Zawstydzony naród od wtorku zadaje sobie pytanie, dlaczego nikt nawet nie próbował usunąć kałuż z murawy narodowego stadionu, co miast chwałą stał się narodową klęską*. Krew zasromany naród zalewa, gdy od kolejnych niedorzeczników słyszy, że „przecież nic się w tych warunkach zrobić nie dało”. A ja się nie denerwuję. Czytałem Gombrowicza.
Opowiadał on we „Wspomnieniach polskich” co następuje:
„W owym czasie miałem z bratem moim starszym następujący dialog, na wsi, w Małoszycach.
– Dobrze byłoby zrobić jaki chodnik, żeby nie topić się w błocie idąc na gumno albo do stajni.
– Zawracanie głowy!
– Dlaczego?
– A bo błoto jest błoto! Zrobię chodnik, to za trzy dni rozwalą. A błota nie rozwalisz. Błoto jest błoto!
– Błoto jest błoto tylko u nas! Gdzie indziej nie! Dają sobie z nim radę. Tylko u nas błoto to takie błoto że już z tego błota…
– Głupiś! (…) U nas są inne warunki.”
Wieszcz jaki ten Gombrowicz, czy co? Zamiast oglądać mecze, czytajcie wieszczów. Będziecie zdrowsi.
__________
*Dla niewtajemniczonych: 16 października odwołano mecz Polska –Anglia w piłkę nożną, bo nikomu nie przyszło do głowy, by skoro leje deszcz, zamknąć dach nad nowoczesnym stadionem. Nikt też nawet nie próbował usunąć wody z boiska, organizatorzy czekali na zmiłowanie Boże.
Herbata z miodem i cytryną wcale mi nie pomogła. Stratosowi też nie zdał się na nic wiodący napój energetyczny. Ani jedno, ani drugie nie dodało nam skrzydeł. Taka ponowoczesna wspólnota człowieczego losu. Włókna moich mięśni nie przestawały dygotać niczym powłoka balonu, którym współczesny Ikar miał polecieć w stratosferę. Czy w nazwie tego odcinka drogi do nieba utrata zapisana jest przypadkiem?
Był wtorek, któregoś tam października. Trwała operacja Stratos. Hipernowoczesna kapsuła miała wynieść nowego Ikara na rekordową wysokość, z której w supernowoczesnym skafandrze miał spadać na ziemię, przekraczając po drodze prędkość dźwięku i inne, wymyślone przez człowieka, granice. Wszystko było gotowe, trochę tylko szwankowała łączność. Rzecz w relacjach międzyludzkich normalna. Desperat i śmiałek Felix Baumgarten, przez media nazywany poufale Felixem, zanim zamknięto mu hełm o kosmicznym wyglądzie, zadeklarował, że jest szczęśliwy, i że odda rekordowy skok mimo wszystko, i żeby nie wiem co, spadnie na ziemię z wysokości najwyższej i z najwyższą prędkością.
Ikar na do imentu wyeksploatowanym przez literatów obrazie Breugla Starszego spada na ziemię przez nikogo niezauważony. Skok Felixa – Stratosa wręcz przeciwnie, miał być pilnie śledzony przez kamery. Telewizje biły się o możliwość pokazania straceńczego wyczynu, nie oglądając się na prajmtajmy i ramówki. Byle tylko przyciągnąć przed ekrany tłumy spragnione bohaterstwa i dowodów nadludzkości człowieka w służbie postępu lub też gawiedź spragnioną krwi i hazardowania ludzkim życiem, dygoczącą w oczekiwaniu, czy skoczek doleci w jednym kawałku, czy też krew zaleje zamontowane pod hełmem kamery. Niepotrzebne skreślić, zależnie od wyznawanej wiary/niewiary w chorą na postęp ludzkość. Ja byłem w tej szczęśliwej sytuacji, że swoje dreszcze mogłem przypisać rozpoczynającej się gorączce.
Start Stratosa opóźniał się coraz bardziej, w Nowym Meksyku wiało jak w Kieleckiem. Napięcie w telewizyjnym studiu wiotczało niczym balon, którego pompowanie właśnie przerwano. Eksperci obarczeni doktoratami i specjalistyczną wiedzą z coraz mniejszym przekonaniem przekładali ją na formułki strawne dla teleprzeżuwaczy. Prezenterce na wydłużonym niespodzianie dyżurze udzielało się ziewanie operatorów, wierciła się na krześle, być może myśląc o dziecku nieodebranym z przedszkola. Wiercenie udzieliło się wkrótce mocno emerytowanemu generałowi, który kiedyś był w kosmosie oraz w Wojskowej Radzie Ocalenia Narodowego i któremu najwyraźniej zaschło teraz w gardle. Na telebimie Felix próbował robić dobrą minę do złego wiatru, zaś kierownik lotu, prawdopodobnie posiadający już prawa emerytalne, nawet nie próbował skrywać irytacji.
Na innych kanałach zaczynały się seriale i inne z życia wzięte inscenizowane dokumenty, więc by nudą nie dobić chorej na postęp ludzkości, trzeba było przerwać transmisję na żywo i przełożyć ją na później. Można było co prawda spróbować zatrzymać rękę uzbrojoną w pilota, podjąć ryzyko i – skoro tak to ryzyko uwielbia – kazać Felixowi skakać. Ale nikt przecież nie był zainteresowany prawdziwą tragedią, którą skok się mógł zakończyć. Gapiów przed ekranem trzymała w napięciu nie tragedia, a możliwość tragedii, hazard, potencjalność śmierci, krwawego zakończenia, pointy rozpadającej się na strzępy jak sylaby. Nie wizja, a telewizja.
Wyciągnąłem się wygodnie na kanapie, odwróciłem od sinego ekranu, na którym zapowiadano, że ciąg dalszy postępu ludzkości nastąpi jeszcze dzisiaj, około dziewiętnastej trzydzieści. Stan podgorączkowy nie rozżarzył się gorączką, powieki ulegle poddały się grawitacji. Zasypiając, wpadałem w korkociąg poszatkowanych obrazów, było coraz cieplej i cieplej, wosk z pożeranych przez słońce skrzydeł ciepłymi strużkami spływał po zdrętwiałych ramionach, szczypały wysuszone źrenice przywalone powiekami. Kiedy rozdarłem je gwałtownie, poczułem, że zlany jestem potem o smaku aspiryny, a za oknem nie ma słońca, lecz noc zżyma się na migoczący bez potrzeby ekran. W Nowym Meksyku dzień wstydliwie zbliżył się do zmierzchu i niewiele więcej stało się na świecie.
Upadek Ikara odłożono w końcu ze względu na niesprzyjające warunki atmosferyczne, stan podgorączkowy obsunął się w zobojętniałą słabość. Ludzkość zrobiła kolejny krok, drepcząc w miejscu. Wiatr wiał, kędy chciał. Teraz, jak i zawsze.
Epilog: kilka dni później Felix skoczył i wylądował, po drodze bijąc rekordy. Na Ziemi jako pierwszy dopadł go facet z aparatem fotograficznym. Trzepotał migawką jak oszalała ćma.
Zlizywana z księżowskich kolan piana tylko na chwilę ożywiła rytualną debatę o potrzebie/ zbyteczności gimnazjum, złudnej powszechności wyższego wykształcenia i tym podobnych supełkach gordyjskich polskiej oświaty. Takie bicie piany towarzyszy co roku inicjacji szkolnej, bolesnej jak każda inicjacja.
W tym roku do dyskusji o szkole włączona została – odświętnie, jubileuszowo – Gombrowiczowska „Ferdydurke”, rozmieniona na najbardziej znane fragmenty, czyli kpiny z Pimki, Bladaczki i całego ciała pedagogicznego. Aliści księżowskie kolana uświadomiły dobitnie, że jak „ciało pedagogiczne” nie jest wyłącznie metaforą, tak powieść Gombrowicza nie jest jedynie kpiną ze szkolnego systemu.
„Ferdydurke” nie jest przecież opowieścią o jakimś szczególnym rodzaju opresji wobec „ja”. Szkolna opresja jest opresją życiową – wchodzenie w dorosłość oznacza oddanie się tej opresji na zawsze: uzależnienie od ocen wystawianych przez otoczenie, poddanie się osądowi innych, często (najczęściej – powiada Gombrowicz) głupich i głupszych niż wydane im na interpretację „ja”. Oznacza też wystawienie niedojrzałego „ja” na podszczypywania kulturalnych ciotek, ciamkanie pedagogów, oddanie (gwałt raczej przypominające) schematom, stereotypom, normom obowiązującym i obwiązującym niczym wisielczy sznur. Komu obce jest to doświadczenie? Nawet najszczęśliwsze dzieciństwo podszyte jest zawsze ciotką i gogiem, dorosłym, któremu podświadomie staramy się przypodobać albo przynajmniej nie narazić.
Grzeczny, ale odmieniec – tak oceniały mnie osobiste ciotki, pewnie ze względu na skłonność do samotności, której oddawałem się nawet podczas osadzenia w przedszkolu. Zamiast słuchać, wolałem czytać i z literami wiąże się moje pierwsze zderzenie ze szkołą jako instytucją „uczącą życia”. Czytać uczyłem się dość wcześnie i niejako podwójnie, bo oprócz liter łacińskich znalazłem sobie cyrylicę. Tak, znalazłem, dosłownie, w sieni, na drewnianej podłodze, którą matka przykrywała po umyciu wielkimi płachtami radzieckiej „Prawdy”. Czyniła tak nie z zamiłowania do wschodniego ustroju czy kultury, ale z racji darmowego dostępu do organu KC KPZR w zakładzie pracy. „Trybuna” zresztą też była za darmo, ale „Prawdę” drukowano na znacznie lepszym, mocniejszym papierze, przez który wilgoć z umytej podłogi nie przebijała się tak łatwo, podobnie jak naniesione z dworu błoto, które nie kalało desek „prawdą” nakrytych.
Nie wiem, co ciągnęło mnie do tych obco zadrukowanych płacht. Niezwyczajna biel papieru? Satyryczne rysunki nakreślone śmiałą, rozpasaną kreską? Daruję czytelnikom opisy burżujów palących cygara, trzymających Trumana na smyczy i miotających bomby, których zdolniejsi ode mnie uwiecznili w ostatnich latach na tysiącach stron powieści o krajach dziecinnych i maleńkich ojczyznach. Dość powiedzieć, że gdy litery zacząłem nie tylko czytać, ale i rysować, bukwy wychodziły mi lepiej i dokładniej. Prawdę powiedziawszy, łacińskie (wtedy myślałem: polskie) litery bazgrałem z męką, jak kura pazurem.
Szkoły się nie bałem, bo nie mogłem się bać miejsca, gdzie – jak mi mówiono – będę pisał, ile dusza zapragnie. Obietnice były jednak na wyrost. Cierpłem z nudów i bólu ręki, za pomocą której w zeszycie w trzy linie więziłem w karnych szeregach litery, powtarzane setki razy, posuwające się po liniowanym papierze jak po fabrycznej taśmie. Z odrętwienia wyrywało mnie jedynie błogosławieństwo kleksa, który burzył liniowy porządek postępu w nauce. Najgorsze nie były jednak ani cierpkość, ani cierpienie trzeszczących ławek z wiecznie utytłanym kałamarzem. Rychło dowiedziałem się, a raczej domyśliłem, że nie będę pisał do woli, według mojej woli, bo istnieje program nauczania i nauczania porządek, przystosowany do średniej klasowej. I że pisać mam nie piękne, krągłe bukwy, których kształty uwodziły moją dłoń, lecz nasze, polskie litery, bom Polak, a nie ruski jakiś. Nikt tego nie powiedział mi wprost, ale system sam doskonale się tłumaczył i szczęśliwie uniknąłem zaprzaństwa. Litery łacińskie wychodziły mi coraz lepiej, a ponieważ czytałem płynnie, to w imię niepsucia średniej i za pisanie dostawałem piątki. Kiedy po latach zaczęto znów mnie uczyć cyrylicy i zapisanego w niej języka, uświadomiony już, na przymus odpowiedziałem solidarnym bezwiednym oporem.
Wszyscy mamy jakieś prywatne opowieści o końcu dzieciństwa. Ale kto czytał „Ferdydurke”, ten już wie, że to koniec pozorny, bo dzieciństwo nigdy się nie skończy. Genialny eksperyment Gombrowicza: wrzucenie w szkolną magmę osobnika dojrzałego i obserwacja, jak łatwo staje się na powrót sztubakiem, tak łatwo, że podejrzewać można, iż nigdy sztubakiem być nie przestał, że wyrwany do odpowiedzi w „dojrzałym” życiu kluczy, zwodzi, jąka się i czerwieni tak samo, jak wtedy, gdy opowiadać miał dlaczego Słowacki wielkim poetą był. Nigdy nie jesteśmy dość przygotowani do odpowiedzi, a ku końcowi lekcji, książki, życia poruszamy się jednako: przez rozpad świata i przemoc kumulującą się w kolejnych „kupach”. To lekcja „Ferdydurke” i Gombrowicza. Okrutna.
Skazaliśmy się na ten los już jako dzieci, gdy zapragnęliśmy wejść w świat dorosłych. Wtedy to porzuciliśmy samotność, do której czasem tęsknimy dojmująco. Wszelakie egzaminy dojrzałości to fikcja, nigdy nie skończymy szkoły życia, nie wyrwiemy się z opresji bycia ocenianym i nierozumianym. Od tej sztubackiej pupy, która z czasem staje się naszą gębą, nie ma ucieczki – mówi Gombrowicz.
Ja jestem mniej pesymistyczny: ucieczki nie ma, ale czasem zdarzają się wagary. Gorąco na nie namawiam, choćbyśmy potem za karę latami stali w kącie.