Blogi Muzeum Literatury
Archiwum listopad 2012
Data dodania: 27 listopada 2012

Lechoń jak bagnet na broń, Konopnicka jako pałka. Ideolodzy znów wzięli się za literaturę, traktując ją jak wytrych do masowej wyobraźni i pędzel, którym można zamalować przeciwnika. Dosłownie, przenośnią. Są groźniejsi niż politycy wyzywający się do języka miłości.

To nie literówka – wyzywający właśnie, bo do porzucenia „mowy nienawiści” politycy wzywają się używając kolejnych epitetów. Jak chłopcy na podwórku po przerwanej bójce: „to on zacoł, prose pana”. Co innego bojówkarze idei. Ideolodzy robią wrażenie oczytanych, kojarzą tytuły i nazwiska, cytaty noszą w pamięci jak w kaburze. I nie wahają się ich użyć, by porwać tłumy lub rozwalić przeciwnika.

Literacką nawalankę mieliśmy niedawno przy okazji Święta Niepodległości. Tym razem literaturą zaatakowała skrajna lewica, naśmiewając się z narodowców, że słowa do świętej dla nich „Roty” napisała lesbijka. Argument o subtelności bejsbola, ale skuteczny, bo narodowców zamurowało. Mogli odpowiedzieć, że nie są homofobami – wszak ich wódz zapowiadał powrót do Wilna i Lwowa fragmentem wiersza Lechonia, którego homoseksualizmu nikt dziś nie ukrywa. Mogli zapytać przewrotnie, czy środowiska LGTB uważają, że lesbijka nie może być patriotką. Ale gdzież tam, jeden z ich wodzów, mały rycerzyk Niepodległej dźwigający wielkie nazwisko, rzekł jeno alcikiem spod wąsika, że homoseksualizm autorki „Sierotki Marysi i krasnoludków” to kłamstwo konopnickie, na wzór oświęcimskiego. Podobno to była ironia.

Trudno jednak od ideologów oczekiwać finezji. Władzę nad umysłami i rzeczywistością daje nie inteligencka dysputa, lecz oczywistość stereotypu, retoryczne emocje, słowo mocne jak lewy prosty, prawym sierpem koszące przeciwnika. Dla ideologów literatura to zbiór poręcznych cytatów, którymi można rzucać jak brukiem i racami na listopadowej zadymie. Brukiem wyrwanym z kontekstu i racami udającymi iluminację. Po prostu – cytatem jak batem, łatwiej zagnać do szeregu.

Literatura, sztuka będzie wyrazicielem indywidualizmu, albo nie będzie jej wcale – powtarzał Gombrowicz, ale i wielu innych, wkręconych w imadło ubiegłego, żelaznego stulecia. Rzecz stara jak świat: wszelkie totalitaryzmy, wszelkie despotie próbowały sztukę skolektywizować lub zamknąć w obozie: koncentracyjnym, reedukacyjnym, obozie pokoju, postępu lub tradycji, bez różnicy. Tak czyniły nie tylko despotie instytucjonalne, dysponujące polityczną i policyjną władzą, ale także te mniej zorganizowane, choć równie opresyjne: głos narodu, opinia środowiskowa lub publiczna. Ich siłę Gombrowicz poznał na własnej skórze.

Nie był wyjątkiem. W sumie jego los był banalny, niewpasowani w czarnobiałe schematy indywidualiści zabazgrali przecież niejedną kartkę historii. Nie mieścili się w świecie polityki, czarnobiałym jak szachownica , na której toczy się gra, figury zbijają pionki albo na odwrót , oszukując przy tym jak w westernowym pokerze. Obcy był im też świat ideologii, równie czarnobiały, bo toczy się w nim walka piekielnych sił ciemności z zastępami w anielską biel odzianymi. Bez tonów pośrednich i światłocienia. Albo, albo, żadnych odchyleń.

Gombrowicz naraził się nie tylko władzy politycznej, samodzierżawiącej PRL. Naraził się też, a może nawet bardziej, tym, którzy mianowali się strażnikami polskości na obczyźnie. Straszne słowa z „Trans-Atlantyku” musiały zabrzmieć jak zdrada. A przecież sączył Gombrowicz w tym tekście jady bardziej podstępne niż gorszące „Płyncież do Narodu waszego świętego chyba Przeklętego! Płyńcież do Stwora tego św. Ciemnego, co od wieków zdycha a zdechnąć nie może! (…) Płyńcież, płyńcież, żeby on wam ani Żyć, ani zdechnąć nie pozwalał, a na zawsze was między Bytem i Niebytem trzymał.”.

Ci jednak, którzy czytali tekst literacki wprost, jak publicystyczną deklarację, subtelności nie zauważali. To by dopiero było, gdyby jak dostrzegli Konstanty A. Jeleński, że „sobowtórem” literackim autora jest w „Trans-Atlantyku” nie tylko narrator, ale i Gonzalo. I że temu, co by nie powiedzieć, obleśnemu typowi przydzielił Gombrowicz rolę nosiciela nowej koncepcji stosunku do narodu, która ustanawiała prymat człowieka przed Polakiem, aż po dopuszczenie negacji ojcowizny posunięty, Synczyznę przed Ojczyzną stawiający. Co nie tylko niełatwe, ale też perwersją i grzechem podszyte, by nie dopuścić patosu czy sentymentalizmu.

Pisał Jeleński: „dla mnie Witold był bardzo polski, był Polakiem z mojej sfery, jak jakiś mój wujek czy kuzyn po kądzieli”. Pewnie się to różnym ideologom o literaturze pisującym i dziś w głowach nie mieści, ale Gombrowicz był chory na Polskę, to „polskość” jest głównym obok „ja” bohaterem „Dziennika”. Był na Polskę chory równie ciężko jak choćby Lechoń, ale był od Lechonia silniejszy. Na tyle silny, że potrafił spojrzeć na nią z dystansu, z zewnątrz, wyrwać się z tego dwuznacznego miłosnego sczepienia, co zamiast rozkoszy i szczęścia daje ból i odrzucenie, na tyle silny, by stać się odszczepieńcem, zaprzańcem, by Polskę ponownie wybrać, ale swoją, na swoich prawach, przez siebie stworzoną. Silniejszą dzięki temu, własną, więc suwerenną.

I wcale to nie oznaczało odrzucenia tradycji, języka, obyczaju. Wspomina Kot Jeleński: „Wystylizowaliśmy więc nasz stosunek na znajomość dwóch polskich szlachciurów, sąsiadów przez miedzę, z których jeden jest starszy i ważniejszy od drugiego. Ja na przykład od czasu do czasu cmokałem go – cium! – w przedramię…”. Wyobrażacie sobie tę scenę: Konstanty A. Jeleński pochyla się wprost w rozchylone ręce Gombrowicza, ostentacyjnie głośno cmokając, przyciska usta do rękawa wełnianej marynarki i zastyga tak na chwilę przed rozbawionym i skrępowanym Gombrowiczem. Polskość sarmacka, do bólu tradycyjna, odświętna. Ale to jednak stylizacja, polskość o-swojona, wybrana, uczłowieczona mądrością formy.

Coś, czego żaden ideolog nie pojmie, coś, co mu się w głowie otumanionej listopadową zadymą nie pomieści.

Data dodania: 12 listopada 2012

Ogłuszyło mnie, zatkało od nadmiaru Gombrowicza w ostatnim tygodniu października. O Gombrowiczu, Gombrowiczem, przeciw i za, i wkoło Gombrowicza, szumnie, trochę z sensem, trochę durnie, festiwalowo. Gombro z przyprawianą gębą, a nawet dupą, gołą, bynajmniej nie nagą. Zagadany, zachichotany, zgrany aż po kabaretowy kicz, ale jednak wciąż żywy. Jeszcze i ledwo, ale żywy.

Dla nas najważniejsze były oczywiście rozmowy we Wsoli. Z klasą i wdziękiem grająca rolę wdowy-strażniczki Rita Gombrowicz, w sytuacjach mniej oficjalnych ujawniająca swój ironiczny dystans do literackiego obrządku. Ale nie do Gombrowicza, w którym – mam wrażenie- zakochana coraz bardziej. I Miguel Grinberg, argentyński przyjaciel-uczeń Gombrowicza, o którym pani Rita mówi z szacunkiem, że nie żył tylko życiem Gombrowicza, ale potrafił zbudować własną biografię. Senior Miguel młodzieńczy mimo siedemdziesięciu wiosen na karku, ironiczny i przewrotny, może dlatego nie obawiający się sentymentalizmu, gdy opowiada, że jego życie zatacza właśnie tu, we Wsoli, koło, bo przed półwieczem poznał Gombrowicza, a teraz przyjechał tu, skąd Gombrowicz w świat wyruszył. A przecież, choć niezależny i osobny, przez całe te pięć dziesiątek intensywnego życia realizujący to, o czym przez ledwie kilkanaście miesięcy w Buenos Aires z Gombrowiczem rozmawiał. I na koniec podziękowanie-komplement, który we Wsoli pamiętać będziemy długo: że się cieszy, iż w muzeum Gombrowicza, nie zastał tego, czego się spodziewał – czyli cmentarzyska. Że Gombrowicz żyje.

Choć nie wiem, jak on, biedny, żyje po tym wszystkim, co wyprawia z nim współczesny teatr. Przejęty przykazaniem: o mnie nie wolno mówić w sposób zwykły, miętosi Gombrowicza, gwałci przez oczy i uszy, obraca na wszystkie strony i na nice, rozszarpuje na strzępy znaczeń i rozmienia na przysłowia, a nawet kabaretowe szmoncesy. I robi mu krzywdę największą: ujednoznacznia to, co w Gombrowiczowskich tekstach wieloznaczne, udosłownia, upraszcza, dopowiada tam, gdzie warto zamilknąć. Pewnie po to, by już prawie klasyka uatrakcyjnić, rozruszać, ożywić, do percepcji pożeraczy kabaretonów i elektronicznych gazet przystosować. Zapominając jednak, że tym, co Gombrowiczowską pupę odróżnia od gołej dupy na scenie, jest literackość.

