Owszem, w pewnym sensie nie wszyscy Niemcy wojujący za fuhrera byli katami – nawet wśród tych, którzy podbijali świat dla Rzeszy były ofiary narodowosocjalistycznej przemocy, do zabijania zmuszone strachem o własne życie. Teraz, że dziesięcioleciach kulturowej tresury w narodowej winie, wkuwania swojej winy na pamięć, ordungu bycia winnym z definicji i poprawności, Niemcy chcą wreszcie mówić i o swoich cierpieniach, o swoim umieraniu, bólu, tęsknocie i rozpadzie. Czy można mieć o to do nich pretensje?
Nie można, chyba że – tak jak w serialu „Nasze matki, nasi ojcowie” – próbują zacierać śmiertelnie ważne rozróżnienia. Serial banalnie, ale prawdziwie przypomina, że na wojnie wszyscy są ofiarami w tym sensie, że nikt nie pozostaje niewinny. Ale stwierdzenie, że wojna nikogo nie pozostawia niewinnym nie znaczy, że winni są wszyscy. Ktoś jednak tę wojnę zaczął, ktoś był agresorem, choćby jedynie ze słabości i strachu o życie. Ktoś był katem, nawet jeżeli tego bardzo nie chciał, a ktoś inny, choć rozpaczliwie tego nie chciał, stawał się ofiarą.
Niebezpieczne jest nie podszczypywanie utwardzonych stearyną świętości czy wzruszanie aksjomatów wbitych do głów grubaśnym brykiem z historii, lecz zapominanie o tym prostym rozróżnieniu. Niebezpieczne jest zrównywanie w historycznej narracji cierpienia ofiary i kata, niebezpieczne, bo prowadzące do zapomnienia i do powtórki. Dręczony wyrzutami sumienia kat nie przestaje być katem, zaś nawet najbardziej upodlona i ze zwierzęcego lęku gotowa na wszystko ofiara nie przestaje być ofiarą. O tym trzeba mówić wprost, nawet dziś, kilkadziesiąt lat po wojnie. Choć prawdopodobnie nawet najlepsza pamięć chroni przed powtórką tylko do czasu, bo – jak (nie)uczy właśnie historia – wcześniej czy później samobójcze szaleństwo dopada nawet najbardziej higieniczne kultury i cywilizacje.
W Warszawie artystyczny Ruch Higieny Moralnej w proteście przeciw serialowi rozwiesił plakaty, wzorowane na wojennych plakatach z 1939, nawołujących do czujności i obiecujących zwycięstwo. Ruch do oporu wobec niemieckiej manipulacji nawoływał obrazkiem polskiego żołnierza bagnetem przebijającego germańską łapę. W czasach pokoju od ruchu oporu i powtarzania gestów z przegranej kampanii lepsza jest jednak rozmowa. Warkot werbli zagłusza myśli, symboliczny bagnet wbity we wrażą dłoń przecina zarazem wszelką dyskusję i zwalnia od myślenia. Anachroniczne gesty nie budują ani sensu, ani rozumienia, mogą co najwyżej poprawić krążenie zmęczonym nieprzespaną nocą artystom.
Próba zrozumienia wcale nie oznacza zbyt łatwego usprawiedliwienia czy wybaczenia. Interpretacja to nie kapitulacja. „Miejsce zbrodni czy cnoty? (…)wciąż miałem wrażenie, że Berlin, jak lady Macbeth, bez wytchnienia myje sobie ręce…” To Gombrowicz z „Dziennika” berlińskiego, jednego z najgłębszych opisów zapętlenia niemieckiej winy i niewinności, tekstu zawierającego genialne, dalekie od politycznej poprawności zdania o pracowitych i czystych dłoniach Niemców, o niemieckich rękach, co w każdej chwili…
„Ręce zbrodnicze? Ależ skąd, nowe przecież, niewinne… Nowe i nie te same, a jednak, przecież, takie same. (…) I w tejże chwili prześliczne dziewczę wzruszyło ramionami zabawnie, chodziło o miłość, miłość, tak, ale tamto też było miłością, las, las rąk wyciągniętych przed siebie zdobywczo, miłośnie, heil, ręce stwarzające.”
Ten berliński dziennik nie był dla Niemców przyjemny ani łatwy. Nie tylko zresztą dla Niemców. Gombrowicz i tym razem szedł pod prąd: Europy Zachodniej z przymkniętymi oczami jednoczącej się przeciwko Europie sowietyzowanej; biskupów polskich przebaczających i proszących o przebaczenie. “Na nic! Na nic! Nie bądźcie dziećmi, wasze uśmiechy i wszystkie wygody, jakie moglibyście mnie ofiarować, nie zniweczą jednej minuty jednego jedynego z polskich konań wielotysięcznych, a tak urozmaiconych, o tak rozpiętej skali udręczenia. Nie dam się uwieść! Nie przebaczę!”
Zamiast pointy informacja: „Dziennik” z okresu berlińskiego w Niemczech ukazał się pod tytułem „Berliner Notizen” już w roku 1965. I ostrzeżenie dla wszystkich, którzy chcieliby pałować Niemców przytoczonymi powyżej cytatami – Gombrowicz napisał też w tym samym czasie i takie zdanie:
„Narody świata: czy wciąż wam się zdaje, że Hitler był li-tylko Niemcem?”
Widokówka z R. to nie landszaft z natury, ani malownicze ruiny zgarbione pod ciężarem historii, ani nawet postindustrialna betonowa pustynia. Obraz R. jest nieostry, rozmazany, tym bardziej, że miasto nie ma szczęścia do mediów. Jeżeli już się w nich pojawia, to albo jako czarna dziura z popularnych seriali i kabaretowych dowcipów, albo bastion jakiejś ideologii. Jedni mieszkańcy R. odwracają się więc od tego wszystkiego, co za miejskimi rogatkami i wpadają w autarkiczną śpiączkę, inni powtarzają stary dowcip, że największą zaletą R. jest istnienie dworca kolejowego, bo można stąd wyjechać na zawsze.
