Bardziej winna spóźniona wiosna czy raczej przedwczesna lektura, nie wiem. Ale Busko w tym roku nie boskie, pospieszne jakieś, przegapione. Za krótko, za szybko, bez zezwolenia na zwolnienie. Historia bez zakończenia jak zabrana na urlop lektura obowiązkowa: nowa powieść Zbigniewa Kruszyńskiego, czytana w maszynopisie, bez ostatnich stron. A więc bez zakończenia, nadającego sens całości.
Zamiast metafizyki geriatryka. Inaczej niż w poprzednich latach Busko wydało mi się rozmamłane jak park nieodgrzebany jeszcze z liści, którym udało się przezimować. Roznegliżowane, odkrywające swą popeerelowską szpetotę, maskowaną przebierankami i ostrym makijażem. Prasowanie zmarszczek, zachęca kolorowa płachta na nowym budynku rozwalającym stylistyczny ład sanatoryjnej uliczki. Para starszych kuracjuszy w sportowych strojach, nie maskujących zwyrodnień i wykrzywień, fotografuje się na tle ogromnej twarzy o urodzie fotoszopa. On od dawna nie rozprostował pleców, ona odkształcający nadgarstki i palce reumatyzm nosi jak ozdobne bransolety, z gracją.
W powieści Kruszyńskiego, którą czytam dosłownie bez końca, ten sam humor co kiedyś, w poprzednich tekstach, ten sam autoironiczny język, kasujący z końcem akapitu wszelką pokusę sentymentalizmu. Ale gdzieś tu w tę błyskotliwą ironię wsącza się się zgryźliwość (moja czy autora?), pesymizm czatujący za smugą cienia, zgredowatość, by użyć określenia pisarza, z którym o nie wydanej jeszcze powieści opowiadamy, następnego dnia po moim powrocie z B., zebranej w bibliotece miejskiej publiczności. Spragnionej najwyraźniej Wiosny Literackiej, nowalijek, nawet jeśli nie opuściły jeszcze inspektu.
Oczekiwać wiosny od dwóch starzejących się facetów, grypsujących anegdotami z niewydanej jeszcze książki, przypominających kumpli z wojska zamęczających otoczenie szwejowskimi historyjkami? Ratują nas fragmenty czytane przez Kruszyńskiego i ta jego zjadliwa ironia, wywołująca chichot aprobaty nawet gdy jest bezlitosna dla R., w którym publice przyszło żyć i pewnie dożyć. Ratuje nas też wiosna i słońce, gdy rozmawialiśmy poprzednio, była ponura zima, ostra, z ofiarami: nieostrożny bażant zamarzł wtedy na balkonie we Wsoli. Przegapioną przez nas ptasią śmierć odkrył wówczas właśnie Kruszyński.
Pozdrówcie ode mnie najsmutniejsze miejsce świata – pokpiwał z naszego przywiązania do Buska mój syn, dla którego B. pozostaje symbolem peerelowskiej zgrzebności. Nie widział, szczęściarz, Solca Zdroju, z peerelu też pamięta niewiele, choć akurat zgrzebność i szarość mogły utkwić mu w głowie. Kruszyński pamięta lepiej, nie tylko z oczywistych względów metrykalnych, ale dlatego, że obdarzony został niezwykłą pamięcią szczegółu, drobiazgu, smaków, zapachów, detali pejzażu, które w jego samokomentującej się frazie stają się zaskakującymi elementami metafory. Realizm metaforyczno-ironiczny, tak by można nazwać jego styl?
Rodzinny Radom, czyli R., jest dla Kruszyńskiego takim Buskiem, pozostaje nim od i na zawsze, zresztą zmienia się tylko powierzchownie, więc zgrzebność i miazgowatość przeżywanej przed dziesiątkami lat młodości trzyma tu mocniej niż w świecie. Jedną z największych zalet R. jest to, że leży w pobliżu torów, więc łatwo z niego wyjechać – pisze w nowej powieści. Wyjechać i wracać, by cieszyć się z tego, jak daleko się odjechało – dodajmy złośliwie. Wracać, żeby poczuć pewność świętego spokoju, który daje przemiana młodości w przeszłość, ale i tęsknotę do młodzieńczej jednak-wolności, nie ograniczanej przerostem prostaty i innych starzejących się gruczołów. Każda młodość jest wolna, choćby nawet tylko wolnością sikania, o której rezonuje narrator powieści Kruszyńskiego. Powroty bohaterów Kruszyńskiego do R., do mgieł młodości, wcale nie są jednoznaczne: wracają nie tylko po to, by nacieszyć się wyzwoleniem i wyrwaniem w świat, wracają, bo się starzeją, ze wstydliwej tęsknoty do tego, czego już nie ma i nie będzie, ale tu trochę jednak pozostało, zastygło niczym ślady po wyprysku wulkanu.
