Wieje jak diabli. Kiedyś w taką pogodę mawiano: diabeł się powiesił. Czy dlatego, że w Jedlińsku znów ścięli śmierć? Ludowy katowski obrzęd uprawiają tu prawie od dwustu lat. Mszcząc się na śmierci za śmierć, uparcie i bezskutecznie.
Popiół sypie się z uciętej śmierci głowy, nazajutrz obsypuje się po głowach nagle wierzących. Czterdzieści umartwionych dni przed nami. Na pamiątkę postu, który On odprawił na pustyni. Czy nie łatwiej jednak pościć tam, gdzie pusto i nie ma nikogo?
Nikogo? A Szatan-Kusiciel? Mamiący świętym spokojem. Nasz dobry znajomy, choć w niego nie wierzymy. Szatan, nieczłowiek (nadczłowiek?) sukcesu.
Więc może jednak nie miał powodu się wieszać? Przecież śmierć-kochanka została zabita nie na śmierć, a na życie. Wieczne? Kwestia wiary.
Nie wiadomo, czy ten wiatr i to wycie za oknem, to znak wieczności czy wietrzność tylko? To też sprawa wiary?
Wietrzność. Wieczność. Kwestia ortografii. Albo dykcji.
To już nie jest prowincja Gombrowicz. To Mrożek, może nawet Witkacy. Edek oswoił myszkę i zza węgła klika na forach. Szewcy śpiewają, jak im Pani Poprawność zagra. A Gnębon Puczymorda zaciera ręce. Tylko czyje to ciężkie kroki słychać za drzwiami?
Lektura, nawet ponowna, „Wściekłości i dumy” Oriany Fallaci wprowadza w katastroficzny nastrój. Zajrzałem do tej gniewnej książki, bo wydano właśnie po polsku jej wywiady z najważniejszymi postaciami drugiej połowy ubiegłego wieku. Włoska publicystka nigdy nie oglądała się na polityczną poprawność dominującą w mediach i kreowanej przez nie opinii publicznej. Pod koniec życia, nieuleczalnie chora, ostro postrzegała chorobę naszej cywilizacji. Przestrzegała – podobnie zresztą jak kiedyś Witkacy – nie przed obcymi, ale przed słabością kultury europejskiej, która nie potrafi bronić swoich wartości. Zarzucano Fallaci ksenofobię, a ona tylko przestrzegała przed śmiercią. Ostracyzmu i wykluczenia z – jak to się modnie dziś mówi – mainstreamu nie obawiała się. Nie bała się śmierci cywilnej, bo nadchodziła ta fizyczna.
Wirtualnego linczu w imię politycznej poprawności próbowano ostatnio dokonać na publicystce TVN Katarzynie Kolendzie–Zaleskiej. Dziennikarka w telewizyjnej rozmowie z byłym zomowcem, detektywem, posłem nie kryła negatywnych opinii i emocji wobec metod Rutkowskiego zastosowanych w głośnej sprawie „półrocznej Madzi”. Wywołała wściekłość, bo zaatakowała ludowego bohatera, nowego Janosika, co to cwańszy od nudnego i skrępowanego zasadami państwa, a na dodatek potrzebującym pomaga, supermenami w czarnych kominiarkach się otacza i za nic ma nudziarzy, pierniczących coś o wartościach. A właśnie o wartościach Kolenda – Zaleska śmiała przypomnieć: o poszanowaniu ludzkiej godności i prywatności, o kanonie praw podstawowych, których nie wolno poświęcać dla skuteczności działania. Kolenda opowiedziała się po stronie prawa i instytucji, choć to w Polsce nigdy nie było modne, a już na pewno nie jest modne dziś.
W ataku na Kolendę zbudzono upiory, choćby instrumentalizując niczym w propagandzie stalinowskiej kategorię „obiektywizmu”. Mniejsza o ciosaną toporem felietonistykę prof. Środy, odsyłającej Kolendę do Radia Maryja; wykład z logiki i podstaw dziennikarstwa dała już filozofce Dominika Wielowieyska („Jednostronny obiektywizm prof. Środy” GW.pl, 15.02.2012), współautorka świetnych, bo „nieobiektywnych”, wywiadów z cyklu „dwie na jednego”. Gorzej, że internetowi komentatorzy, skrywający tożsamość jak Rutkowski oczy, pewnie jeszcze niedawno bronili absolutnej wolności w sieci przeciw cenzurze wprowadzanej ich zdaniem przez ACTA, a teraz sami chcą cenzurować dziennikarkę wyznającą inne niż oni wartości, mającą inne poglądy.
Dziś w sieci dominuje myślenie stadne i właściwa mu tendencja do wykluczania inaczej myślących. To przemoc, na razie wirtualna. Ofiary to m.in. Hołdys w niedawnym sporze o ACTA czy teraz Kolenda–Zaleska. Wirtualna eliminacja z życia publicznego (Internetu, telewizji), do której nawołują znickający komentatorzy, powinna nam coś przypominać. To naprawdę już było: przekonanie, że tylko nasze poglądy są słuszne, bo nasze, więc każdy, kto naszości się sprzeciwia, sam się z niej wyklucza i jako obcy powinien być gdzieś indziej, byle dalej od naszej wspólnoty. To już było i wiemy, czym się kończy: owo „gdzie indziej”, dziś wirtualne (czyli poza facebookiem, blipem, telewizją), może stać się nagle zupełnie realnym miejscem, który dla wspólnego dobra należy ogrodzić murem lub drutem kolczastym. Wszak nie ma wolności dla wrogów wolności. Więc ktoś w końcu musi zrobić porządek.
Przesadzam? Mam nadzieję, że przesadzam, wykorzystując prawo pamfletu. Obawiam się jednak, że to już nie jest prowincja Gombrowicz. To kraj Mrożka i Witkacego. Edek oswoił myszkę i zza węgła klika na forach. Znudzeni szewcy śpiewają na jedno kopyto. Gnębon Puczymorda lustruje dziarskich chłopców. Hiper-Robociarz czeka jeszcze spokojnie za drzwiami, ale ciotki rewolucji już popiskują z podniecenia.
A potem będzie jak zwykle.
Lęk Polaka przed podróżą na Wschód, odległy, ale nie daleki, nie jest czymś nowym ani niezrozumiałym. Kibitki, wagony, mróz i śnieg, zasypujący ślady i drogę powrotną. Stereotypy, ale taka już pamięć-strażniczka. Mnie jednak nie usprawiedliwia, bo jaki tam ze mnie Polak, mieszaniec jestem, ruski w ułamku, w jednej ósmej.
Zaproszenie wyznaczało marszrutę nie tak znowu odległą, nad Newę, do stolicy carów na Europę zerkających. Bo rozrasta się prowincja Gombrowicz, nawet tam, gdzie wydawać się może, że miejsca dla niej mało. Yuriy Chainikov przetłumaczył „Dziennik”, wstęp napisał oczywiście Mariusz Wilk, on teraz ambasadorem Gombrowicza w Rosji jest wielkim. (Po prawdzie i po trochu to każdy dziennik piszący nim jest, byle się o swoim „ja” mówić nie obawiał, nawet jeśli zaboli zderzone ze światem, bo na widok wystawione. Zresztą od czego gry i sposoby literackie, przed ekshibicjonizmem chroniące.) Ja z ulgą przyjąłem, że petersburska promocja „Dziennika” odbędzie się właśnie w terminie, gdy urlop już dawno zaplanowałem, więc jechać na Wschód nie mogę i nie muszę. Dlaczego?
Przypomniała mi się podróż inna, w przekazie rodzinnym przetrwała, choć uprzedzam – chwilami trudno dać jej wiarę. Podróż tę odbyła przed dziewięćdziesięciu pięciu laty moja prababka, jeszcze jako Ksenia Turiszczew – Kisieliewa. Turiszczewa z domu, Kisielewa po pierwszym mężu, który odumarł ją niedługo po ślubie. Potem miała kolejne nazwisko, i nowe imię, bo podróż do Polski wymagała ponownego nazwania. Młoda wdowa była siostrą przyjaciela mojego pradziadka. Pradziad do Rosji trafił zwyczajnie, z poboru, przez prawie pięć lat służył w carskiej armii. Pewnie najpierw przerażony i samotny, a potem asymilujący się, zaprzyjaźniony, w końcu zakochany? Prababkę poznał na urlopie, przyjaciel zabrał go do rodzinnej wsi, dostatniej podobno, zadbanej. Swatali ich z rozsądku i zwyczaju, młodą wdowę i tego Polaka – przystojnego na jedynym zdjęciu z tamtych czasów, silnego, zawadiackiego – czy też zakochali się w sobie, bo byli młodzi i samotni? Nie wiem, nie dopytałem, gdy był czas, a teraz już nie bardzo mam kogo.
Nie dopytałem o wiele rzeczy, więc nie jestem pewien, co rzeczywiście się wydarzyło, co opowiadającej tę historię babci się wydawało, a co jest jeszcze moim wymysłem albo i zmyśleniem. Nie wiem na przykład, czy pradziadek i prababcia wzięli ślub w cerkwi. Pewnie tak, bo inaczej nie mogliby być razem. I pewnie pradziadek nie dostałby zgody, by prababkę zabrać na statek, którym ewakuowali się po rewolucji do Polski. Jakie znaczenie dla niego, katolika miałby jednak taki ślub? Czy dostałby go bez przejścia na prawosławie? W każdym razie, gdy dotarli do rodzinnego potem Radomia, Ksenia musiała się ochrzcić, by otrzymać katolicki sakrament małżeński. Na imię dali jej(sama sobie wybrała?) Zofia. Ciekawe, czy wiedziała, co to imię znaczy po rosyjsku? Podobno była cicha i mądra, i zawsze pogodna. Tak zapamiętała ją moja mama.
Ta podróż do Polski, której część odbywała się statkiem, jest w tej całej opowieści najbardziej zadziwiająca i straszna. Prababka wtedy przekonała się, jak bardzo pradziadek ją kocha i że są mężem i żoną naprawdę. Bo nie dla wszystkich tamte ruskie związki były prawdziwe. Zabierali w podróż te żony, nieżony, a potem im bliżej kraju, tym bardziej tamto wydawało się obce, niepotrzebne, więc wyrzucali swoje kobiety za burtę, na śmierć, jak balast. Mój mnie nie wyrzucił – cicho, ale z dumą, powtarzała prababka. Zgodna rodzinna pamięć zaświadcza, że kochali się zawsze i pradziadek nigdy krzywdzić jej ani obcym, ani swoim nie pozwolił. Prababcia zresztą nigdy się nie skarżyła, bo miała jego, a gdy znów go zabrali do polskiego teraz wojska, pewność, że do niej wróci. I ląd pod nogami.
Więc może ten mój lęk przed podróżą na wschód, przed każdą daleką podróżą, to jakaś genetyczna podświadoma pamięć o tamtych falach zabierających przerażone kobiety, o ucieczce, strachu i radości, gdy znów można było osiąść na skrawku ziemi. Swojej, choć obcej i nieprzychylnej. A może wszystko było inaczej? Trzeba by kiedyś tę rodzinną opowieść zweryfikować, poczytać o powrotach Polaków wymiatanych rewolucyjną falą, sprawdzić, jakiej formacji był mundur, w który wystroił się pradziadek do jedynego zdjęcia z przyjacielem. Tak jak i tę moją Rosję, wyczytaną, wysłuchaną i wymyśloną trzeba by kiedyś przenieść w przestrzeń geograficzną, realną. Ale jeszcze nie teraz, na razie niech jurodiwiec , któremu Pan pomieszał języki, szuka słów zamarzniętych pod śniegiem. Moja Rosja pozostanie jeszcze krainą z wyobraźni i zakamarków genetycznej pamięci, z literackich, nie wilczych, tropów.
Banalna wilgoć pod powiekami, pewnie od mrozu, który co roku przynosi rosyjski wyż.
Nie chcę tu pisać o wielkości Wisławy Szymborskiej, inni mają większe prawo: z racji znajomości poetki i znawstwa jej poezji albo z racji własnej twórczości i miejsca w historycznoliterackim porządku. Więc mówią i piszą. Także w popularnych mediach.
A tam zdziwienie: oto prowadzący żałobne rozmowy gwiazdy i celebryci, bohaterowie masowej wyobraźni, zauważyli po odejściu Szymborskiej jej niezwykłą prywatność. Zauważyli istnienie prywatności, istnienie prywatne, osobowość osobną, która bardzo nie chciała być osobistością. Postać, która na mocy Nobla stawała się historią, ale stawać nie chciała na cokole. Osobę błyskotliwą, która nie lubiła błyszczeć poza swoim gronem. Panią, która nie zamierzała panować: uświetniać i zaszczycać, przewodzić i przemawiać. A także udzielać i udzielać się. Nie bywała, niebywała.
Mottem medialnych pożegnań Wisławy Szymborskiej stał się tytuł filmu Katarzyny Kolendy – Zaleskiej: chwilami życie bywa znośne.
Śmierci nie znosimy, bo to ona nas znosi. Więc znośna nie jest. Bywa pouczająca.