No proszę, nawet nie wiedziałem, że mówię Gombrowiczem. Żebym to sobie uświadomił, trzeba było poważnej międzynarodowej konferencji naukowej we Wsoli, a także jej kuluarów i marginesów, na których odbyło się kilka istotnych rozmów.
Aż szkoda, że to już za nami: trzy dni jak ze snu, trochę schulzowskiego, a trochę gombrowiczowskiego – śniliście mi się wszyscy we Wsoli… Pascal tym razem się nie pojawił, byli za to inni, też mądrzy, rozumiejący i realni. Dwie dyskusje oraz referaty, mnóstwo referatów, mądre i mniej mądre, tych na szczęście mało. Niewiele też przemądrzałych, takich, co to hermetycznym żargonem i metodologiczną żarliwością usiłują przygwoździć Gombrowicza i – po wyrwaniu tajemnicy – upchnąć go w dębowej szufladzie z etykietą, jak w starej aptece; lek na ból, pustkę i własne lęki.
A Gombrowicz jak to Gombrowicz, choć obecny we wszystkich interpretacjach, to jednak kluczący między nimi, nie dający się przyłapać, przyszpilić. Wolny, może dzięki tym bardzo mądrym, którzy nie boją się przyznać, że czegoś nie rozumieją, że wiedzą, choć nie do końca pojmują, bo sens nie w pojęciach i definicjach, ale w dialogu. Mieliśmy więc w sumie Gombrowicza migotliwie żywego, niezanudzonego, mówiącego poprzez teksty i teksty o tekstach, Ja do Ty.
Nasłuchany, zapisywać zacząłem marginesy, ale przecież mówimy o Gombrowiczu, więc i na marginesie będąc, znalazłem się w końcu w centrum – w centrum biografii autora „Kronosu”, jego ostatnich lat i fascynującego mnie wciąż jego związku z Ritą Labrosse. Z którą to umówiliśmy się, że do muzealnego archiwum nagramy rozmowę – tym razem o niej, o jej biografii.
Oczywiście, Witold nie mógł na to pozwolić, więc co i rusz wyskakiwał spomiędzy pytań i odpowiedzi, zazdrośnik nieśmiertelny, bo tak po prawdzie trudno jest mówić o pani Gombrowicz, nie wspominając jej sławnego męża. Ale też czasem zapominamy, że opowiadając o Gombrowiczu, poddajemy się nieuchronnie nie tylko jego autokreacji, ale i temu, co z jego twórczością przez dziesięciolecia robiła jego żona.
Z Ritą Gombrowicz rozmawialiśmy w sumie o drobiazgach, szczegółach z jej i ich codzienności, wspólnego i osobnego życia. Takie czytanie życiopisania z relacji świadka najbliższego podczas summy, w dni przedostatnie i ostatnie. Krążenie po marginesach, na których jednak znaleźć można przyczynki do odpowiedzi na pytania istotne, stawiane w naukowym dyskursie, jak na przykład to o podmiotowość natury u Gombrowicza.
Bo między innymi pytałem Ritę Gombrowicz o los ich domowych zwierząt, Psiny i Autostopa, które pojawiają się w biografii Gombrowicza, ale nie wiadomo, jak z niej znikają. Opowiedziała więc Rita, jak Witold zadecydował, że nie można młodego jeszcze kociaka więzić w mieszkaniu, wynieśli go zatem do ogrodu i ledwo postawili na ścieżce, a ten pomknął przed siebie i zniknął nieoczekiwanie, tak samo, jak pojawił się na ich drodze. Tęsknili, gdy nie wrócił, oboje i Psina, którą Autostop owinął sobie tak koło ogona, że służyła mu nawet za posłanie do snu. Kot wybrał wolność, bez sentymentów, a Rita spuentowała tę historię mówiąc, że to właśnie wolność była dla Gombrowicza zawsze najważniejsza, bez względu na cenę. Zaś zwierzęta traktował, jak ludzi, po prostu chciał, by były szczęśliwe.