Czasami jednak to do R. wpadają ważni i znani, nadęci jak rewizorzy. Wpadają na chwilę, z szumem i pędem, głośni niczym bojowe wozy na poligonie. Wytyczają fronty, rozstawiają swe armie, bombardują wrogów i pouczają maluczkich, a potem jadą dalej, pozostawiając rozdziawione gęby w połowie okrzyku, zdrętwiałe od zaciskania w pięść palce i tęsknotę za czymś wielkim, nieuchwytnym, co pojawi się znowu, pewnie w następnej kampanii. Wojennej, wyborczej. Taki widać los prowincji, przez którą sprawy wielkiego świata przetaczają się niczym wojenne pułki. A gdy się tak żyje na skrzyżowaniu ważnych dróg, nie pozostaje nic innego jak albo zabrać się z podążającymi na wojnę, albo zostać i żmudnie liczyć straty: utracone złudzenia i marzenia.
Po tych historycznych przemarszach pozostają wspomnienia. I pomniki. Chwalą zwycięzców lub przegranych, którzy czasem zamieniają się rolami. Wtedy pomniki bywają burzone, jak ten wdzięczności sowieckim wyzwolicielom Radomia, który przez dziesięciolecia stał na jednym z głównych placów miasta. Był dosyć typowy, bo zdobywcy mają skłonność do fallicznej symboliki, do prężenia się ku górze kolumnami i obeliskami. Kiedy ich czas mija, wtedy lud kolumny w gruz obala, choćby nie wiem jak zbrojone były i choćby się już do nich nie wiem jak przyzwyczaił.
Gdy na Placu Zwycięstwa w R. burzono obelisk wyzwolicieli, co okazali się okupantami, byłem wśród tych, którzy proponowali, by go zostawić, z nowym opisem, nadającym prawdziwy sens zabytkowi socrealistycznej łżeprawdy. Ku przestrodze, dla przypomnienia, że nikt nam niczego nie da za darmo, że bronić i budować musimy sami, że kłamstwo nie jest zwycięskie … To wymagałoby jednak wysiłku większego niż praca buldożera. Napisałem wtedy, że dziura po socrealistycznym kłamstwie pozostanie na kolejne ćwierć wieku. Pozostała, tylko plac przestał być zwycięstwa, a stał się jagielloński, na pamiątkę krótkiego momentu Kazimierzowskiej prawie stołeczności.
Plac oprócz zmiany nazwy prawie się nie zmienił, choć prosi się o remont, widocznie za słabo. Rekonstrukcji nie doczekała się też pokawałkowana tożsamość miasta. Nie zapełniliśmy miejsca po fałszywej zadekretowanej wdzięczności, nie znaleźliśmy nowych bohaterów, własnego znaku, który by mówił o nas coś istotnego. W ten pustawy fragment przestrzeni publicznej wcisnął nam się więc złoty cielec handlowej galerii, która architektoniczną urodą konkurować może ze słynnym więzieniem na Koziej Górze. Znak siermiężnego kapitalizmu. Tu w R. nie mniej siermiężnego od realnego socjalizmu, choć oczywiście siermiężnego inaczej.
A historię i tożsamość R. mógłby symbolizować przecież inny pomnik: niepokornych, co w imię godności (nawet jeśli nie bardzo wiedzieli, że takie słowo istnieje) zbuntowali się wtedy, gdy jeszcze odwaga nie była tania, a za sprzeciw przeciwko rządzącym groziły kary cięższe niż sejmowa dieta w opozycyjnej ławie czy związkowa pensja kilkakrotnie wyższa od przeciętnej. Pomnika Czerwca ’76 nie doczekaliśmy się w R. do dzisiaj, kamień węgielny nie stał się zaczątkiem czegokolwiek – zapowiedź porzucona i zapomniana jak wiele innych. I tak już chyba pozostanie, bo obok postumentu, w który kamień pod pomnik wbudowano, postawiono coś na kształt tablic mojżeszowych, które upamiętniają modlitwę Jana Pawłą II w tym właśnie miejscu. Więc pewnie ciężkiego od świętości kamienia nikt już nie ruszy. Zresztą ludzi przy nim gromadzi się w kolejne rocznice coraz mniej i gdyby nie stał tuż przy jednym z głównych skrzyżowań w mieście, to na kolejne obchody nie trzeba by nawet zatrzymywać ruchu.
W R. na odsłonięciu pomnika państwa Kaczyńskich tłumy były. Na modlitwie nie poprzestano. Biskup pomocniczy (komu, na Boga!) z kunsztem rapera rymował miłosne wyznania ze słowami nienawiści. Niebo raz grzmiało i błyskało, raz paliło tropikalnym słońcem, za każdym razem otwierając perspektywę dla domorosłych mistyków. Biednych (w znaczeniu z Dostojewskiego) ludzi chlastały strugi deszczu i oskarżycielskie inwokacje. Trąby niebieskie uparcie jednak milczały, nie opowiadając się po żadnej ze stron. Ten pomnik powinien łączyć, a nie dzielić – powtarzał polityk, zgrabnie upychając przeciwników na ławie oskarżonych w trybunale historii. Histerii nie było, trudno ją reżyserować.
Pomniki w R., a pewnie i gdzie indziej, przestrzegają przed systemem i przed polityką, której współczesne wydanie zawsze kończy się klęską osoby, indywidualnej biografii. Na cokole, podtrzymującym serdeczną wobec siebie parę, nieszczęśliwie zaplataną w politykę, a po śmierci służącą jako emblemat w polityce historycznej, umieszczono napis: DLA CIEBIE POLSKO. Romantyczny martyrologiczny refren, przekleństwo naszej historii. Patrzę na zbrązowiałe twarze, które twórca pomnika nie wiedzieć czemu wyrzeźbił brzydszymi niż w rzeczywistości, i myślę sobie, że oni jednak woleliby żyć. Pewnie i dla Polski, na pewno dla siebie.
Na obejrzenie Barcelony Gombrowicz miał zapewne mniej czasu niż my. Ledwie tyle, co spacer po starym porcie, do wieży Kolumba. My oprócz kilku godzin na akademicką i nieakademicką rozmowę o nim mieliśmy jeszcze trochę czasu na wędrówki po mieście. Jakieś dziesięć godzin i trzy kwadranse.
Gombrowiczowi trochę czasu zabrało sprawdzenie, czy nie nadszedł wyczekiwany przekaz pieniężny. Czekał na pieniądze nie tylko dlatego, że od czasów argentyńskiej nędzy wprawiały go w drżenie. Został okradziony jeszcze w Buenos, zaraz po wejściu na pokład statku do Europy, więc przekaz miał pomóc w spłaceniu długów i napiwków. Nas też ostrzegano przed złodziejami, kiedy wchodziliśmy na zatłoczoną jak arabski targ La Ramblę. Złodzieje nas jednak oszczędzili, uważaliśmy przecież, a i z zatłoczonej ulicy skręciliśmy szybko, daleko jeszcze przed portem…
Barcelona zaczęła się jednak epicko – od panoramy, oglądanej wkrótce po przylocie. Prosto z lotniska zawiezieni zostaliśmy na Tibidabo, najwyższe wzniesienie w Barcelonie, prosto pod schody prowadzące do kościoła. Z jego tarasów oswajaliśmy Barcelonę z wysokości, jak skoczek, który za chwilę poleci ze skały, głową w dół, w morze skrywające pod taflą wody niebezpieczne, bo nieznane, uroki. Jak się okazało, była to chwila na oddech przed szaleńczym tempem, w jakim przez następne półtora dnia przepłynęliśmy miasto.
Ze wzgórza Barcelona wygląda jak kiszka wciśnięta między góry a morze, stłoczona, wykorzystująca każdy skrawek wolnej przestrzeni. Nawet tu, u stóp kościoła, pod opieką rozłożonych ramion wieńczącego budowlę Chrystusa (pomniejszonego bliźniaka Jezusa z Rio de Janeiro) rozłożył się bezwstydnie lunapark, z rolerkosterem wśród porastającej zbocze zieleni, z kiczowato złocącą się karuzelą. Zapowiadały one barceloński zawrót głowy, południowy karnawał mieszający zmysły i pamięć, poplątanie wysokiego i niskiego, kultury i natury. Pachnące kurzem, słońcem i świeżo wypaloną trawą, której woń snuła się po schodach prowadzących do wielkiej biblioteki, umieszczonej w dawnym szpitalu dla biedaków. Tym samym, w którym umarł Gaudi.
… kiedy więc skręcaliśmy z La Rambli, ulicy ulic, złożonej z kilku innych, która by odłożyć swój koniec jeszcze o kilkadziesiąt metrów, żarłocznie zaanektowała nawet molo w porcie; kiedy więc kończyliśmy ten spacer obowiązkowy, nie żal mi było nawet wspaniałych platanów i ich szeleszczącego cienia, bo ledwo napoczęta Barcelona przygniatać mnie już zaczynała swoim nadmiarem, posklejanym z tysięcy szczegółów i setek tysięcy turystów. Podobno tą najsłynniejszą aleją barcelońską przechodzi dziennie 150 tysięcy osób. Platany miałem za hotelowym oknem, a ocieniony zaułek, w który skręcaliśmy, obiecywał, że nie poddamy się do końca hałaśliwej turystycznej rutynie.
Hala targowa La Boqueria to królestwo tych, co czynią sobie ziemię poddaną. I wszystkie jej owoce, tu ułożone w stosy, piramidy, figury geometryczne, także te nieznane podręcznikom geometrii, odurzające papuzim przepychem barw i smaków, pozostających w domyśle, ale na wyciągnięcie ręki. Targowisko apetycznej próżności, przyciągające tłumy turystów; od ich platonicznych, błyskających fleszami zachwytów co bardziej niecierpliwi handlarze odgradzają się dużymi znakami zakazującymi fotografowania. Obrona to daremna, zresztą niezbyt serio czyniona, tyle tylko, by turyści nie zastawiali zbyt długo dojścia do straganu kupującej tu od lat znajomej…
… przy jednym ze straganów przegonieni zostaliśmy bezceremonialnie, gwizdem i machaniem rękami. Handlarz zachowywał się jak pastuch, a jego stragan był jak ilustracja zwierzęcej natury człowieka wysublimowanej w perwersje kulinarne, przyprawiane okrucieństwem. To równie malownicza, ale ciemniejsza strona La Boquerii. Stoiska z podrobami, obowiązkowo ozdobione główką jagnięcia z wytrzeszczonymi na nas, przerażonymi na zawsze źrenicami. Owoce morza, poukładane brzuchami do góry, na wszelki wypadek, gdyby raz jeszcze próbowały ucieczki, machające co jakiś czas odnóżami, w przyprawiającym o wcale nie egzystencjalne mdłości geście pozdrowienia. Morituri te salutant, powtarzane potem w kolejnych scenach zwiedzania.
Oglądamy szybko, ale dobrze i dużo, dzięki Pani Konsul, która z energią zdobywcy porządkuje barcelońską przestrzeń i nas czasem przywołując do porządku, gdy zatrzymuje nas jakiś detal. Docenię to tempo ostatniego dnia przed odlotem. Na razie poganiana pamięć próbuje zachować kolejne obrazy: przekładaniec historii, kolejne miejsca i budowle, stawiane na ruinach poprzednich, sklejane rzeziami i złotem, dziś tkwiące w półsennym spokoju, który jednak tu, na tym chwilami otępiającym słońcu, skrywa przemoc, która wybuchnie wkrótce, jak długie by to wkrótce nie było. Chodzimy więc prawie bez zatrzymania po śladach Fenicjan, Rzymian, Kartagińczyków, Wandalów, Wizygotów, Maurów. Po Dzielnicy Gotyckiej mijamy Dzielnicę Żydowską, jej mieszkańcom nie dane było przeminąć po prostu, zostali wygnani, zbyt obcy i niepokojący. Co stanie się z mieszkańcami dzielnicy muzułmańskiej, po której wieczorami strach spacerować? Szlachetnie łudzącym się zwolennikom wielokulturowości taki spacer może odebrać złudzenia. Wystarczą spojrzenia tych, co w odrapanych zaułkach nie mogę odnaleźć ani nowego życia, ani już też tego, które zostawili w swojej ziemi i którego tak naprawdę porzucić nie chcieli. Choć może „Trojka”, sklep z mydłem i powidłem wykwitły cyrylicą wśród arabskich napisów zwiastuje, że jednak jakaś pokojowa różnorodność jest możliwa? A może to jedynie kolejny dowód na tutejsze poplątanie i nadmiar?
Nadmiar splątanych motywów, symboli i znaczących ozdób, ekshibicjonistycznie kiczowatych, nieznośnie pięknych, tworzących trudne do rozsupłania kłębowisko, rozgałęziających się roślinnie, pnących ku górze, oplatających kolejne postacie, opowiadających niestworzone historie za pomocą przepychu stworzenia. Barcelona ubóstwia Gaudiego, a Gaudi to Sagrada Familia, katedra ze snu, z daleka przypominająca jakąś monstrualnie wybujałą w południowym słońcu roślinę, wciśniętą w barcelońską ciasnotę, strzelającą ku niebu, jakby chciała się w nie wedrzeć. Kościół bez Boga, kościół arcyludzki, świątynia artystycznej wyobraźni, wypełniona mierzwą turystów. Z tabernakulum zepchniętym do podziemi, ale z symboliką biblijną w każdym szczególe, bez przypadku, choć w porządku nieludzkim.
Krążymy po Sagradzie jak po hali odlotów, aż w końcu opowiadana przez architekturę katedry biblijna historia zaczyna docierać do świadomości, rozgrzebywać pamięć, zadzierać głowę ku niebotycznym kolumnom zbudowanym na podobieństwo drzew, ku owalnemu świetlikowi w dachu najwyższej z wież, przez który słoneczne światło spada na cudownie kiczowaty baldachim, osłaniający ukrzyżowanego, o twarzy niepokojąco odmiennej od znanych nam wizerunków. Sagrada Familia to kościół niebezpieczny i dla wierzących, i dla niewierzących, mogący zarówno wiarą obdarzyć, jak i ją odebrać. Kościół władający tajemnicą, także i tajemnicą ludzkiej wyobraźni, przekraczającej swoją kondycję, oszalałej i rozszalałej, pędzącej ku niebu albo ku szczytom. Czy taka wymurowana z wyobraźni katedra to tylko artystyczny gest? Możliwy bez wiary? W Boga? W człowieka? Bogoczłowieka?
Tak więc Gombrowiczowski kościół międzyludzki obecny był nie tylko podczas seminarium na dziewiętnastowiecznym dostojnym Uniwersytecie Barcelońskim, którego stara część wygląda po prostu tak jak powinien wyglądać uniwersytet. W dniu seminarium na jednej z barcelońskich uliczek zobaczyliśmy tłum ludzi z krwistoczerwonymi różami w dłoniach, ustawiających się w karną kolejkę, której początek skrywał się gdzieś za rogiem. Poszliśmy więc, potomkowie kolejkowych staczy, atawistycznie ciekawi, w tamtym kierunku. Odkryliśmy kolejny kościół, pod wezwaniem świętej Rity, patronki spraw niemożliwych, której święto przypada właśnie 22 maja. „Żyję jak w klasztorze” – taki wyrzut Rity Gombrowicz zapisał Witold w „Kronosie”. W uniwersyteckiej auli pani Gombrowicz z nami nie było, zachorowała. Puste, przeznaczone dla niej miejsce, zasłaniały kupione w porcie czerwone róże. Barcelona supłała pracowicie kolejne wątki.
Przy kolacji – na którą jadłem tutejszą czarną kiełbasę, przypominającą raczej naszą kiszkę kaszaną, przyrządzoną niezwykle, z zaskakująco słodkim sosem – a także później rozmawialiśmy sporo o „Kronosie”, opowiadając o nim tutejszym slawistom, którzy książki jeszcze nie czytali. Pytany, jak „Kronos” ma się do „Dziennika”, odpowiedziałem trochę wykrętnie, że tak jak gwałt do uwiedzenia. „Dziennik” to uwodzenie, „Kronos” to gwałt na zbyt ufnym czytelniku.
Tak, zamiast opowiadać o barcelońskim oszołomieniu, powinienem wreszcie napisać o „Kronosie”. Tylko jak opisywać gwałt?
Pisać o „Kronosie” za wcześnie, skoro czytali go na razie jedynie wybrani. Wydawcy liczą, że przeczyta i naród cały, a jak nie cały, to przynajmniej ten skandale lubiący. Ale właściwie po co ma czytać, skoro wybrani chętnie o tajnych jeszcze przez chwilę zapiskach opowiadają. Więc pogadać już jest o czym:
– Słyszała pani? w telewizji, że ten cały Gombrowicz to ten tego?
– Ten tego ten, pani kochana, ja od razu mówiłam.
– Ale żeby i ten, i tego, no niechże pani powie?
***
Po prawdzie, to naród więcej chyba o czekoladowym orle ostatnio gadał: czy dobry to patriota, co godło wcina, paluchy upaprane oblizując i czy nie zły to ptak, co czekoladową masą gniazdo wspólne kala? Pobłogosławionego przez prezydenta ptaka z białej czekolady widziałem tylko na zdjęciu. Nie jestem ornitologiem, ale wronę niezgrabną przypominał mi raczej ten orzeł na wesoło, orzeł przeciw smutasom, orzeł na miarę naszych potrzeb i możliwości, orzeł z pożółkłej białej czekolady, co na czekoladowej kupce ni to przysiadł, ni to do lotu się przyczaił, skrzydła rozkładając, ale bez przekonania do podniebnych podróży, po to raczej, by inne wrony od skórki chleba wypatrzonej opodal śmietnika odgonić.
***
Zdaję sobie sprawę, że z wiekiem zrzędliwy się robię, anachroniczny, niepostępowy. Ale jako nieślubne dziecko panny „S” i patosu, pamiętam przecież, jak komendami radość urzędową próbowano wywoływać i jak pałami wybijano radość spontaniczną. I pierwszego, i trzeciego maja, i w inne dni. Dlatego z tamtym białoczerwonym serio kłóci mi się dziś kabaretowy lilaróż baloników, dmuchanych w święto flagi, jak na razie wciąż tylko w połowie białej. A w głowie zaczadzonej ulicznym romantyzmem sprzed ćwierćwiecza kołacze mi się bez sensu: orła wrona nie pokona.
Wrona, wiadomo, była czerwona, więc szczególnie lekko rymowała się do skona.
***
Skojarzanki jak na maturalnym teście, tej usankcjonowanej szkolnym przymusem formie familiady, w której tajemna komisja osądza, co populi, a co dei. W tym roku komisja wysoka i centralna na maturę z polskiego wymyśliła młodym ludziom autorów i tematy niezwykle współczesne, tyle że współczesne inaczej: Orzeszkowa, Żeromski, Baczyński, nad Niemnem i na przedwiośniu. Jakby nic nie wydarzyło się przez ostatnie stulecie, jakbyśmy nie mieli innego języka, niż odwieczne chwała zwyciężonym oraz innych marzeń, niż szklane domy, przynależne czy się stoi, czy się leży. I jakby białoczerwona była jeszcze i biała, i czerwona tylko dlatego, że za mało krwi utoczyć sobie daliśmy, by cały sztandar ufarbowała.
***
Bitwy dzisiaj inne, więc może jednak nie rozdziobią nas kruki i wrony. Co innego nas zniszczy. Kiedy w świąteczne dni jadę starymi trasami za miastem, oglądam krajobraz po bitwie stoczonej z przyrodą przez tubylców i tych, co na ojcowiznę wracają rekreacyjnie, w dzień święty. Przy drogach wypalone pnie drzew ściętych razem z dopiero co skleconymi ptasimi gniazdami, zielone gałęzie poukładane równo na rowach jak kończyny obcięte jeńcom, a opodal żelastwo, którego nikt już nie przekuje ani na zbroje, ani na lemiesze. Gdzie indziej opakowania po namiastkach wieczności – nigdy nie poddających się rozkładowi olejach i smarach, i butelki, morze butelek, wyspy z butelek, butelczane fisharmonie pijackich uniesień i czkawką roztłuczone okruchy alkoholicznych upadków. I jeszcze: wychudzone worki, nie pamiętające, co je niedawno rozpychało; reklamowe obietnice rajów, poblakłych od czekania; a także rdzą poranione ślady zmechanizowanego dobrobytu i nadgniłe pozostałości parcianego luksusu. Nie pożywią się ni kruki, ni wrony.
***
W jednej z ostatnich rozmów Jan Nowak-Jeziorański, bohater nielukrowany, powiedział, że w czasie pokoju, gdy nie trzeba dla kraju narażać życia, patriotyzmem jest wrzucenie papierka do kosza na śmieci. Prawdziwi bohaterowie nawet banału bać się nie muszą. I nie muszą nam słodzić.
Listy zostały złożone*. Uwierzytelniające zdradę. Zamknięte w sejfie jak w krypcie, wiodły będą dostojne życie po życiu. Marszcząc się, blaknąc i krusząc, będą wspominały lepsze czasy, gdy przenosiły na odległość emocje i uczucia, nie dbając ani o wiedzę następców, ani o historycznoliteracki ciężar. Pełne życia fruwały ponad wodami, nie dostrzegając nadciągającej jesieni. Aż w końcu młodość je zdradziła, wydając muzeom i bibliotekom.
To zdarza się wszystkim, ale niewielu potrafi ten moment opowiedzieć. Gombrowiczowi zdarzyło się podczas rejsu do Europy, na północny wschód od Wysp Kanaryjskich, wczesnym świtem po nocy bezsennej. Scena dziwnego „spotkania” jak z filmu, którego nikt by dzisiaj pewnie nie nakręcił:
…Wreszcie noc nie powiem, żeby rozwidniła się, ale sczezła, oklapła, zatraciła się sama w sobie, wówczas tu i ówdzie pojawiły się białe zagęszczenia, które w surowości coraz obojętniejszej przedświtu wypełzły niczym wata…
…Wtenczas wypłynął z białych opatuleń, też biały, z dużym kominem, który zaraz rozpoznałem, w odległości jakichś 3 – 4 kilometrów. Zaraz zapadł się w kłąb mgły, znowu się wychylił, ja co prawda nie patrzyłem, w wodę raczej byłem zapatrzony… wiedząc dobrze, że to się nie dzieje, tego nie ma, wolałem nie patrzeć, ale niepatrzenie moje jakby potwierdzało jego obecność…
…Tymczasem zjawisko przepływało – nie przepływało w fantasmagorii rozwichrzonych kłębów z operowym prawie patosem i coś, jak zatracone braterstwo, jak brat zabity, brat umarły, brat niemy, brat zagubiony na zawsze i zobojętniały … coś takiego ujawniło się i zapanowało w rozpaczy głuchej i doszczętnie oniemiałej, wśród kłębów białych.
Te scenę można uczenie objaśniać Buberem. W całej tej powrotnej podróży do Europy relacja Gombrowicza z młodością zmienia się radykalnie: z relacji Ja-Ty staje się relacją Ja-On. Młodość swoją i może nawet młodość w ogóle czyni Gombrowicz obrazem młodości, przedmiotem odesłanym w przeszłość. Zupełnie też możliwe, że naginam myśl Martina Bubera do gombrowiczowskiej biografii. Jeśli tak, mszczę się za to, jak bardzo niemiecki filozof nie rozumiał Gombrowicza: „Ślub” był dla niego jedynie literacką zabawą, więc wyniośle odmawiał dramatowi Gombrowicza pokrewieństwa ze swoją myślą, w liście ugrzecznionym, ale wypranym z emocji, który pisarz niemal wymógł na nim po zbyt długim oczekiwaniu na recenzję. Na szczęście nie był to ani jedyny, ani nawet pierwszy zawód Gombrowicza.
Buber zresztą nie jest tu niezbędny, bo można też tę scenę i całą podróż powrotną Gombrowicza do Europy interpretować prościej, po ludzku. Zmęczony walką o literackie istnienie, wracał na Stary Kontynent, chcąc – zanim sam wypali się do cna – wyrwać historii pisarską sławę. Inaczej niż ćwierć wieku wcześniej, nie płynął po przygody, krajobrazy i przyjaźnie, po młodość i witalność, po nowe, którego wtedy nie znajdował w Europie. Wracał zmęczony i zmieniony tak bardzo, że wobec tamtego, młodszego o w innych czasach równe wiekowi ćwierć stulecia, czuł jedynie solidarność, współczującą, taką, jaką czujemy wobec nieświadomej swego kresu młodości wyruszającej poznawać życie. Wracał inaczej niż odpływał: Nie. Nie chcę poznawać. Jestem zamknięty i podsumowany. I śmiertelnie zmęczony, pamiętajmy.
Samoświadomość Gombrowicza bywa przerażająca. Potoczność sama podsuwa mu znaczenia, gdy notuje wygodę kajuty i wykwintność kuchni na statku, którym wraca: żyć nie umierać … Nie umierać? Czymże jest ta jazda, jeśli nie jazdą w śmierć?… ludzie w pewnym wieku nie powinni w ogóle się ruszać, przestrzeń zanadto związana jest z czasem, pobudzenie przestrzeni staje się prowokacją czasu, cały ten ocean jest bardziej z czasu zrobiony niż z bezmiernych dalekości, jest to przestrzeń nieskończona, która nazywa się śmierć.