Pozostało w R. i pozostało w B., gdzie stołujemy się w śmiesznej knajpce z pretensjami do światowości, z galerią obrazków na sprzedaż – wszak i galernicy wrażliwości potrzebują czasem poratowania kręgosłupa, obarczonego przepuklinami od trzymania pozycji wyprostowanej. W hotelowej knajpce z tą swoją udawaną światowością zastygłej jeszcze w tamtej epoce, peerelu, tego lepszego peerelu dla wybranych, na który kiedyś nie było nas stać. Więc wciąż mamy do niego sentyment? Wracamy, by obolałą pamięć wymasować nostalgią?
W parku zdrojowym dziewczyna żywcem wyjęta z powieści Kruszyńskiego. Rozdając reklamowe ulotki, szuka sponsora, na szkolną wycieczkę oczywiście. Co roku kolejni kuracjusze pozwalają się nabierać. Chorzy rodzice, zarabiający jedynie dorywczo i poniżej średniej, rodzeństwo, dziadkowie niepełnosprawni i podopieczni w swej starości, gimnazjalny marketing, uprawiany z wdziękiem ofiary wywołanej do tablicy. – Bożżżeeesz – syczy mi prawie w twarz przekleństwo, gdy wrzucam jej w dłoń garść wygrzebanych z kieszeni drobniaków. Jeszcze kilku takich sknerusów jak ja i zamieści ogłoszenie na randkowym portalu internetowym, oferując usługi ze znawstwem opisywane przez bohatera Kruszyńskiego. Tylko zdjęcie musi dać nie swoje – myślę, zgryźliwością zarażony pewnie poprzez lekturę.
Więc wszystko tym razem było w B. nie tak: kosa na czubku zaokiennego modrzewia zastąpił drozd śpiewak, z nieznośną operetkową manierą. Z parku wyganiało zimno i fałszująca organistka, zniekształcana przez zawieszone na zabytkowym kościółku kołchoźniki. Śpioch kogut, biegający jak pies przy nodze pana, który karmił go będzie dobrze aż po ścięcie, wykrzykiwał pobudkę w samo południe. Trzygwiadkowy hotel-spa-wellnes straszył tynkiem odpadającym po dopiero co zeszłorocznym remoncie oraz sznurkami z wykąpaną w siarce bielizną, dyndającymi od frontu na stylowych balkonach. W chaszczach spętanych plastikowymi torbami, które wiatr kleptoman porwał z pobliskiego bazaru, rozpychał się i puszył dorodny na gody bażant. Puszył się, puszył i …
Właśnie, czy bażant śpiewa?
————————————————
[Powieść Zbigniewa Kruszyńskiego ”Kurator” ukaże się w drugiej połowie roku w wydawnictwie WAB]
Jakież radosne święta! Tyle Radości ze śmierci jednego człowieka, która ma nas Śmierci wyrwać, jeśli uwierzymy, przyjmując nadludzki punkt widzenia. Ludu, mój ludu, cóżem ci uczynił. Któryś za nas cierpiał rany.
Rytuał powtarza się co roku ku radości tych, którzy wierzą, że śmierć nie jest końcem i kamień zastaną odwalony. I dla niedowiarków, którzy nie mogą uwierzyć, że życie może się kończyć tak absurdalnie. A dla niewierzących, zamiast wielkanocnej pieśni, taki oto poetycki lament:
gdzie jest Izaak Mosze i Wefa?
wszyscy śpią o tu pod tą ziemią
gdzie jest Rachela Stefan i Aleksander
wszyscy oni śpią pod tą ziemią
Stawiski Tykocin Radziłów
Czyżew Drohiczyn Jedwabne
(…)
„uderzył dziecko prętem żelaznym
tak że mózg rozprysnął się na jego ubraniu
i kazał matce to czyścić”ciężko pracował w polu
do późnych godzin nocnych
był dobry dla swojej umierającej matki
nie sądźmy go w tak trudnej godzinieo Panie
o Panie
Tyś wydarł nas z ich rąk
płonąc
płonąc w stodole
płonąc
Cokolwiek uczyniliście jednemu z was, mnie uczyniliście, mówi Pismo z perspektywy Boga-człowieka. W ludzkiej perspektywie jest tylko absurd i ratująca przed rozpaczą ironia.
„Radości” Grzegorza Kwiatkowskiego włączają się, nie tylko tym wierszem, w ten sam od zawsze żałobny lament umierających. I żywych lamentujących w imieniu tych, których spaliła historia, zabiły kataklizmy i choroby, albo zwyczajne nieszczęścia, albo jedynie starość. Ich losy przywoływane są w „Radościach” z perspektywy – odświętnie mówiąc – ziemskiej, z perspektywy życia bez religijnych czy filozoficznych pocieszeń. W tej perspektywie śmierć jest zawsze niewczesna, absurdalna, nie do usprawiedliwienia.
