Blogi Muzeum Literatury
Archiwum listopad 2020
Data dodania: 10 listopada 2020

Światło świeciło się w tamtym oknie naprzeciwko o każdej porze nocy, bez różnicy, o której by się nie obudził. Jedyne jasne z dziesiątek okien w długim bloku, zupełnie jakby ktoś za nim stróżował, czujnie pilnując pozostałych. Ktoś nie spał, aby spać mógł ktoś, takie zwyczajne dzieje.

On jednak długo nie zwracał na nie uwagi, ot, ktoś cierpi na bezsenność, zresztą starzy ludzie często już nie potrzebują snu albo się go boją. Bo starość to czas, gdy przebudzenie staje się coraz mniej oczywiste, jest jak „sprawdzam” w pokerze. Z wiekiem blefuje się częściej, bo tylko to pozostaje.

Po pewnym czasie zauważył jednak, że światło wcale nie zapala się w tym oknie wraz z nadejściem zmroku, lecz znacznie później, wtedy gdy w większości mieszkań już je gaszono. Może naprawdę ktoś przesypia wieczory, by samotnie czuwać w nocy. Kto?

W oknie pojawiał się czasem mężczyzna, tylko on, nikt więcej. Możliwe, że mieszkał sam. Był już na pewno w wieku, który przynosi samotność, jako dar albo przekleństwo, każdemu według potrzeb, tyle że zwykle na odwrót, przekornie. Ale jaka by w końcu nie była, samotność trzeba sobie czymś wypełnić. Najtrudniej wymyśla się zakończenia.

Ta historyjka kończy się jednak prosto. Któregoś ciepłego dnia okno zostało otwarte, na oścież, chyba po raz pierwszy, odkąd obserwował je uważniej. To była okazja, bo właśnie kończyła się złota jesień, po której starzy ludzie rzadko wietrzą mieszkania, jakby bali się, że zimno, które raz wpuszczą do domu, nie opuści ich już nigdy.

Zdjął więc z półki starą teatralną lornetkę, pamiątkę z pierwszej wizyty w operze, pierwszej i na długo ostatniej. Wciąż działała, zrobiona dawno, przed półwieczem, gdy rzeczom planowano długi żywot, czasem dłuższy niż czas dany na ich używanie.

Przeczyścił szkła, a potem zajrzał do wnętrza pokoju. Mężczyzny w nim nie było. Może zresztą przysiadł, zmęczony, a zasłoniły go doniczki na parapecie, z bujną zielenią. Co w nich rosło, nie widział, teatralna lornetka dawała niewielkie przybliżenie, zresztą i tak nie znał się na kwiatkach. Odróżniał tylko storczyki, bo nie lubił ich papuzich barw i kształtów.

Ale parapet zapełniało coś jeszcze, tak, dobrze widział: małe papierowe chorągiewki, biel i czerwień, a obok złocenia, papież, chyba polski, bo innych tu nie uznawano, w ramkach, tak, to ten wizerunek w bielach i błękitach. A obok drugi obrazek, Matka Boska, też znana, z przydymioną twarzą i – domyślił się raczej, niż zobaczył – szramą na policzku. Od szabli, a jakże, no bo od czego by tu.

Obok nich na szerokim parapecie stała jeszcze lornetka, ale prawdziwa, taka wojskowa, z podziałką jak w celowniku, z przybliżeniem, w zimnej metalowej obudowie. Model niemal zabytkowy, pamiątka z przeszłości, której łatwo się domyślić. Dlatego pomyślał, że w oknie brakowało tylko worków z piaskiem i stanowiska cekaemu, a byłoby jak na wojennych filmach, starych, powtarzających się do znudzenia w oszczędnych ramówkach telewizyjnych.

Patrzył, ale wciąż nikt nie pojawiał się w oknie, może jeszcze nie pora, za jasno. Wyobraził więc sobie, jak stary mężczyzna ostrożnie wysuwa okulary lornetki spomiędzy doniczkowych badyli i obserwuje, najpierw podwórko, potem krzyżujące się tu ulice, i jeszcze sąsiednie bloki, pedantycznie, powoli, bardzo cierpliwie, przecież mogą nadejść z każdej strony. Oni, ci sami, co zawsze, chcący odebrać nam wszystko, ziemię, naród, cywilizację. Nawet mowę. Nocą kolbami w drzwi załomocą, szkolny wiersz odbił mu się rytmem jak tupot buciorów, na zawsze wbity w pamięć.