Kończy Gombrowicz ten akapit zadziwiająco, zdaniem jak wzruszenie ramionami: Wszystko jedno. Rezygnacja? Pozbawiona złudzeń wiedza o zakończeniu własnej historii? W liście do brata parę miesięcy później napisał: Oczywiście domyślam się, i nawet wiem, że Wasze kłopoty znacznie większe, ale co z tego? Każda egzystencja jest klęską. Trzeba będzie, przypuszczam, prędzej czy później połknąć jakiś proszek i skończyć z tym; póki co żyje się przez ciekawość i z dnia na dzień. Przed wyjazdem z Argentyny mówił swoim młodym przyjaciołom, że ten, który odjeżdża, już jest umarły. Europejskie zapiski Gombrowicza to zapiski skazańca, czekającego na nieuchronne wykonanie wyroku, więc też już jakby martwego. Wszyscy wspominający pisarza z ostatniego etapu biografii, szczególnie z okresu berlińskiego, podkreślają jego samotność, mimo tłumu wokoło. Helmut Jaesrich: zawsze sprawiał na mnie wrażenie rozbitka: to pojęcie wzięte od Heideggera. Trafne i bez Heideggera.
Na koniec zdradziła go młodość. Nic młodzieńczego nie dostrzegał w schludnym Berlinie, może z wyjątkiem pamięci, która udawała, że nie sięga zbyt daleko wstecz. Młodość Paryża była młodością dla pięćdziesięciolatków, udawaną, oswojoną przez formy kultury. Przede wszystkim jednak zmęczone ciało stawało się coraz bardziej nieposłuszne, bolesne, obezwładniające. Przez jakiś czas wyrywał się jeszcze na powrót, do słonecznego południa, do Argentyny. Chciał wracać, raz jeszcze planował życie, jeszcze jedną przygodę z młodymi i wiernymi, w istocie wampiryczną. Zapomniał, że młodość jest egoistyczna i wierna przede wszystkim sobie?
W listach wciąż jeszcze drażnił ich, łajał i prowokował. Zmuszał do myślenia i słuchania. Jednocześnie odsuwał powrót w coraz mniej określoną przyszłość. Pod koniec lutego 1965 roku, wyraźnie zniecierpliwiony, list do J.C. Gomeza zamienił w listę swoich chorób i przypadłości: ciężka astma, zmarnowane serce, zatrucie organizmu cortizonem leczącym astmę, straszliwe zapaści nerwowe, bóle żołądka, na szczęście wrzód, nie rak, sypia po półtorej godziny, w ubraniu, po dziesięciu krokach dusi się, w końcu jest trochę lepiej. Lepiej? Gombrowicz nie stara się nawet skrywać irytacji: Wy, a także Ada uważacie, że wyleguję się na łożu z róż, w dodatku z Ritą. A tymczasem ja się tu wykańczam po trochu z każdej strony. Pod listem dopisek: Teraz ważę 68 kg. Ważyłem 83 kg.
Właściwie nie wiadomo, dlaczego Gombrowicz zerwał korespondencję z Gomezem. Może zrobiło mu się szkoda słów, bo uznał, że młodość już go nie może zrozumieć, że nie jest już jego udziałem? Jak miał wytłumaczyć, że on, burzyciel form, sam stał się formą. I że już jej nie zburzy, bo siły odebrało mu uległe wobec starzenia się ciało. Odmęt – to tylko jest twoje, notował dwa lata wcześniej w słonecznej Barcelonie. Już wtedy wiedział, że podróż się kończy, a powrotu nie ma?
Tak mogła wyglądać ta scena: samotny Gombrowicz na pokładzie, widzi – nie patrząc – tamtego, sprzed ćwierćwiecza, rozmazującego się w mgłach przedświtu. Nieistniejącego już, obcego, oddanego przeszłości. Szum fal nie zagłusza słów mamrotanych przez Gombrowicza z irytacją, a może i rozbawieniem: co za mania, wpatrujesz się w kulę szklaną, w szklankę wody, i nawet tam coś ci się z niczego wysnuje, bezkształt…
Kamera odjeżdża do szerszego planu, jakby chciała nam pokazać jeszcze kogoś, przysłuchującego się milczącej rozmowie dwóch Gombrowiczów. Zgarbiony nad burtą pisarz odrywa dłonie od mokrego drewna balustrady, prostuje się, podnosi głowę i odwraca od nas. Patrzy z uwagą w nową chmurę mgły, gęściejszą, skrywającą go powoli. Obraz nieruchomieje, słowo za słowem pojawiają się napisy. Końcowe.
*Od 8 do 28 kwietnia pokazywaliśmy we Wsoli oryginały listów Witolda Gombrowicza do Juana Carlosa Gomeza. Wystawa przypominała o 50. rocznicy powrotu Gombrowicza do Europy po 24 latach życia Argentynie.
Bardziej winna spóźniona wiosna czy raczej przedwczesna lektura, nie wiem. Ale Busko w tym roku nie boskie, pospieszne jakieś, przegapione. Za krótko, za szybko, bez zezwolenia na zwolnienie. Historia bez zakończenia jak zabrana na urlop lektura obowiązkowa: nowa powieść Zbigniewa Kruszyńskiego, czytana w maszynopisie, bez ostatnich stron. A więc bez zakończenia, nadającego sens całości.
Zamiast metafizyki geriatryka. Inaczej niż w poprzednich latach Busko wydało mi się rozmamłane jak park nieodgrzebany jeszcze z liści, którym udało się przezimować. Roznegliżowane, odkrywające swą popeerelowską szpetotę, maskowaną przebierankami i ostrym makijażem. Prasowanie zmarszczek, zachęca kolorowa płachta na nowym budynku rozwalającym stylistyczny ład sanatoryjnej uliczki. Para starszych kuracjuszy w sportowych strojach, nie maskujących zwyrodnień i wykrzywień, fotografuje się na tle ogromnej twarzy o urodzie fotoszopa. On od dawna nie rozprostował pleców, ona odkształcający nadgarstki i palce reumatyzm nosi jak ozdobne bransolety, z gracją.
W powieści Kruszyńskiego, którą czytam dosłownie bez końca, ten sam humor co kiedyś, w poprzednich tekstach, ten sam autoironiczny język, kasujący z końcem akapitu wszelką pokusę sentymentalizmu. Ale gdzieś tu w tę błyskotliwą ironię wsącza się się zgryźliwość (moja czy autora?), pesymizm czatujący za smugą cienia, zgredowatość, by użyć określenia pisarza, z którym o nie wydanej jeszcze powieści opowiadamy, następnego dnia po moim powrocie z B., zebranej w bibliotece miejskiej publiczności. Spragnionej najwyraźniej Wiosny Literackiej, nowalijek, nawet jeśli nie opuściły jeszcze inspektu.
Oczekiwać wiosny od dwóch starzejących się facetów, grypsujących anegdotami z niewydanej jeszcze książki, przypominających kumpli z wojska zamęczających otoczenie szwejowskimi historyjkami? Ratują nas fragmenty czytane przez Kruszyńskiego i ta jego zjadliwa ironia, wywołująca chichot aprobaty nawet gdy jest bezlitosna dla R., w którym publice przyszło żyć i pewnie dożyć. Ratuje nas też wiosna i słońce, gdy rozmawialiśmy poprzednio, była ponura zima, ostra, z ofiarami: nieostrożny bażant zamarzł wtedy na balkonie we Wsoli. Przegapioną przez nas ptasią śmierć odkrył wówczas właśnie Kruszyński.
Pozdrówcie ode mnie najsmutniejsze miejsce świata – pokpiwał z naszego przywiązania do Buska mój syn, dla którego B. pozostaje symbolem peerelowskiej zgrzebności. Nie widział, szczęściarz, Solca Zdroju, z peerelu też pamięta niewiele, choć akurat zgrzebność i szarość mogły utkwić mu w głowie. Kruszyński pamięta lepiej, nie tylko z oczywistych względów metrykalnych, ale dlatego, że obdarzony został niezwykłą pamięcią szczegółu, drobiazgu, smaków, zapachów, detali pejzażu, które w jego samokomentującej się frazie stają się zaskakującymi elementami metafory. Realizm metaforyczno-ironiczny, tak by można nazwać jego styl?
Rodzinny Radom, czyli R., jest dla Kruszyńskiego takim Buskiem, pozostaje nim od i na zawsze, zresztą zmienia się tylko powierzchownie, więc zgrzebność i miazgowatość przeżywanej przed dziesiątkami lat młodości trzyma tu mocniej niż w świecie. Jedną z największych zalet R. jest to, że leży w pobliżu torów, więc łatwo z niego wyjechać – pisze w nowej powieści. Wyjechać i wracać, by cieszyć się z tego, jak daleko się odjechało – dodajmy złośliwie. Wracać, żeby poczuć pewność świętego spokoju, który daje przemiana młodości w przeszłość, ale i tęsknotę do młodzieńczej jednak-wolności, nie ograniczanej przerostem prostaty i innych starzejących się gruczołów. Każda młodość jest wolna, choćby nawet tylko wolnością sikania, o której rezonuje narrator powieści Kruszyńskiego. Powroty bohaterów Kruszyńskiego do R., do mgieł młodości, wcale nie są jednoznaczne: wracają nie tylko po to, by nacieszyć się wyzwoleniem i wyrwaniem w świat, wracają, bo się starzeją, ze wstydliwej tęsknoty do tego, czego już nie ma i nie będzie, ale tu trochę jednak pozostało, zastygło niczym ślady po wyprysku wulkanu.
Pozostało w R. i pozostało w B., gdzie stołujemy się w śmiesznej knajpce z pretensjami do światowości, z galerią obrazków na sprzedaż – wszak i galernicy wrażliwości potrzebują czasem poratowania kręgosłupa, obarczonego przepuklinami od trzymania pozycji wyprostowanej. W hotelowej knajpce z tą swoją udawaną światowością zastygłej jeszcze w tamtej epoce, peerelu, tego lepszego peerelu dla wybranych, na który kiedyś nie było nas stać. Więc wciąż mamy do niego sentyment? Wracamy, by obolałą pamięć wymasować nostalgią?
W parku zdrojowym dziewczyna żywcem wyjęta z powieści Kruszyńskiego. Rozdając reklamowe ulotki, szuka sponsora, na szkolną wycieczkę oczywiście. Co roku kolejni kuracjusze pozwalają się nabierać. Chorzy rodzice, zarabiający jedynie dorywczo i poniżej średniej, rodzeństwo, dziadkowie niepełnosprawni i podopieczni w swej starości, gimnazjalny marketing, uprawiany z wdziękiem ofiary wywołanej do tablicy. – Bożżżeeesz – syczy mi prawie w twarz przekleństwo, gdy wrzucam jej w dłoń garść wygrzebanych z kieszeni drobniaków. Jeszcze kilku takich sknerusów jak ja i zamieści ogłoszenie na randkowym portalu internetowym, oferując usługi ze znawstwem opisywane przez bohatera Kruszyńskiego. Tylko zdjęcie musi dać nie swoje – myślę, zgryźliwością zarażony pewnie poprzez lekturę.
Więc wszystko tym razem było w B. nie tak: kosa na czubku zaokiennego modrzewia zastąpił drozd śpiewak, z nieznośną operetkową manierą. Z parku wyganiało zimno i fałszująca organistka, zniekształcana przez zawieszone na zabytkowym kościółku kołchoźniki. Śpioch kogut, biegający jak pies przy nodze pana, który karmił go będzie dobrze aż po ścięcie, wykrzykiwał pobudkę w samo południe. Trzygwiadkowy hotel-spa-wellnes straszył tynkiem odpadającym po dopiero co zeszłorocznym remoncie oraz sznurkami z wykąpaną w siarce bielizną, dyndającymi od frontu na stylowych balkonach. W chaszczach spętanych plastikowymi torbami, które wiatr kleptoman porwał z pobliskiego bazaru, rozpychał się i puszył dorodny na gody bażant. Puszył się, puszył i …
Właśnie, czy bażant śpiewa?
————————————————
[Powieść Zbigniewa Kruszyńskiego ”Kurator” ukaże się w drugiej połowie roku w wydawnictwie WAB]
Jakież radosne święta! Tyle Radości ze śmierci jednego człowieka, która ma nas Śmierci wyrwać, jeśli uwierzymy, przyjmując nadludzki punkt widzenia. Ludu, mój ludu, cóżem ci uczynił. Któryś za nas cierpiał rany.
Rytuał powtarza się co roku ku radości tych, którzy wierzą, że śmierć nie jest końcem i kamień zastaną odwalony. I dla niedowiarków, którzy nie mogą uwierzyć, że życie może się kończyć tak absurdalnie. A dla niewierzących, zamiast wielkanocnej pieśni, taki oto poetycki lament:
gdzie jest Izaak Mosze i Wefa?
wszyscy śpią o tu pod tą ziemią
gdzie jest Rachela Stefan i Aleksander
wszyscy oni śpią pod tą ziemią
Stawiski Tykocin Radziłów
Czyżew Drohiczyn Jedwabne
(…)
„uderzył dziecko prętem żelaznym
tak że mózg rozprysnął się na jego ubraniu
i kazał matce to czyścić”ciężko pracował w polu
do późnych godzin nocnych
był dobry dla swojej umierającej matki
nie sądźmy go w tak trudnej godzinieo Panie
o Panie
Tyś wydarł nas z ich rąk
płonąc
płonąc w stodole
płonąc
Cokolwiek uczyniliście jednemu z was, mnie uczyniliście, mówi Pismo z perspektywy Boga-człowieka. W ludzkiej perspektywie jest tylko absurd i ratująca przed rozpaczą ironia.
„Radości” Grzegorza Kwiatkowskiego włączają się, nie tylko tym wierszem, w ten sam od zawsze żałobny lament umierających. I żywych lamentujących w imieniu tych, których spaliła historia, zabiły kataklizmy i choroby, albo zwyczajne nieszczęścia, albo jedynie starość. Ich losy przywoływane są w „Radościach” z perspektywy – odświętnie mówiąc – ziemskiej, z perspektywy życia bez religijnych czy filozoficznych pocieszeń. W tej perspektywie śmierć jest zawsze niewczesna, absurdalna, nie do usprawiedliwienia.
***
Wiemy, choć wolimy nie pamiętać: w świecie połamanych tablic śmierć i cierpienie to zaledwie spowszedniałe części krajobrazu.
gdy widzę odświętnie ubranych ludzi
w kondukcie pogrzebowym
którzy wychwalają osobę zmarłego
nie czuję żadnego wzruszenia
niecierpliwię się
widziałam psy zjadające trupy
dziewczyny które gniły z kijem między nogami
byli częścią pejzażu
jak drzewa i cała reszta
(Sylvie Umubyeyi, ur. 1974).
Dobro i zło w „Radościach” po prostu są, obojętne na ewangelie i traktaty moralistów. Zło jest bardziej – bardziej wyraziste, niemal fascynujące. Dobro pojawia się w sposób tak nieoczekiwany, że od razu staje się wątpliwe i podejrzane. Jak w wierszu „ojciec”: mężczyzna używający w burdelu dziewczyny, gwałconej w dzieciństwie przez ojca, okazuje się pedofilem, któremu płatny seks pozwala bezpiecznie brać na kolana własną córkę. Zło, stając się dobrem, nie przestaje być obrzydliwe. Absurd jest kolisty?
***
Kwiatkowski w swoim tomiku zapisał historie wyłącznie straszne i straszniejsze, tym bardziej przejmujące, że stylizowane z naiwnością i okrucieństwem dziecięcych opowieści. Ta perspektywa: dziecięcego zadziwienia, że świat jest właśnie taki i dziecięcego poczucia winy za zło zewnętrzne, niezrozumiałe i niezawinione, jest w „Radościach” wykorzystywana chętnie i z dobrym skutkiem. Ale nie dla wszystkich zrozumiała. Część krytyków zarzuciła poecie, że jest efekciarski w epatowaniu okrucieństwem i śmiercią i że, rezygnując z ekspresji poetyckiego „ja” na rzecz niemal reportażowych zapisów, uprawia publicystykę, wykorzystującą modne tematy. Spór pozostawiam bardziej uczonym w poezji. Mnie, zwykłego czytelnika, przekonuje wyjaśnienie z wiersza „Dora Drogoj, ur.1923 zm. 1941”:
odcięto jej głowę tępą piłą
i nikt nie wie gdzie została pochowana
gdyby to było przerysowanie
albo estetyczna zabawa
ale: odcięto jej głowę tępa piłą
i nikt nie wie gdzie została pochowana
Po grecku świadek to martyros. „Radości” to nie tylko lament. Kwiatkowski – nie wiem na ile świadomie – podejmuje pracę tych literackich żałobników, którzy całkiem niedawno dawali świadectwo epileptycznemu światu masowych wojen i zagłady, lagrów i łagrów, światu po śmierci Boga i jego człowieka. Jest tak samo jak oni minimalistyczny, oszczędny w języku, poetyce i aksjologii, i tak samo na koniec bezradny, gdyż wierny jednostkowej, ludzkiej perspektywie. Wierny może nawet bardziej niż żałobnicy minionego stulecia: w „Radościach” każda, nawet zupełnie zwyczajna, śmierć jest zagładą świata. Każda jest doświadczeniem granicznym. Każda domaga się świadectwa.
Powtarzać znaczy narażać się na wtórność. Grzegorz Kwiatkowski znalazł jednak głos własny – w głosach umarłych i umierających, z ich głosów strojąc własny ton. Robi to tak sugestywnie, że można by pomyśleć, iż jest to jedyna droga tej literatury, która nie zapomniała dwudziestowiecznych rekolekcji. Droga, dająca nawet odrobinę radości, jak dziecięca włóczęga po lasach i zbieranie martwych saren z wiersza otwierającego tomik: to były nasze najpiękniejsze lata:/ taczka pełna sosnowych gałązek i smugi krwi/ i uczucie radości po dobrze wykonanej robocie. Zatrute to radości, przewrotne.
Czy więc jedyną nadzieją dostępną człowiekowi, który przeżył śmierć swojego Boga – jakie by nie były jego imiona: Jahwe, Postęp, Oświecenie, Nihilizm – jest pamięć? Pamięć jako zbawienie, żałoba jako ratunek przed samotnością? Każda śmierć jest zagładą świata, ale rozpacz, przepracowana żałobą, kiedyś powinna się skończyć. Tak było, jednak tamta żałoba po wielkich zagładach, pozbawiwszy nas ostatnich złudzeń, wciąż trwa i może nigdy nie zostanie przepracowana. Taka jest nasza kondycja: żałobników, odmalowujących bez końca nagrobne tabliczki?
***
Urodzony, zmarł. Wierzący mają kapłanów, światli filozofów. Przerażonym pozostają poeci.
[cytaty z: Grzegorz Kwiatkowski, Radości. Biuro Literackie. Wrocław 2013]