Mnie też tak traktował, dodała pani Gombrowicz i jej opowieść znów zaczęła cieniować ironia. Rozmawialiśmy potem o ich związku, nawiązując do spektaklu Wojtyszki, pokazanego na Festiwalu Gombrowiczowskim przez Teatr Narodowy, w którym Kamila Baar przemyka przez scenę z gracją i wyrysowaną na twarzy depresją, jak ptak w klatce, szczebiocąc mimo cierpienia. W jednej ze scen klęka ona przed Gombrowiczem, oświadczając, że jest jego niewolnicą. Zapytałem więc Ritę, czy takie wyznanie było możliwe w ich relacjach, nawet w formie prowokacji albo żartu? I o jeszcze parę szczegółów ze spektaklu, wyczytanych lub wymyślonych przez autora. Czasem dobrze jest nie znać polskiego – brzmiała odpowiedź.
Ale o tej ich relacji rozmawialiśmy również poważnie. W listach Gombrowicza do rodziny, głównie do Janusza i Stanisławy, widać, jak zmienia się pozycja Rity, chyba nie tylko na użytek świata zewnętrznego. Najpierw jest „biedną dziewczyniną”, umęczoną opieką nad pisarzem, później pojawia się już jako część my – „my z Ritą”, a pod koniec jest tą, o którą Gombrowicz zabiega. Nie zapominając oczywiście swojemu lękowi przed utratą nadać ironiczną formę – jak wtedy, gdy pisze, że kupi swojej partnerce samochód, bo zimy w Vence są nudne i ponure, więc boi się, że Rita odejdzie. (A potem, gdy Rita prowadziła samochód nie tak, jak oczekiwał, groził jej, że sam zrobi prawo jazdy. Śmieszne? Tak sobie; to samo mówię czasem mojej żonie.)
Według pani Gombrowicz ta zapisana w korespondencji zmiana ról łączy się z jej pobytem w Polsce, po którym została zaakceptowana przez najbliższych Witolda. Z jej opowieści i z listów do rodziny wyłania się przy tym inna twarz Gombrowicza: inaczej niż w korespondencji z wydawcami czy młodymi przyjaciółmi jest on łagodny, troskliwy, momentami nawet ciepły i serdeczny. Oczywiście bez przesady – gdy Jerzy zażąda od niego dolarów na uporządkowanie rodzinnych grobów, odpisze, że dla niego mogiły te mogą nawet zarosnąć trawą, on musi i woli pomagać żywym.
Oczywiście, zapytałem też Ritę, czy jej rodzina zaakceptowała związek z dużo starszym i bardzo oryginalnym mężczyzną. – Na szczęście byli daleko, więc wiedzieli tyle, ile im napisałam – odpowiedziała żartem. – A poza tym byli zadowoleni, że zadaję się z polskim hrabią.
I tylko raz poczułem się rozczarowany podczas tej długiej rozmowy: gdy okazało się, że pani Gombrowicz nie pamięta, jak jej mąż skomentował pierwsze lądowanie człowieka na Księżycu. Być może nie powiedział nic, był już – na trzy dni przed śmiercią – bardzo słaby i żona namawiała go, by zasnął zamiast do późnej nocy oglądać telewizyjną transmisję. Postawił na swoim, uparł się jak niesforny chłopiec.
O tym też rozmawialiśmy: że Witold był dla Rity nie tylko kochankiem i mężem, ale także przyjacielem, bratem, łagodniejszą wersją ojca. A ona dla niego? W jakimś sensie matką – i wtedy, gdy opiekowała się schorowanym pisarzem, i wtedy, gdy przez dziesięciolecia odkrywała jego twórczość dla siebie, a także pilnowała jej literackich losów, tak, jak dba się o los własnego dziecka, dyskretnie polecając go światu i pilnując, by świat go nie oszukał.
Tak to właśnie rozmawialiśmy, uprawiając nieuczoną hermeneutykę na marginesie poważnej konferencji, o sprawach mniej poważnych, drobiazgach i anegdotach, które jednak rozjaśnić mogą choć trochę mniej oświetlone fragmenty biografii. Każdej biografii, także tych pomniejszych.
Wkrótce pewnie rozmowę spiszemy i opublikujemy. Na razie chwila oddechu, choć nie mogę uwolnić się od myślenia o tym dziwnym związku, poprzez który Gombrowicz uciekł nieżyciu, oszukał śmierć przynajmniej na kilkadziesiąt lat. Przypominałem więc sobie fragmenty opowieści Rity Gombrowicz nawet snując krótki urlop po słonecznym rynku Miasta Literatury, a potem po okolicznych uliczkach, gdzie trzeba było uciekać przed mroźnawym cieniem z jednej strony na drugą.