Wariat, pomyślał, tak, to wariat, wyjaśnienie wydało się tak oczywiste, że już nigdy potem nie pomyślał inaczej o mężczyźnie z naprzeciwka. Dopóki w ogóle go zajmował, bo jak długo można zaśmiecać pamięć czymś, co przestało być tajemnicą. Może dlatego też nie od razu dotarło do niego, że naprzeciwko nikt już nocami nie zapala światła.

Odkąd zdał sobie z tego sprawę, budził się w nocy częściej, tylko po to, by popatrzeć, czy w tamtym oknie naprzeciwko wciąż przegląda się ciemność. Czasem nie był już nawet pewien, czy dobrze pamięta, które to okno. Ciemno było we wszystkich, niezmiennie, więc w końcu doszedł do wniosku, że tamten umarł albo zabrali go do domu starców, nie miał innego wytłumaczenia. I że dlatego czarny, długi blok wygląda teraz jak opuszczony, jakby nikt w nim nie został, bo wszyscy poszli za starym mężczyzną.

Więc teraz moja kolej, postanowił nagle pewnego dnia i od tego dnia właśnie wszystko stało się pewne. Wszystko potem potoczyło się już normalnie. Kupił lepszą lornetkę, taką prawdziwą, myśliwską, a także spory zapas papieru kolorowanego, na biało i czerwono. Wszystkie kaktusy, innych roślin nie miał, poprzestawiał na parapet jednego okna, tego największego, z którego perspektywa była najszersza. Sypiał wciąż mocno, ale już tylko w dzień, zresztą coraz to krócej, a w końcu jedynie w godzinach szczytu, gdy na ulicach było najwięcej ludzi.

Budził się o zmierzchu, z przerażeniem, że mógłby zaspać. Za oknem światła latarni nie skrywały żadnych cieni, było cicho, ciemno i bezludnie, ale przecież mogli nadejść, w każdej chwili i z każdej strony.

A może nawet już tu byli, w mieszkaniach z czarnymi oknami, w bloku naprzeciwko. Przegapił ich we śnie, a teraz oni kryli się w ciemnościach, obserwując uważnie, czy on obserwuje ich. Czasem wydawało mu się nawet, że widzi niebieskie ogniki zapałek przypalających papierosy tym, co chowali się za firankami, ale to tylko światła ostatnich samochodów oświetlały na moment fragmenty biało błękitnego wizerunku świętego.

Przejeżdżały, zanim zdążył przeczytać numery rejestracyjne i po chwili wszystko na nowo nurkowało w ciemność.

Data dodania: 3 listopada 2020

Wiem, to dzielenie włosa na czworo, ale jest czas manifestowania i jest czas gadania. W moim chronosie już ten drugi, nie nadążyłbym już zresztą za tempem spacerów młodych gniewnych.

Swój gniew wyrażają jasno, mocno i wulgarnie. Się manifestuje, się krzyczy. Mordercy, gestapo, krzyczeliśmy do zomowców, a do komuny – precz. Dziś tamte epitety zastąpiło mniej literackie wypier*****. Może po prostu czas dziś mniej patetyczny, bardziej telegraficzny, stąd inna poetyka.  A raczej memotyka. Może nie wystarczy już tylko bitnie, trzeba dobitnie.

Rozumiem więc potrzebę chwili, jak ktoś napisał obrazowo na fejsbuku (staram się nadążać, choć i tak wiem, że doświadczenie i metryka skazują mnie na dziadersowanie – neologizm Jacka Dehnela), jak więc ktoś tłumaczył: jeśli łapią cię za kostkę, to krzyczysz „won”, ale jak za krocze, to wołasz „wypier*****”. Do mnie taka argumentacja przemawia, wolę zresztą szczery, spontaniczny bluzg od świętoszkowatego pięknosłowia.

Wulgaryzmy nie oburzają mnie tak bardzo może także dlatego, że wychowałem się w dość bandyckiej dzielnicy, Żoliborz to nie był na pewno. Ale też nic na to nie poradzę, że pamiętam czasy, gdy demonstrowane dziś  hasła hałasowały jeszcze głównie na trybunach stadionów i w zakazanych bramach.  Wówczas gdy wulgaryzmy pojawiały się w innym kontekście, w innym, bardziej „kulturalnym” otoczeniu, zaskakiwały retorycznie i zyskiwały moc,  biorącą się z literackiej ironii, a nie z liczby gardeł je skandujących.

Jak w anegdocie, którą przypominam co jakiś czas, bo dobitna właśnie. I zabawna, przynajmniej mnie wciąż bawi.

Działo się to przed niemal czterdziestu laty, stan wojenny właśnie został zawieszony, ale dyndając tak sobie nad nami, wciąż rzucał cień. Było i straszno, i śmieszno. Na uczelniach odwieszono właśnie samorządność, dość wybujałą w czasie solidarnościowej rewolty. Żeby jednak studentom i innym elementom głupoty nie przychodziły do głowy, Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego próbowało sprawić, żebyśmy się nie nudzili.

Pomysły komisarzy od nauki były równie finezyjne, jak te stosowane przez zawodową kadrę wojskową wobec żołnierzy służby zasadniczej: wojsku trzeba znaleźć jakieś zajęcie, żeby głupoty nie przychodziły mu do głowy.

Wiem, bo zostałem wtedy wybrany przez studentów polonistyki jako ich reprezentant w senacie uniwersytetu. A jakże, senator, z wyboru, tajnego i powszechnego, któremu poddałem się po raz pierwszy i ostatni w życiu.

Obrady senatu były długie i nużące, aż do nudności zdroworozsądkowe  administrowanie, którego hasłem przewodnim było „zachowanie materii”. Taka pozytywistyczna postawa, w której chodziło o to, żeby robić swoje i zachować przyzwoitość, nie prowokując jednak komunistycznej władzy do jeszcze większego ograniczania akademickiej wolności. Czyli, mówiąc dobitnie, brania za pysk. My, młodzi, nie mieliśmy w pamięci marca 1968 ani gierkowskiej smuty z pozłotką, tylko krótki karnawał solidarnościowy, byliśmy więc radykalni, a ostrożność naszych profesorów śmieszyła nas i mierziła. Fakt, czasem naprawdę przesadzali.

Pamiętam posiedzenie, na którym przez dwie, może trzy godziny szacowne gremium dyskutowało o ministerialnej propozycji wprowadzenia na pierwszym roku wszystkich kierunków studiów zajęć z … higieny osobistej. Może zresztą chodziło o zajęcia z „bezpieczeństwa przeciwpożarowego”, w każdym razie o coś, co może i nie wprawiałoby w osłupienie, gdyby było przeznaczone dla klas pierwszych w szkołach podstawowych.

Nam, studentom i doktorantom, wydawało się, że ten punkt programu wywoła salwę śmiechu głośną niczym wystrzał z „Aurory”, tymczasem szacowni docenci i profesorowie zupełnie serio zastanawiali się, jak odpowiedzieć,  by nie zdenerwować ministerialnych idiotów, co – zdaniem tych ostrożnych – mogłoby narazić akademicką materię na represje. Dyskusja skończyła się kompromisem, zalatującym nieco zgnilizną, a na pewno asekuranckim – ponieważ nie dało się w senacie uzgodnić stanowiska, jego podjęcie zepchnięto na niższy szczebel uczelnianej samorządności, zlecając radom wydziałów wypracowanie stosownej formuły.

Nie wiem, jak gdzie indziej, ale Rada Wydziału Polonistyki zajęła się problemem na serio. Stronnictwo zwolenników elastyczności pozwalającej „zachować materię” wydawało się być w przewadze, szacowne panie profesor i panowie profesorzy przemawiali długo i mądrze, krzywiąc się znacząco – obrzydzenie ogarniało jednocześnie i znaczące, i znaczone – ale szukając jednak słów łagodnych, które idiotyzm pomysłu wprowadzania zajęć z czystości dla studentów przekazywałoby tak, by proponujących je idiotów nie nazywać po imieniu, przeciwnie, pozwolić im zachować dobre samopoczucie mimo odmowy.

Dla nas, młodych, było jasne, że tamci już mają wyśmienite samopoczucie, ministerialnym  komisarzom zapewniał je sam fakt, że tak uczone głowy zajmowały się serio i z obawą ministerialnymi debilizmami.

Jak się okazało, nie tylko my byliśmy tego zdania. Gdy wypowiedzieli się wszyscy zwolennicy ostrożnego dobierania słów o głos poprosił Adam Weinsberg, erudyta i językoznawca wybitny, znany też wszystkim z ostrości sądów i ciętego języka, stojącego w niejakiej sprzeczności z jego dobrodusznym, a jak twierdzili nawet niektórzy hipopotamowatym, wyglądem.  Wszedł wolno na katedrę, rozejrzał się po sali, aż ucichła zupełnie  i tubalnym, niskim głosem zwrócił się do szacownej rady z dostojną kurtuazją:

Szanowne Panie Profesor, Czcigodni Panowie Profesorowie, Drodzy adiunkci, asystenci i studenci! Ja też uważam, że należy chronić materię, nie narażać ani nas, ani uniwersytetu na represje i złość władzy. Dlatego też proponuję, by z pierwszego zdania naszej odpowiedzi wymazać określenie: wy skurwysyny!

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury