Wszystko łączy się ze sobą poza czasem. To można wyczytać u Aleksandra Wata. Długo nie mogłem zabrać się za lekturę korespondencji jego żony i Czesława Miłosza. Bo w czytaniu cudzych listów, choćby zgodę na ich publikację dali autorzy czy ich spadkobiercy, jest coś staroświecko nieprzyzwoitego. Szczególnie, gdy listy te opowiadają o bólu i śmierci.
Sięgnąłem w końcu po nie sprowokowany rozmową z Ritą Gombrowicz podczas jej niedawnego pobytu we Wsoli. Poprosiłem panią Ritę o krótką wypowiedź dla naszego archiwum i projektowanego portalu. Czasu było mało, więc pytanie musiało być proste. Pytając jak pamięta Gombrowicza i jak by chciała, byśmy go pamiętali, nie bałem się banału, bo wiedziałem, że ustrzeże nas przed nim odpowiedź.
Co Rita Gombrowicz pamięta jako najważniejsze? Poczucie humoru i ironię Gombrowicza, taką codzienną, nie pozwalającą lenić się myślom i uczuciom. Zapamiętała też sceny ostatnie: pokonany już przez astmę i chore serce Gombrowicz, powalony, bezsilny, macha do niej słabą ręką z łóżka, w geście pozdrowienia? pożegnania? czułości? Poruszające: ten gest powtórzony przez panią Gombrowicz w muzealnym wnętrzu, pod wielkim zdjęciem przedwojennej Wsoli i przedwojennych Gombrowiczów, a potem prostota zamykającego wypowiedź wyznania, wypowiedziana po dwóch godzinach uczonych słów i zdań: kochałam go bardzo i kocham go coraz bardziej. Im dłużej go nie ma, tym bardziej. To wyznanie nie zabrzmiało jak skarga mającej żal do losu kobiety, lecz jak mocne słowa osoby, która najbliższego człowieka nie porzuciła także po jego śmierci.
Małżeństwo Watów to oczywiście inna historia, ale na koniec podobna. Byli ze sobą nieporównanie dłużej niż Rita i Witold, choć przecież Ola Watowa mogła przez pewien czuć się jak wdowa, gdy nie wiedziała, czy Aleksander żyje, czy nie umarł w zamarstynowskiej celi. A potem to ona była bohaterką odysei, gdy wracała do męża przez naprawdę nieludzką ziemię, z synem, którego dla nich ocaliła. Opisała potem tę odyseję w książce, którą nazwała „Wszystko, co najważniejsze”. Książka została nawet zekranizowana, ale film był porażką, bo reżyser nie ustrzegł się sentymentalizmu. Wstrząsający banał życia trudno przekłada się na język sztuki.
Zbiór korespondencji Oli Watowej i Czesława Miłosza, prowadzonej po śmierci Aleksandra, nosi tytuł „Listy o tym, co najważniejsze”. Wat odchodził w poczuciu winy, rezygnował z życia, przemienionego w piekło przez nieustanny i nieuleczalny ból, nie przestając myśleć o żonie. Zostawił list, kartkę „zatytułowaną” NIE RATOWAĆ, prośbę o przebaczenie i błagalny nakaz do żony: „Myśl, że skończyła się moja męczarnia, nawet Ty nie znałaś jej głębi całej. Kochana, żyj”.
Podobieństwa i niepodobieństwa. Rita Gombrowicz przeżyła z Gombrowiczem zaledwie ułamek czasu, który dany był Watom. Obie wdowy jednak stały się strażniczkami słów swoich mężów. Wiernymi i stanowczymi, choć są i tacy, którzy twierdzą, że zbyt rygorystycznymi i władczymi. Zapłakana słodycz jest jednak cechą wdów z latynoskich i hollywoodzkich filmideł, życie – także życie literackie – stawia inne warunki. Gdy czyta się listy Oli Watowej, gdy słucha się Rity Gombrowicz, staje się jasne, że łączy je coś jeszcze: pamięć bólu ich najbliższych. Bólu, który był może najważniejszym tematem ubiegłego wieku, ich wieku.
Drugiego września 1967, kilka tygodni po śmierci Aleksandra Wata, Czesław Miłosz napisał w liście do Oli Watowej: „… towarzyszy mi refleksja o naszej znikomości i bezbronności. Miałem sporo rozmów z Gombrowiczem w Vence i o porządku jego myślenia świadczy to, że ból jest dla niego głównym zagadnieniem i kontrolerem wszelkiej filozofii, ból fizyczny, a mnie się też wydaje, że to słuszna hierarchia, że wszystko inne mniej ważne.” Trzy dni później Ola Watowa odpisywała Miłoszowi, relacjonując zmagania z zapiskami męża i własną rozpaczą: „Rozpaczliwie staram się to odczytać i wszystko, wszystko, najbardziej oderwane tematy, wydają się uderzać przeciwko mnie, bo zawsze jest w nich jego cierpienie i samotność w cierpieniu.”
Ta nieuchronność samotności to też jedno z odkryć tamtego wieku. Poza tym wszystko łączy się ze sobą poza czasem. Wszystko, co najważniejsze. I trwa w pamięci.