Dzień później wyjeżdżałem z Krakowa w mgle tak gęstej, że zasłoniła litery ustawione na rynku, ukrywając zapisane nimi znaczenia. Zasłoniła nawet Wisłę, wpływającą we mgłę jak rzeka zapomnienia i pomyślałem, jak wielkie to szczęście odebrać niepamięci te wszystkie drobiazgi, szczegóły, anegdoty, na które szkoda uczonych głów, a które jednak dopowiadają jakoś odchodzącego Witolda Gombrowicza i jego życiopisanie, świadome ceny nie do stargowania.
Mgła gęstniała i schodziła coraz niżej, a u końca powrotnej podróży wymieszała się z ciemnością, rozcieńczając jej czerń jak odrobina ciepłego mleka kawę.
Resztę można oddać kotu, niech chłepcze.
Pierwsza pięciolatka za nami. Plany skorygowane, wskaźniki przycięte do rzeczywistości, za to wydajność nielicznej załogi dużo wyższa od normy. Osiągnięcia i niedociągnięcia niechaj oceniają nasi goście, zwiedzający, słuchający, czytający i dyskutujący. Z pokorą (ale nieprzesadną) przyjmiemy wszystkie oceny.
Dziś parę obrazków z czasów, gdy wcale nie było takie pewne, że Muzeum Witolda Gombrowicza uda się w ogóle otworzyć. Do Wsoli przyszedłem dwa lata przed inauguracją działalności, dokładnie w momencie, gdy kończył się, niespiesznie przeciągając, remont pałacu. Bardziej generalny niż się to projektantowi wydawało. A że projektant imaginacyją miał nieco osłabioną, zaś przedmiot remontu stawiał wszystkim złośliwy opór, miałem przekonać się już wkrótce, zachowując to przekonanie do dziś.
Remont zdewastowanego pałacu toczył się w czasach dla polskiego budownictwa niełatwych, choć łaskawych dla polskich budowlańców, którzy po otwarciu unijnych rynków pracy dzielili się na tych, co to do Wielkiej Brytanii już wyjechali oraz tych, którzy dopiero mieli wyjechać.
Ci pierwsi zasuwali tak ciężko, że zupełnie nie mieli czasu na emigracyjne tęsknoty, więc tęsknotom oddawali się ci drudzy, gorliwiej niż pracy, z nawiązką, a właściwie z nalewką – należałoby powiedzieć. Gasili te swoje tęsknoty, czym się dało. A czym się dało, przekonaliśmy się już po ich odejściu, gdy z dachu budynku, w którym dzielni budowlańcy pomieszkiwali, zebraliśmy kilka worków szklanych dowodów na pluralizm gustów i szerokość horyzontów posocjalistycznej klasy robotniczej.
W końcu i ci tęskniący znaleźli swoje miejsce w tworzącym się właśnie nowym ładzie europejskim. Ponieważ umowa nie pozwalała wykonawcy na dłuższe zaprzestanie budowy, ściągał on pracowników skąd się dało, a najłatwiej się dało z najbliższej okolicy. Przypominało to trochę pierwszą pięciolatkę po drugiej wojnie światowej, gdy do odbudowy kraju zdatny był każdy, kto miał dwie ręce i nogi.
Tak więc fachowcy zajęli się poszukiwaniem złotego Graala na wyspach, a ich miejsce zajęli okoliczni chłoporobotnicy, w chwilach wolnych od zajęć gospodarskich odrabiający pańszczyznę przy remoncie pałacu. Do dziś podziwiamy ich twórcze podejście do rzemiosła budowlanego: choćby artystycznie nieugładzoną fakturę ścian zewnętrznych czy też genialny w swej oszczędnej prostocie skład osypującego się z nich tynku.
Już wtedy nie brakowało w naszej muzealnej pracy elementów literackich: inspektor nadzoru niczym wytrawny retor tłumaczył, że może i ściany nie osiągnęły wymaganej gładzi, może i są gdzie niegdzie niedomalowane, zaś równe tak, że by nie wygładzać historii. Więc i nasz budynek nie może wyglądać za dobrze, bo nigdy nie budowano idealnie. Przynajmniej pod tą szerokością geograficzną.
Poniekąd miał rację. Na zdjęciu, które prezentujemy w muzeum, widać, że już po kilkunastu latach od wybudowania pałacu obsypywały się tynki przy schodach, a ozdobne lwy pękały dokładnie w tych samych miejscach, co dziś, więc śmiało możemy tłumaczyć, iż konsekwentnie odtwarzamy stan historyczny budynku. A wszystko to przez wodę, z ziemi i z nieba, a być może nawet przez jakąś ukrytą głęboko rzekę czy strumyk, przepływający pod naszym pałacem, który nazywamy czasem „pałacem na wodzie”.
Podejrzewać zaczynam, że woda niszcząca piwnicę i mury pałacu to kara za nieumiarkowanie w marzeniach: pewnie powtarzałem zbyt często, że musimy wypłynąć na szerokie wody. Jak tak dalej pójdzie, naprawdę wypłyniemy. Najpierw na staw w parku, potem Strugą Wsolską do Radomki, i dalej, systemem wodnym aż do Bałtyku, a potem jeszcze tylko ocean i Gombrowiczowski pałac przybije do portu w Buenos Aires.
Wracajmy jednak na ziemię. Rychło przekonałem się, że zamiast „Dziennika” czytuję głównie dziennik budowy: tak nastał czas remontu po remoncie. Terminy szybko upływały (znów ta woda!), naprawy gwarancyjne za to przeciwnie, odkopane fundamenty okazywały się ulotne jak poetyczność, której Gombrowicz tak nie cierpiał. Użeraliśmy się z wykonawcami, drżąc o dotacje, niewygasające, więc bez widoków na wieczność.
Cierpliwość organów prowadzących muzeum była duża, ale też przecież nie wieczna. Rosło napięcie, wysokie. W końcu zacząłem unikać znajomych, bojąc się, że zamorduję kolejną osobę, która powita mnie serdecznym „aleś sobie spokojne miejsce znalazł”.
Były też chwile jasne i twórcze. Z sympatyczną urzędniczką marszałkowską wymyślaliśmy nowe nazwy starych dotacji, żeby nie przepadły jak kamień w świeżo odkopaną studnię (wdzięczność moja, pani Aniu, nie ma granic). Wkrótce odkryliśmy też we Wsoli, że metafora kryje się nawet w określeniu „inwestor zastępczy” – nasz był zastępczy, bo we wszystkim musieliśmy go zastępować. Rzeczywistość gęstniała jak u Borgesa, czas akcji przestał pokrywać się z czasem biurokracji, ale o tym opowiem dopiero na emeryturze.
Czasu mieliśmy zresztą coraz mniej, więc opuszczała nas ponadklasowa solidarność wobec wykonawców remontu, którzy znielubili Annę i Piotra, z uporem patrzących im na ręce. Bogini ironia nie opuszczała nas do końca, nawet jowialny szef ekipy remontującej żartobliwie ostrzegł Piotra, by nie pochylał się tak bardzo nad dokonaniami budowlańców, dokumentując prace przy fundamentach, bo wypadki chodzą po ludziach i przechodząc, mogą wtrącić go do wykopu. Że był to żart, wnosimy z tego, iż szczęśliwie kolega administrator do dzisiaj nigdzie nie wpadł, nawet do stawu, który jest jego oczkiem w głowie.
Zdążyliśmy, w ostatniej chwili, ale jednak. Ekspozycja cieszyła oczy, choć koncepcja młodego zdolnego plastyka była nieco inna od tego, co zwiedzający mogą zobaczyć w muzeum. Onirycznie zwiewne fotogramy miało prześwietlać naturalne światło, rozmazując obraz jak we śnie opisanym przez Gombrowicza. Gdy jednak zawisły na drewnianej konstrukcji, okazało się, że wiszą … na krzyżach, bo przez materię przebijało nie tylko światło, ale i belki, na których rozpięto płótno.
Czasu na zmianę koncepcji nie było, chyba to nas by ukrzyżowali za kolejne spóźnienie, więc zastosowaliśmy rozwiązanie tymczasowe: zakleiliśmy okna czarnym papierem. Tym samym uzyskaliśmy wyciemnienie sali, a także pewność, że czas muzealny płynie wolniej niż ten potoczny, bo rozwiązanie tymczasowe trwa do dziś. I się sprawdza.
Że zdążyliśmy w ostatniej chwili, to nie przenośnia, a fakt. Dzielna brygada drogowa jeszcze na godzinę przed otwarciem utwardzała aleję prowadzącą do pałacu i sprzątała po sobie. Pogoda przeczyła prognozom, robiło się coraz zimniej. Namiot, w którym przygotowano poczęstunek dla gości, okazał się mało estetyczny, więc jego front „umailiśmy” świerkowymi gałązkami z pobliskiego drzewa (konserwator zabytków już nam wspaniałomyślnie wybaczył).
Ozdoba uczyniła naszą uroczystość bardziej ludyczną, a nawet ludową, niektórym jednak przypominała zbliżające się niewesołe święto listopadowe. My przeżyliśmy, udało się prawie wszystko, drugiego dnia otwarcie było otwarte dla publiczności i wtedy na monodram Andrzeja Seweryna w pałacu upchnęło się blisko pół tysiąca osób. Potem powtórzyliśmy taką „sytuację graniczną” jeszcze kilka razy, zawsze z duszą na ramieniu.
Duchy tego miejsca nawiedzają nas czasem do dziś, ale o działalności Muzeum i szczególnym genius loci Wsoli napiszę przy innej okazji, może po kolejnej pięciolatce, jeśli bogowie i przełożeni pozwolą. Zresztą przy jubileuszu nie wypada się żalić, a byłoby to nieuniknione, gdybym na przykład napisał, że na całą działalność merytoryczną w tym roku dostaliśmy 10 tysięcy złotych. Więc tego nie piszę. Radzimy sobie przecież dzięki fantastycznym sponsorom i przyjaciołom.
O jednym żalu muszę jednak powiedzieć: bardzo mi żal pięknych kaflowych pieców, które nie doczekały naszego muzeum. Widać je tylko na nielicznych zdjęciach sprzed wojny. Także na mojej ulubionej wsolskiej fotografii, zrobionej około roku 1930, do której Gombrowicze oraz ich znajomi pozują w malowniczej i zarazem dostojnej grupce.
Za każdym razem, gdy przypatruję się sfotografowanym, widzę w ich oczach jakieś szaleństwo, coś niepokojącego, co może popchnąć w twórczość albo w obłęd. Narażając się na banalną kategoryczność można jednak powiedzieć, że bez szaleństwa nie ma twórczości. A dokładniej: każdy akt twórczy jest w pewnym sensie szaleństwem, wszystko jedno, co tworzymy – kolejny akapit, muzyczną frazę czy epizod biografii.
Są takie dni – na koniec osobiste wyznanie – gdy naprawdę czuję, jak to szaleństwo czai się w pałacowych wnętrzach. Na szczęście.
I niechaj nas nie opuszcza.
„Wargi rozchylają się i uwalniają strumienie śmiercionośnych słów, słów, które budzą strach. To właśnie to. To jest wicher wojny.” Tak (niemal) zaczyna się „Wojna” Le Clezio. Tak (niemal) zaczyna się każda wojna?
***
Jakoś nie mogę zapomnieć tego obrazka: chłopiec w hełmie powstańczym na widowni, obok wymalowanego w barwy narodowe ojca, mecz z Ruskimi, mistrzostwa świata, nasi górą. Spirydionow (to już inny mecz) strzela w widownię składając ręce jak do karabinu, oddajcie Krym, woła do niego poseł-kibic.
Sierpień, wrzesień, wojenne rocznice, okrąglutkie, czas honoru i poloru. Inscenizacje zwane rekonstrukcjami, trup pada i wstaje jak w grze komputerowej, jutro znowu pogramy, tak tu na wojence ładnie. Tłum wcina grochówkę i cukrową watę, kończy rozwolnieniem, umysłowym.
Deszcze niespokojne potargały sad, a my na tej wojnie ładnych parę lat – to znów na trybunach, pieśń obowiązkowa i powszechna jak jeszcze niedawno pobór. Czterej, pancerni, jeden zginął, ale psu się nic nie stało i Marusi też nie. Nas na tym chowali w dzieciństwie, i co? znów się chować mamy? Grzmi co prawda daleko i błyska się za horyzontem, ale co będzie, gdy zmienią się prognozy i zapowiedzą zimny front ze wschodu? Do domu wrócimy, w piecu napalimy, tylko zwyciężymy, bo to ważna gra? Gra?
***
Jak mówić o wojnie, żeby o pamięci nie zapomnieć, ale też żeby się pamiętanie w groteskę i disco polo narodowe nie przemieniło, wszak nam się tak łatwo wszystko w groteskę wyradza. Jak o tym, co groźne i przerażające mówić po ludzku, cywilnie, kiedy metafora się militaryzuje i język zaciąga zaciężnie? Trylogię czytać narodowi, publicznie i pedagogicznie? Niech wie, że Królowa Matka nas, dzieci swoje, pod spódnice schowa i obroni, jako pod Częstochową, tak i nad Wisłą. Cudem.
Jedyna rada: szyki wojującym językom mieszać, słowom zaciężnym krok defiladowy mylić, by nie tupały, jak im surmy bojowe zagrają – inaczej to generałowie będą prawodawcami stylu i sensu. Precedensy już były i to wcale nie w dalekich krajach rządzonych przez wojskowych satrapów, wystarczy sobie we własną historię zajrzeć.
A w niej subtelna i liryczna poetka, na krótko przed wybuchem drugiej światowej rzezi za zmarłym Marszałkiem tęskniąca, za jego wolą, siłą, i za dobrocią siwych oczu, dobrocią, co „jak gotycki kościół piękna” była. Ojcowska ta dobroć, więc nic dziwnego, że „cała Polska modliła się do Marszałka chłopskim i babim lamentem”.
Mimo wszystko świadoma była Kazimiera Iłłakowiczówna, że chcąc się od krytyków Piłsudskiego odróżnić („nieznośnie wszystko tępe i agresywne”, więc jakże nie chcieć się odróżnić?), musi uważać, żeby w egzaltację nie popaść pisząc o ubóstwianym wodzu. Szukała odpowiedniej miary, by opowiadając wielkość Marszałka, ani odrobinę nie przesłonić go swoją osobą. Prawodawcę stylu godnego i wystarczająco przezroczystego znalazła w generale Składkowskim, ministrze spraw wewnętrznych i premierze:
…najpiękniej wybrnął tu z trudności p. generał Składkowski, którego „Strzępy meldunków” są dla mnie wzorem postawy wobec zmarłego, tej postawy, która stanowi z punktu widzenia sztuki narracyjnej najtrudniejszy dylemat do rozwiązania. Książka (…) nie mająca w swym założeniu właściwie żadnych intencji literackich, w wykonaniu dała przykład, jak należy traktować podobny temat.
Dziś brzmi to zabawnie? Ale gdy przypomnimy sobie, że po sąsiedzku prawodawcami stylu i kultury byli Hitler i Stalin, możemy odetchnąć z niejaką ulgą, że my, Sławianie, naprawdę lubim sielanki. W końcu prawodawca naszej formy czyścił kraj budując sławojki, a nie obozy zagłady dla całych narodów.
***
Generalissimus Stalin lubił zajmować się literaturą okrutnie, dopisywał wszak całe rozdziały w jej historii, podpisując wyroki śmierci. Tak właśnie zakończył rozdział o Izaaku Bablu i wielu innych, wpisując się na wieki w historię literatury.
Wspominam o Bablu nie przypadkiem, bo sięgnąłem po jego „Dziennik 1920”, gdy przeraził mnie tytuł telewizyjnej relacji z defilady, zorganizowanej dla uczczenia 15 Sierpnia. Materiał wydawca zatytułował: zwarci i gotowi. Z kim zwarci albo przeciw komu? I do czego gotowi? Czy nie nazbyt łatwo chlapiemy jęzorem?
Tak więc właśnie w rocznicę mniemanego cudu nad Wisłą sięgnąłem na półkę po – o zgrozo! – Ruskiego, Żyda ruskiego na dodatek, co się do Krasnej Armii schował i jako widz świadectwo szaleństwu chciał dawać. Wszędzie nieznośny smutek, ludzie, ludzkie dusze, wszystko zdławione, przestrzegał Babel, ale podkusiło mnie, by czytać te niecudowne zapiski, by sprawdzić, co zanotował 15 sierpnia roku pamiętnego. Najpierw zanotował spokój w pejzażu podejrzanie łagodnym:
Chwila przed wkroczeniem do Komarowa; już po strzelaninie – pędzę konno, całkiem sam – teraz spokój, dzień upalny, pogoda, dziwaczna cisza, ćmienie w duszy, nikt mi zresztą nie wadzi, pola, lasy, okolica falista, steczki wśród trawy.
Perwersyjne, piekielne piękno, ale to wstęp tylko, bo potem już Komarów, niedawno jeszcze w polskich rękach – wczoraj byli tu Kozacy walczący po polskiej stronie:
Urządzili pogrom.(…) W mieszkaniu leży starzec o wyglądzie proroka, nagi, chrypiący astmatycznie, starucha z rozpłatanym gardłem, dziecko z odrąbanymi palcami, niektórzy jeszcze dyszą, słodkawy i mdlący odór krwi, wszystko splądrowane, chaos, matka nad zarżniętym synem, zgięta w kabłąk staruszka, cztery trupy w szopie, krew pod czarną brodą, pławią się we krwi.
Kto by dziś czytał Babla? Kto czytać chce o wojnie? Wystarczy migawka w telewizorze; najładniej wygląda defilada. Nasza dziarskość w rocznicę Cudu już co prawda bez wąsa, z wargą nagą, światowo wygoloną, ale ciągle zamaszysta i rozhukana, że hej, szable w dłoń. Więc zwarci i gotowi? Na pewno? Na wszystko? Na to, co u Babla w dzień cudu zapisane także: … ta sama nienawiść, ci sami Kozacy, ta sama srogość, a, prawda, wojska są przecież różne – ale to brednie.
***
Sens wojny i jej bezsens: są ofiary i są kaci, ale nie ma niewinnych, bo wojna ubabrze wszystkich. Wszyscy znajdziemy się w tym samym obozie, pochłonie nas i przetrawi ten sam system. Wybitny historyk Otto Dov Kulka, który po dziesięcioleciach dopiero wydusił z siebie fragmenty pamięci o obozie koncentracyjnym, nie karmi złudzeń:
… z Auschwitz jako takiego system ten może przenikać w każdą możliwą sytuację, jak gdyby był autonomiczny, całkowicie oderwany od wszelkiego uczucia litości, wstrętu, okrucieństwa, tak że zupełnie zaciera się w nim różnica między katem a ofiarą. Właśnie tak zapamiętałem tę scenę, scenę przemocy jako rytuału, jako część (…) systemu życia powszedniego.
Znaczące, że Kulka, który jako jedenastoletni chłopiec właśnie w obozie przeczytał „Zbrodnię i karę”, opisując codzienność Auschwitz woli odwoływać się do „Kolonii karnej” Kafki.
Wystarczy sytuacja graniczna, by absurdalne zło, które dotychczas wyobrażali sobie jedynie najodważniejsi artyści, stało się powszedniością.
***
Język wie więcej. Na pierwszym roku polonistyki ekscentryczna lektorka martwej łaciny wbijanie nam do głów łacińskich sentencji rozpoczęła od tej, która miłujących pokój wzywa do szykowania wojny. Pragmatyczny przekaz przodków.
To trwa: w walce o władzę powtarzają się rytuały przemocy. Bombardują nas, się bombardujemy – pociskami, słowami. Słowa bywają śmiercionośne, jak pociski. To ważne odkrycie literackie, ale nieprzydatne na nic.
Tak, teraz jest wojna. Wojna jest teraz, i zawsze. Powtórzenia nieuchronne jak lęk. Przedwczoraj padła Warszawa, pojutrze skapituluje Powstanie. Zostanie kamień obok kamienia, do odbudowy, raz jeszcze.
***
Pejzaż za oknem: czerwienieją sumaki, rozpanoszone jak najeźdźcy. Pola rozorane w skiby. Sad pachnie nieznośnie winną zgnilizną. Kwitną wrzosy, smutne już przed uschnięciem. Na popiół, na wiór, na wiatr.
30 września 2014