***
Wiemy, choć wolimy nie pamiętać: w świecie połamanych tablic śmierć i cierpienie to zaledwie spowszedniałe części krajobrazu.
gdy widzę odświętnie ubranych ludzi
w kondukcie pogrzebowym
którzy wychwalają osobę zmarłego
nie czuję żadnego wzruszenia
niecierpliwię się
widziałam psy zjadające trupy
dziewczyny które gniły z kijem między nogami
byli częścią pejzażu
jak drzewa i cała reszta
(Sylvie Umubyeyi, ur. 1974).
Dobro i zło w „Radościach” po prostu są, obojętne na ewangelie i traktaty moralistów. Zło jest bardziej – bardziej wyraziste, niemal fascynujące. Dobro pojawia się w sposób tak nieoczekiwany, że od razu staje się wątpliwe i podejrzane. Jak w wierszu „ojciec”: mężczyzna używający w burdelu dziewczyny, gwałconej w dzieciństwie przez ojca, okazuje się pedofilem, któremu płatny seks pozwala bezpiecznie brać na kolana własną córkę. Zło, stając się dobrem, nie przestaje być obrzydliwe. Absurd jest kolisty?
***
Kwiatkowski w swoim tomiku zapisał historie wyłącznie straszne i straszniejsze, tym bardziej przejmujące, że stylizowane z naiwnością i okrucieństwem dziecięcych opowieści. Ta perspektywa: dziecięcego zadziwienia, że świat jest właśnie taki i dziecięcego poczucia winy za zło zewnętrzne, niezrozumiałe i niezawinione, jest w „Radościach” wykorzystywana chętnie i z dobrym skutkiem. Ale nie dla wszystkich zrozumiała. Część krytyków zarzuciła poecie, że jest efekciarski w epatowaniu okrucieństwem i śmiercią i że, rezygnując z ekspresji poetyckiego „ja” na rzecz niemal reportażowych zapisów, uprawia publicystykę, wykorzystującą modne tematy. Spór pozostawiam bardziej uczonym w poezji. Mnie, zwykłego czytelnika, przekonuje wyjaśnienie z wiersza „Dora Drogoj, ur.1923 zm. 1941”:
odcięto jej głowę tępą piłą
i nikt nie wie gdzie została pochowana
gdyby to było przerysowanie
albo estetyczna zabawa
ale: odcięto jej głowę tępa piłą
i nikt nie wie gdzie została pochowana
Po grecku świadek to martyros. „Radości” to nie tylko lament. Kwiatkowski – nie wiem na ile świadomie – podejmuje pracę tych literackich żałobników, którzy całkiem niedawno dawali świadectwo epileptycznemu światu masowych wojen i zagłady, lagrów i łagrów, światu po śmierci Boga i jego człowieka. Jest tak samo jak oni minimalistyczny, oszczędny w języku, poetyce i aksjologii, i tak samo na koniec bezradny, gdyż wierny jednostkowej, ludzkiej perspektywie. Wierny może nawet bardziej niż żałobnicy minionego stulecia: w „Radościach” każda, nawet zupełnie zwyczajna, śmierć jest zagładą świata. Każda jest doświadczeniem granicznym. Każda domaga się świadectwa.
Powtarzać znaczy narażać się na wtórność. Grzegorz Kwiatkowski znalazł jednak głos własny – w głosach umarłych i umierających, z ich głosów strojąc własny ton. Robi to tak sugestywnie, że można by pomyśleć, iż jest to jedyna droga tej literatury, która nie zapomniała dwudziestowiecznych rekolekcji. Droga, dająca nawet odrobinę radości, jak dziecięca włóczęga po lasach i zbieranie martwych saren z wiersza otwierającego tomik: to były nasze najpiękniejsze lata:/ taczka pełna sosnowych gałązek i smugi krwi/ i uczucie radości po dobrze wykonanej robocie. Zatrute to radości, przewrotne.
Czy więc jedyną nadzieją dostępną człowiekowi, który przeżył śmierć swojego Boga – jakie by nie były jego imiona: Jahwe, Postęp, Oświecenie, Nihilizm – jest pamięć? Pamięć jako zbawienie, żałoba jako ratunek przed samotnością? Każda śmierć jest zagładą świata, ale rozpacz, przepracowana żałobą, kiedyś powinna się skończyć. Tak było, jednak tamta żałoba po wielkich zagładach, pozbawiwszy nas ostatnich złudzeń, wciąż trwa i może nigdy nie zostanie przepracowana. Taka jest nasza kondycja: żałobników, odmalowujących bez końca nagrobne tabliczki?
***
Urodzony, zmarł. Wierzący mają kapłanów, światli filozofów. Przerażonym pozostają poeci.
[cytaty z: Grzegorz Kwiatkowski, Radości. Biuro Literackie. Wrocław 2013]