Diabli nadali tę kulturę. W kampanii wyborczej prawie nie istniała. Bo nikogo nie obchodzi? A może obchodzi, ale głównie tych, których już nie obchodzi polityka, więc po co o nich zabiegać?
Najważniejszym tematem kulturalnym w tej kampanii była kwestia, czy piosenkarz Nergal powinien być jurorem w tandetnym show nadawanym przez telewizję publiczną. Dla tych, którzy nie wiedzą: Nergal to wokalista, który na estradzie przebiera się za satanistę i dla skandalu a to Biblię porwie na kawałki, a to odgrywa księdza uzdrawiającego kalekich. Zaś telewizja publiczna to taka telewizja, która ma misję edukacyjną i kulturalną. W teorii, bo w praktyce TVP uprawia misję komercyjną: tyle misji, ile kasy, do diabła!
Dyskusja o Nergalu stała się dyskusją o wolności słowa artystycznego. Na wyrost. Dla mnie sprawa jest prosta: Nergal w programie rozrywkowym telewizji publicznej występować nie powinien, ale nie z racji swego rzekomego (marketingowego?) satanizmu, lecz dlatego, że telewizja publiczna takiej rozrywki nie powinna w ogóle pokazywać. Chyba że zrezygnuje z abonamentu.
Do diabła tam z Nergalem, jego prowokacjami i kasą TVP. W jeden z wrześniowych weekendów rozanieleni seniorzy mogli za darmo napawać się kulturą w publicznych placówkach. Wszystko to w ramach programu „60 + kultura”, który ma pomóc osobom z racji metrykalnych i materialnych wykluczanym z udziału w kulturze. Muzeum Gombrowicza do ministerialnego programu przyłączyć się nie mogło, odkryliśmy bowiem, że od dwóch lat realizujemy nie tylko program „60 + kultura”, ale także 50+, 40+, i tak dalej +. Za zwiedzanie muzeum i udział w naszych wydarzeniach nie żądamy bowiem opłaty. Prosimy natomiast, by ci, których na to stać, przekazali nam anonimową dotację. Po przeliczeniu wpłat okazało się, że zebraliśmy mniej więcej tyle, ile uzyskalibyśmy z biletów sprzedawanych po rozsądnej cenie. Oczywiście gdyby płatna „frekwencja” była równie liczna jak ta „darmowa”.
Nasza argumentacja jest prosta: skoro i tak placówki kultury utrzymywane są z podatków wszystkich mających dochód obywateli, to dodatkowe opłaty za korzystanie z naszej oferty powinni ponosić tylko ci, którzy uważają, że ich na to stać. W ten sposób nie tylko nie zamykamy nikomu dostępu do kultury, ale i racjonalizujemy koszty działalności: artyści chętniej obniżają stawki za udział w imprezie niekomercyjnej, zaś sponsorzy chętniej sięgają do portfela. Pomysł zapewne do dyskusji.
O systemie finansowania kultury nikomu jednak w kampanii dyskutować się nie chciało. TVP zorganizowała co prawda jedną debatę na ten temat, ale jej bohaterami stali się politycy, którzy kompletnie zdominowali zaproszonych twórców. Przy wydatnej pomocy prowadzących dyskusję dziennikarzy, którzy pospiesznie przerywali każdą sensowniejszą wypowiedź, ale na koniec znaleźli kwadrans, by namawiać do płacenia abonamentu RTV. Diabła tam kultura!
Debata pokazała jednak anachroniczność myślenia polityków o kulturze, szczególnie tej poza rogatkami wielkich miast. Chwalili się oni, że do szkół przywrócono lekcje muzyki i plastyki, że do prowincjonalnych bibliotek kupuje się książki, a do niektórych nawet komputery, dając w ten sposób „wykluczonym” narzędzia uczestnictwa w kulturze. Ale przecież to zaledwie minimum: bez edukacji kulturalnej i jej infrastruktury nie ma dziś nowoczesnego społeczeństwa.
Trzeba jednak czegoś więcej, bo dzisiaj nie wystarczy Jankowi Muzykantowi kupić skrzypeczki, by został wirtuozem. Musi najpierw odkryć, że ma w ogóle taka potrzebę. A to da się zrobić jedynie przez uczestnictwo. Ci „wykluczeni”, bo mieszkający z dala od centrów kultury, muszą mieć okazję obcowania z prawdziwą sztuką na żywo, a nie poprzez niszowe kanały telewizji publicznej czy fragmenty na You Tube. W telewizji czy na tanim laptopie Janko może sobie co najwyżej posłuchać Nergala. Pozostanie jednak w sytuacji wiejskiego biedaczyny, podglądającego kulturę wysoką przez pańskie okno. Państwo musi mu pomóc w dostępie do ważnych wydarzeń kulturalnych. Trzeba je (czytaj: ich finansowanie) zdecentralizować. I to szybko, zanim nie będzie za późno. To także interes polityków. Bo kiedy Jaś zamiast na koncert, spektakl lub seans trafi na ławeczkę pod sklepem, pierwsi pożałują właśnie oni, decydujący o kulturze politycy. Głupszy Jaś zagłosuje nie na nich, ale na ich głupszych konkurentów. Swój do swojego po swoje.
W tej kampanii poważnej rozmowy o kulturze nie było. Może będzie w następnej. Tylko czy Jaś, do diabła, doczeka?