Walenie widza intelektualną golizną na odlew wcale Gombrowicza nie rozjaśnia, nie tłumaczy. Przeciwnie, staje się tak podany Gombrowicz równie niezrozumiały, co werdykt jury radomskiego festiwalu. Niezrozumiały dla mnie oczywiście, bo może brakuje mi kompetencji, albo i cierpliwości, do odbioru takiej teatralnej różnorodności, tego kolorowego i krzykliwego drobiazgu, co dwie sceny radomskiego teatru obsiadł na tydzień. Z dwoma wyjątkami, o których poniżej.

Główną nagrodę X Festiwalu Gombrowiczowskiego dostały „Dzienniki” wyreżyserowane przez Mikołaja Grabowskiego, który konkurs zdominował, bo wyreżyserował również „Wspomnienia polskie” w radomskim teatrze. Oba spektakle zresztą –przynajmniej z wierzchu- różni jedynie poziom aktorstwa, stylistyka zmagań Grabowskiego z Gombrowiczem tak naprawdę nie zmienia się od lat, choć po premierze w YMCE zarzucano mu, że zanadto poszedł w kabaret, głębię „Dziennika” poświęcając dla uatrakcyjnienia spektaklu. Nic bardziej mylnego, choć żeby się o tym przekonać, trzeba było może publiczności niewarszawskiej, bardziej odświętnej, spragnionej i wielkich nazwisk, i dobrej teatralnej rozrywki. I podatnej na Gombrowiczowskie gry.

Nie wiem, który z panów G bardziej to sprawił, ale chwilami Gombrowiczowski tekst stawał się w tym przedstawieniu partyturą, a wygarniturowana i wysukienczona publika posłusznym instrumentem. Suto za spektakl zapłaciwszy, czujna i chętna , śmiechem zareagowała już na początku, gdy Piotr Adamczyk-Gombrowicz rzucił tekstem z „Dziennika”: jestem do Chopina podobny. A potem śmiechu było co niemiara, rżała publicznośc rozkosznie, jak koń, na którego wskoczył pianista z genialnego „Dziennikowego” opisu koncertu symfonicznego jako hippicznego wyścigu snobów; rżała więc publika coraz głośniej, aktorom odpowiadając i znawstwo swoje, i bywałość okazując, śmiała się i klaskała, boki wytrząsając z kamizelek i pudry z dekoltów. I ani zauważyła, że na komendę się śmieje, i klaszcze na komendę obu autorów. I że tak się zaśmiewając, w perfidną Gombrowiczowską pułapkę wpada i z siebie samej boki swoje zrywa. Zaiste, mistrz Gombrowicz i mistrz Grabowski, a nawet i Adamczyk mistrz, gdy w durnych reklamach się nie pałęta.

Pokazał Grabowski i jego aktorzy, że żywie jeszcze Gombrowicz szyderca, mistrz groteski i gier międzyludzkich. Ale do odkrycia (ponownego) mamy innego Gombrowicza jeszcze, tego bardziej serio, tragicznego, wątpiącego, samotnego, obitego i obolałego, którego zwątpienie i niezrozumienie silniej dusiły niż ostatnie stadium astmy. To Gombrowicz z „Polaków” Teatru Polskiego, spektaklu przez warszawską publikę krytyczną przyjętego –mam wrażenie- z pewnym zakłopotaniem, zażenowaniem nawet. No bo żeby ktoś tak serio, o Bogu, Człowieku i Ojczyźnie…

To piekielnie poważne przedstawienie ważne mi się wydało nie ze względu na ścierające się w nim koncepcje świata i człowieczeństwa, ścierające się teksty i postawy intelektualne prymasa Wyszyńskiego i pisarza Gombrowicza, lecz ze względu na samo starcie. Świetnie zagrane, pokazuje jedno: że myślenie indywidualisty, na własny rachunek, rzetelne, więc pełne zwątpienia, bólu i trwogi, zawsze wydawać się będzie publice słabością w starciu z wiarą, dogmatem, pewnością podpartą laską wyższego autorytetu, która może cudownie ożywiać skały, ale może być też narzędziem pogromu.

Na scenie świata ten, kto szuka, waha się i wie jedynie, ile nie wie, z reguły wypada bladziej niż człowiek obdarowany wiarą, któremu wiedza została dana, a życie zadane. Wydaje się słabszy, mniej przekonujący i atrakcyjny nie tylko w dysputach filozoficznych czy religijnych, ale także w kwestii trotylu na szczątkach skrzydła czy smoleńskiej brzozy.

Tłumy za nim nie pójdą. Jeśli już, to na niego.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury