Blogi Muzeum Literatury
Archiwum grudzień 2011
Data dodania: 28 grudnia 2011

Ból głowy rozsadzanej opuchniętymi zatokami. Za oknem jeszcze słońce, niskie, bo zimowe. Świeci jak na złość, na złość, bo wyjść nie można. Tylko leżeć i słuchać nadchodzących Świąt. Nie opuszczaj nas, święta Ironio.

Walą aż dudni. Biją, łomoczą, okładają od rana do nocy. Żeby zdążyć przed pracą, po pracy, na bezrobociu. Której to ciosy dudnią najmocniej, która trzepaczka głośniejsza – z bambusa? z wikliny? druciana plastikiem obciągnięta? I które dywany jęczą donośniej – grubsze, z włosem dłuższym, kurz chętniej i na dłużej przygarniającym, czy te cienkie, chodnikowe, co przy każdym walnięciu uciekać chcą z trzepaka, ciosu uniknąć osuwając się z omdlewającą miękkością na ziemię?

Trzeba by wstać, zobaczyć, bo z łóżka horyzont ograniczony parapetem na wysokościach, i gloria mu, i chwała, bo przynajmniej oczy się nie męczą, skoro dla uszu ratunku nie ma. A podnieść się nie chce, bo mięśnie szczypane dreszczami odmawiają współpracy. Więc leżeć i słuchać.

Karpie półżywe w metalowych wanienkach są bezgłośne. Metal bezlitośnie obija trotuar i betonowy podjazd z tyłu sklepu, brzęczy i podzwania nieznośnie, ale karpi nie słychać. Może głosu rzeczywiście nie mają, albo to my nie mamy już uszu do słuchania.

Popiskują hamulce, ruch przedświąteczny próbując zahamować nadaremno. Co najwyżej klakson krzykliwy wzburzą tak bardzo, że nerwowo pokrzykiwać zacznie i inne do pisku i wizgu zmusi, aż huk trzask blachy zgniatanej uciszy wszystko na moment. Uciszy paradoksalnie, wszak Święta to czas paradoksu.

Zabuczy pociskany bez umiaru domofon, zawarczy niczym pies informujący pana, że obcy w obejście wejść zamiaruje. – Kolejka, sąsiadko, ale dostałam, tylko że drogo, drogo to i nie zabraknie – raczy ta z dołu tą z góry nowinami sklepowymi, obie ożywione jakby im lat ubyło o te, co od bojów kolejkowych minęły bezpowrotnie. Na sklepy narzekać nie można, więc dobrą nowiną się dzielą, że Zosia to jednak przyjedzie, bo wolne w robocie dłuższe dostała, Pawełek z Irlandii też przyleci, ale na Nowy Rok nie zostanie, chociaż po prawdzie to by już został na całkiem, bo przywyknąć do tej zagranicy nie może. No ale żyć musi.

Dudni więc dobrą nowiną cała klatka, aż kaszel ją zagłuszy, wydobywszy się z piersi ściśniętej niczym choinka związana na targu, siatką obciśnięta tuż po tym, jak amputowano jej dolne gałęzie, te najmocniejsze i najbardziej rozłożyste, bo przez lata najwięcej śniegu dźwigające. W tym roku śniegu nie ma, więc co to, kurde, za święta, klnie sąsiad po sąsiedzku, bo znowu go ta cholera iglasta pokłuła, choć przecież związana, że ani drgnie.

A nad sufitem bijatyka niczym w niedzielę, tylko bardziej, walenie dłuższe i mocniejsze. Bo to nie tylko bitki i schabowe na cały tydzień trza zrobić, ale i mostek trochę rozklepać, żeby nadzienie pomieścił, orzechy rozwalić i pognieść, kurczaka porąbać na porcje, na porcje podzielić rybę strachem zmrożoną, żeby prędzej roztajała. I choinkę obsadzić, bo pieniek ma za gruby, dobrze że siekierka z balkonu nie wyniesiona.

Pod balkonem wrony i kawki odpędzają się od pokruszonego chleba i kartofli, żeby się nie zmarnowały. Po śmietniku koty wypłoszone przez złomiarzy przebiegają, obluzowana blacha na dachu ich strach głośno poświadcza. Psy o świńskich pyskach zwarły się na ścieżce, ciągnięte za smycze przez udręczonych właścicieli, charczą i zawisają na kolczatkach. Ujadanie miesza się z wrzaskiem megafonów umieszczonych na dachach samochodów, z których fałszywi prorocy przymilnie rozdają chwile świątecznego zapomnienia – chwilówki spłacane do końca życia.

Słońce zniecierpliwione, przebiegłszy zimową skróconą trasę, zachodu nie czeka i chowa się za blokowisko, nie wierząc w obietnice zmierzchu, który noc cichą i jasną zapowiada. Opadające powieki otulają świat niczym śnieg, którego nie ma. Moc, przemęczona przemocą, truchleje.

Na chwilę.

Data dodania: 19 grudnia 2011

Tydzień przed Wigilią czytaliśmy wiersze. Smutne wiersze prawie czterdziestoletniego poety, pełne łagodnej rezygnacji. Na scenie choinka z czerwonymi bombkami, portret Gombrowicza w czerwonym krawacie, za oknem wichura i zacinający o szyby deszcz. Gwiazd nie widać, dziś nikt by nie trafił do Betlejem.

Łagodna melancholia prawie północnego kraju, gdzie każda radość podbita jest smutkiem, a żaden smutek nie dojrzewa do rozpaczy, bo wcześniej wyradza się w marudzenie. Ale tego wieczora i w tych wierszach jednak trochę inaczej. Na przykład tak: możesz uśmiechać się ironicznie i mówić z przekąsem/ że wcale nie drżysz ze strachu// choć wszyscy twoi znajomi już zaczęli umierać/ i nie mogą skończyć (R.Utkowski: 149,5 MLN KILOMETRÓW). Jeśli trzydziestokilkuletni mężczyzna, mniej więcej spełniony, z przyszłością i zamiarami, kończy swoją najważniejszą dotychczas książkę takimi wersami, to możemy być pewni, że jesteśmy jednak na północy. Nie w dalekiej krainie nocy polarnej, łagrów i św. Mikołajów, ale jednak na północy. Radosne święta będą tu melancholijne, nawet tak radosne jak święto narodzin nadziei.

Północ odkształca znaczenia. Puste miejsce przy wigilijnym stole, dodatkowe nakrycie dla wędrowca potrzebującego gościny w naszej szerokości geograficznej zamartwiają się, dosłownie, bo przypominają nam przede wszystkim tych nieobecnych już na zawsze. Tak przyjście, początek nadziei jest początkiem końca, odchodzenia. Narodziny jako prefiguracja śmierci, jej zapowiedź. Jakoś to pewnie uniwersalne, zgodne z teologicznymi, ewangelicznymi sensami, ale jednak im bardziej na północ, tym bardziej dominujące. Choć może się mylę, bo i na południu dzieją się przejmujące historie o ponownych narodzinach i nieodłącznej im śmierci. Taką opowieść słyszałem tak niedawno.

Była to opowieść człowieka, który w samotnej pielgrzymce trwającej kilka tygodni przeszedł drogę św. Jakuba, jeden z najważniejszych szlaków, przemierzany od tysiąca lat przez pielgrzymów chrześcijańskich, i nie tylko chrześcijańskich. Najwięcej wędrowców wybiera „szlak francuski”, ponad 750 kilometrów z Saint-Jean-Pied-de-Port po północnej stronie Pirenejów, przez wąwóz Roncesvalles gdzie w roku 778 zginął Roland, potem przez górzystą Nawarrę, Krainę Basków, przez słynącą czerwonym winem La Rioję, słoneczne i kamieniste prowincje Burgos, Palencia i Leon, przez deszczową Galicję, aż na plac Obradoiro w Santiago de Compostela, przed katedrę, w której znajduje się grób Apostoła.

Nazwa Compostella prawdopodobnie wywodzi się od łacińskich słów campus stellae (pole gwiazdy), bowiem ciało świętego, przywiezione łodzią (albo przeniesione na skrzydłach aniołów) na północne wybrzeże Hiszpanii, zaginęło lub zostało zwyczajnie zapomniane i dopiero w IX wieku miał je odnaleźć biskup Teodomir, prowadzony cudowną gwiazdą. Kolejną cudowną gwiazdą, albo – jak mówią inne legendy – nawet deszczem gwiazd.

Niektórzy tylko na krótko zatrzymują się przy relikwiach pierwszego wśród apostołów męczennika. Zostawiają grób za sobą i idą aż do wybrzeża oceanu, do miejscowości Fisterra (od łacińskiego finis Terrae, koniec Ziemi). Przylądek Finisterra uważany jest często (niesłusznie zresztą, ale nie ma to znaczenia) za wysunięty najdalej na zachód punkt kontynentu europejskiego. W średniowieczu wierzono, że to koniec świata, za którym jest już tylko groźne nieprzebyte morze. Stara tradycja trwa do dziś: po dotarciu do Fisterry pielgrzymi palili pokutne szaty, wrzucali je do oceanu, porzucając symbolicznie dotychczasowe grzeszne życie. Przeżywając przemianę, powtórne narodziny.

Opowieści Krzysztofa o Jakubowym szlaku towarzyszyły fotografie. Najbardziej zapadło mi w pamięć – niczym puenta opowieści – zdjęcie grobu niespełna pięćdziesięcioletniego czeskiego pielgrzyma, który umarł na atak serca wkrótce po tym, jak dotarł do „końca Ziemi”. Grób, który jest kołyską, kołyska, która stała się grobem. Krzysztof odszedł przed trzema miesiącami, żył trochę ponad pół wieku.

Koniec grudnia: przyjścia, przejścia, odejścia. Puste miejsca, zbędne nakrycia. Przed nami trudna radość: narodziny dobrej nowiny. Nawet jeśli w nią nie wierzymy, nie przestaje być dobra.

Data dodania: 11 grudnia 2011

W sen zimowy zapaść nie dadzą. Budzą, żebym nie zaspał, gdy na ratunek biec będzie trzeba. Bo przecież jeszcze nie zginęła, ale zginąć może. Więc kto Polak, dzień klęski święcić. Już słychać łomot, zanim się zaczął. Werble tak grają czy we łbach dudni?

Manifestować w okrągłą rocznicę klęski, która była zwycięstwem kukiełkowego generała i parunastu marionetek? Klęski tym większej, że wcale nie tak duża siła wystarczyła, by połamać kręgosłupy. Noc grudniowa ,a także następne noce i dni były straszne, gdy bito i zabijano ludzi. Ale potem dominowała groteska, pieski żywot codzienny człowieka skundlonego. Bohaterów było jak na lekarstwo. Większość tych, którzy teraz chcą być lekarstwem na domniemany uwiąd polskości, wtedy bohaterami nie byli. Zostali nimi później, w swojej pamięci. Smutę lat osiemdziesiątych trzeba po prostu zapomnieć, to znaczy zapisać w podręcznikach historii jako przestrogę, ale wyrzucić z codzienności, z mentalności, z nawyków. A nie snuć się po ulicach w chocholim tańcu.

Z czasów króla Stasia, którymi straszą obrońcy suwerenności, rzeczywiście jedno się powtarza: znów Polska jest narzędziem partii i partyjek w walce o władzę. Nie o żaden „rząd dusz” idzie, ale po prostu o rząd – stanowiska, pieniądze i władzę. Walka jest zacięta jak twarze walczących, po obu stronach. W publiczność strzelają słowami ostatecznymi, wieszczącymi apokalipsę. Zdrada, niewola, rezerwat, zaprzaństwo – to z jednej. Rozpad, kryzys, rynków połamanie, recesja światowa i takaż wojna – to z drugiej. Zaklęcia wydobywają się zwykle z harcowników – by użyć Sienkiewicza – „nikczemnej postury”. Zaciśnięte usta, zmrużone oczy, głowy wysunięte do przodu. Adrenalina, testosteron, kompleksy. Zaciśnięte pięści i gardła. Komiksowy patos. Zapomniany etos.

Ściśnięte gardło pamiętam z tamtej niedzieli, trzynastego. Obrazek, który zapamiętało wielu, więc nic dziwnego, ze szybko wszedł do literatury i filmu: matka płacząca w kuchni, przy radiu, w którym drewniany głos oznajmia wojnę. Miliony takich matek, przerażonych, bo nie rozumiejących, kto z kim ma walczyć i o co wojować.

Dziś znowu straszą, ale daremnie. Dziś jesteśmy lepiej uzbrojeni – w śmiech, w ironię. Zauważyliście, jak wszyscy ci gracze zgubili gdzieś poczucie humoru? Jeśli Bóg chce kogoś pokarać, odbiera mu zdolność do ironii. Ironia broni przed patosem, którym tak uwielbiają posługiwać się tyrani i tyrankowie.

Ze smuty lat osiemdziesiątych pamiętam nie tylko płacz matki i grozę patroli trzeszczących na śniegu. Kilkanaście miesięcy później władza zaczęła tonąć w biurokracji i w jej wiry wciągać innych. Może po to, by inni nie mieli czasu „na głupoty”, a może bo taka już natura czynowników. Gdy przywrócono samorządność akademicką, ministerstwo szkolnictwa wyższego nadsyłać zaczęło przedziwne dezyderaty. Zapragnęło skonsultować pomysł nauczania studentów higieny osobistej, bhp, przepisów przeciwpożarowych. Nad durnymi propozycjami z uwagą pochylał się Senat Uniwersytetu i przez kilka godzin deliberował, jak tu odpisać ministerstwu, że duby smalone bredzi, a jednocześnie władzy ministerialnej nie obrazić i nie dać powodu, by świeżo przywróconą samorządność znów odebrała. I nijak nie mogąc pogodzić przeciwstawnych opinii co do konieczności akademickiego wykładu na temat konieczności mycia zębów i niezaprószania ognia, podejmował dostojny Senat salomonową uchwałę, by nad ministerialnymi projektami pochyliły się demokratycznie Rady Wydziałów. I znowu godzinne dyskusje, dostojne siwowłose profesorki polonistyki zgadzające się z panią dziekan, że trzeba tu wyjątkowej dyplomacji, by władzy nie rozjuszyć i substancji (uniwersyteckiej) na szwank nie narazić. I kiedy już groza z nudą pomieszana zaczęła usypiać wszystkich z przejęciem radzących, wstał pewien stary docent, wybitny i niepokorny językoznawca, który pewnie z racji niepokorności nigdy nie został profesorem, wstał powoli i tubalnym głosem, z głębi swej słusznej postury wydobytym, rzekł: Drogie panie i drodzy panowie, też jestem zdania, że trzeba łagodnie, by substancji nie narażać. Dlatego – tu głos zawiesił teatralnie – z pierwszego zdania uchwały proponuję wyrzucić dwa słowa: wy skurw…syny!.

Od tego czasu jestem pewien: póty nie zginęła, póki się śmiejemy.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury