Nawet jeżeli czytam tę książkę niekoniecznie zgodnie z zamysłem autora, jeżeli używam jej do opowiedzenia o własnym życiu i własnym starzeniu się, to przecież ja, czytelnik, używam tego, co Stasiukowe – jego świata i jego języka. Czy może być większe zwycięstwo literatury? I większy dowód jej siły?
Jestem rówieśnikiem Stasiuka i pewnie dlatego „Grochów” – opowieść o przemijaniu i umieraniu, tren o nieobecnych, inwokacja do pamięci – to książka szczególnie mi bliska. Ale siła tej opowieści jest bardziej uniwersalna niż jednostkowa, warunkowana biografią i metryką, empatia. Niby Stasiuk nie napisał nic nowego: pięćdziesięciolatek odkrywa bliskość i sąsiedzką zażyłość śmierci, uznaje ich nieuchronność i staje po stronie naturalnego biegu życia wbrew pokusom współczesnej cywilizacji, która umieranie uznała za nieestetyczne i wstydliwe, więc spycha je do szpitali i przytułków, a nas wyręcza w towarzyszeniu ostatniemu etapowi życia bliskich. Kiedyś o życiu i jego końcu decydował los, ale to było kiedyś. „Nie będzie już losu. Na razie usuwamy go z naszej codziennej przestrzeni do szpitali i umieralni. Potem weźmiemy się za czas. Będziemy decydować, kiedy ma nadejść”. Stasiuk nie godzi się na to: nie usypiając konającej, śmierdzącej i zjadającej własne odchody ukochanej suki (Suka); odwiedzając sparaliżowanego pisarza, któremu nie może już pomóc, ale może z nim być i próbować przywracać mu pamięć i język, choćby z całego bogactwa leksyki zostało mu tylko niosące się po korytarzach domu pomocy: „Kurwa mać. Tragedia.” (Augustyn).
To wszystko zostało już opisane, przetrawione. Ale siła literatury polega na tym, że powszechne doświadczenie sprawdza w doświadczeniu pojedynczym, weryfikuje w jednostkowym stylu i języku. Stasiuk z tej siły potrafi korzystać, jak mało który ze współczesnych polskich pisarzy. Krytycy zauważyli i opisali kunszt stylistyczny Stasiuka, obecny także w nowym tomie opowiadań. Mam jednak wrażenie, że w „Grochowie” słów jest mniej, a na pewno mają większą wagę. Dotykają rzeczy ostatecznych, więc milkną, zanim pogrążą się w gadulstwie. Stasiuk wciąż pozostaje poetą „całego tego badziewnego cudu”, w rzeczach zwykłych dostrzega błyski znaczeń niepowszednich, pisze jakby słowami dotykał przedmiotów i krajobrazów, ale ten styl i język Stasiukowy służy już czemu innemu. W „Grochowie” tematem Stasiuka jest śmierć, a nie życie. Bezpieczniej mówiąc: bardziej śmierć niż życie.
I rozpacz. Bo odrzuciwszy tradycyjny ład naszych babek, w którym grzeszne dusze objawiały się żyjącym na miedzy albo pod figurką, nie budząc lęku, straciliśmy też język, w którym możemy o śmierci (i ze śmiercią) rozmawiać. A także pisać o niej literaturę. Jesteśmy ubożsi niż babka Stasiuka, bo „duchy, ociężałe od grzechu i przekleństwa dusze, śmierć towarzyszyły jej na co dzień” (Babka i duchy). Towarzyszyła jej metafizyka codzienności, w której przenikały się świat i zaświat, i w której „zwyczajność niezwyczajnych zdarzeń przydawała im wiarygodności”. Nam, niewidzącym z wyboru, pozostaje jedynie zwyczajność, fizjologia i autotematyzm. Co będzie, gdy umrą ostatnie babki, które na własne oczy oglądały świat duchów? „Gładka, wypolerowana powierzchnia codzienności usłużnie podsunie nam nasze własne, płaskie odbicie jak głębię.” To już się dzieje.
Te wszystkie wątpliwości pojawiały się u Stasiuka wcześniej, ale zagadywał je opowieściami o drodze, z drogi, chłopacką pogonią za przygodą, z której wysnuje się kolejna historia. Teraz stała się rzecz, myślę, ważąca na przyszłej twórczości autora „Grochowa”. Śmierć najbliższego przyjaciela zmusiła pisarza do postoju, zatrzymania, do zamarcia. Ruch dający dotychczas ratunek i historie, okazał się daremny. Znającego już wyrok nieuleczalnej choroby przyjaciela zabiera Stasiuk w podróż po znanych drogach i krajobrazach. Ta ucieczka przed wypowiedzeniem ostatecznego nie udaje się. „Jechaliśmy, żeby nie rozmawiać. Ta podróż nie była konieczna, można to było załatwić stacjonarnie.” Żeby nie rozmawiać, patrząc sobie w oczy. Przekornie, bez patosu przyznaje się Stasiuk, do czego? porażki? rezygnacji? pogodzenia z naturalnym biegiem życia?
Nie wiadomo, czy to zmiana trwała, ale w „Grochowie” żywiołem literatury jest pamięć, a nie wrażenie, podróż w czasie, a nie w przestrzeni. Ruch zresztą pozorny, bo wszystko jest równoczesnym teraz w starzejącej się pamięci. Albo inaczej: wszystko jest przeszłością, nawet gdy dzieje się teraz, gdy uświadomimy sobie, że nie jesteśmy bohaterami nie kończącej się nigdy opowieści, że przestaliśmy być nieśmiertelni. Gdy odkryjemy, przez śmierć innych i własne starzenie się, że życie jest terminalne jak nieuleczalna choroba.
O wspaniałym realizmie tytułowego opowiadania i opisanej w niej młodości napisali już inni. To naprawdę przejmujący tren prozą, zapisujący i ból utraty, i siłę wspomnień jako trwania, i zwątpienie w zmartwychwstanie. Stasiuk przywołuje dzieciństwo, by tym mocniej zapamiętać nieobecnego już w teraz, a obecnego w niegdyś, przyjaciela. Jak to robi, to temat na poważną analizę krytycznoliteracką. Dla mnie, starszego od Stasiuka ledwie o kilka miesięcy, ważniejsze jest to, że wreszcie się zatrzymał i to, co zamarłszy -z lęku? rozpaczy? – zobaczył. „Grochów” ukazał się tuż przed Wielkanocą, ale nie niesie on łatwych obietnic ani wiary. Lecz szorstką otuchę w nim znajdziemy. Uznanie naturalności naszej kondycji, biegu życia zostaje nagrodzone, choćby finałem opowiadania o suce, która żyje mimo wszystko, zredukowana do fizjologii. „Suka zjadła i znów zwinęła się w kłębek w swojej norze ze śpiworów i koców. Nasz młody bury kot wchodzi tam za nią i zwija się obok w cieple jej stygnącego ciała”. Życie zwycięża śmierć, jeśli nie przez zbawienie, to dzięki łańcuchowi istnień.
Wobec śmierci jesteśmy samotni, pisze Stasiuk. Jest jednak człowiekiem wystarczająco doświadczonym, by ustrzec swoją melancholię przed sentymentalizmem. Broni się szczerością, literacką, więc ironiczną. Jeszcze jedno zakończenie, finał trenu o zmarłym przyjacielu i całej książki: „Po trzech miesiącach rozsypaliśmy go w górach.(…)Była Wielkanoc, zimne słońce i wiatr rzeczywiście wiał. Przez ułamek chwili był jeszcze widzialny, a potem zniknął już na zawsze, nie do odnalezienia. Trochę wpadło mi do oka, ale łza zaraz wypłukała pył.”
Zniknął na zawsze? A literatura? Został w niej przecież i jestem przekonany, że został na dłużej niż jeden czytelniczy sezon.
Piszmy więc, to przetrwamy. Piszmy, nikt nie woła.
26 kwietnia 2012, pięćdziesiąt dwa lata później
Tydzień wyrwany rutynie. Zaległe lektury (a są niezaległe?). Czytanie poezji sanatoryjnych reklam. Odkrywanie znaków, na co dzień niezauważanych. Dzisiaj znikającego, iż czytane pędem.
KOCIOŚĆ
Chłodno, pusto, kuracjusze na zabiegach, zabiegani od rana. Nawet kotów nie ma – myślę. I wtedy, zza żywopłotu, bezgłośnie, ostrożnie, z namysłem, podchodzi do ławki, na której przysiadłem. Delikatnie ociera się o nogi, kreśląc ósemkę, koci znak przyjaźni. Wskakuje miękko, ale nie wsuwa się na kolana jak przed rokiem, lecz siada obok i bez ruchu patrzy tam, gdzie ja – w nieopisane przed siebie.
Siedzimy tak sobie z kotem na ławce, absurdalnie, bo ani słońca, żeby się wygrzewać, ani pieszczot powitalnych. Ani mru, mru. Siedzimy i myślę o tym, że kot siedzi obok. Czy kot też myśli o mnie? Myśli? Czy raczej jest wcieleniem absolutnie leniwego nie-myślenia? Nie myślenia bez potrzeby, bez konieczności. Esencją bycia. Idealnej kociości, niedostępnej człowiekowi. Chyba że za cenę zezwierzęcenia.
KRĘGI
Masaż gorącymi kamieniami. Masaż gorącą czekoladą. Masaż ciepłymi olejkami. Masaż bańką chińską. Masaż klasyczny. Masaż mechaniczny. Scrub masaż. Masaż Shantala. Chiński. Izometryczny lub rehabilitacyjny. Aromatoterapeutyczny. Segmentarny albo centryfugalny. Ludzkość jest bardzo pomysłowa w kojeniu bólu, także bólu zwyrodniałego kręgosłupa. Od wieków, we wszystkich cywilizacjach.
Jeszcze bardziej pomysłowa jest ludzkość w bólu zadawaniu. Wszystkie despotie, czyli jakieś trzy czwarte ludzkiej historii i geografii politycznej, lubowały się w naginaniu i łamaniu kręgosłupów: moralnych, ideowych, etycznych. Używały do tego – czasem bardzo wyrafinowanej – sztuki zadawania cierpienia.
Tu, w Busku, myśli się o tym jakoś naturalnie, tak wielu tu torturowanych bólem, zadawanym przez ślepą naturę, los, przypadek. Patrzę na tych wszystkich zgiętych i kulejących, poskręcanych i pokrzywionych, wspartych o laski, chodziki, wózki i wiem, że granica, za którą tortura i choroba, metoda i przypadek, metafora i fizjologia stają się jednym bólem-nie-do-wytrzymania, jest bliżej niż nam się wydaje. Chwała tym, którzy potrafią zachować metaforyczny kręgosłup, gdy zadawany przez ślepą i irracjonalną chorobę ból fizyczny rozwala mózg. Czy nie łatwiej jest wytrzymać ból wtedy, gdy bierze się z tortur, z prześladowania, nawet z sadyzmu, a więc z tego, co mimo wszystko potrafimy zrozumieć, ogarnąć rozumem? Kultura jako obrona przed naturą?
Byłbym zapomniał: w ofercie jest też okładanie błotem. Z Morza Martwego.
ODLICZANIE
Nie mogę zostać dłużej w willi na rogu Słonecznej i Spokojnej. Żegnam się z gospodarzami. Grzecznościowe „do zobaczenia za rok” nagle brzmi mi jak zaklęcie. Mające zapewnić nie tyle spotkanie za dwanaście miesięcy, ile że przez ten rok nic złego się nie wydarzy i nic dobrego nie skończy.
Drobny fortel, żeby przechytrzyć los. Zaczęło się więc odliczanie? Oszukujemy czas, by on nas nie odszukał?
PODEJRZLIWOŚĆ
W Busku zobaczyć moment powrotu wiosennej zieloności nietrudno. Wychodzi się na zewnątrz i nagle jest tak, jakby snujący się po parku ludzie w szarozielonkawych drelichach i kraciastych koszulach wzięli się na chwilę do roboty i porozwijali soczysto zielone dywany przysypane wzorem białych, żółtych i niebieskich kwietnych plamek, po czym znów spokojnie przysiedli na piętach lub brzegach klombów, by okadzić je dymem z papierosów. Jest czas, by to wszystko dostrzec i zapamiętać.
Ale w tym roku, tuż przed wyjazdem z domu, udała mi się rzecz trudniejsza: podejrzałem wreszcie ten moment, te kilka chwil, kiedy na kasztanowcu zaglądającym uparcie w okno w oblepionych kleistym sokiem zawiązkach liści pojawia się pierwsze pęknięcie. Wystarczyło być w domu i w odpowiednim momencie wyjrzeć przez okno, a potem już nie odchodzić z balkonu, aż wreszcie mocne słońce zmusi do ukazania się w tym pęknięciu wymęczonej zimowymi ciemnościami bladozieloności.
Jeszcze przed kilku laty nie przyszłoby mi do głowy zajmować się takimi dziwactwami, a co dopiero pisać o nich. Coś się zmieniło. Co? Leśny gołąb, szlachetny kuzyn miejskiej ptasiej wścibskości, podfrunął właśnie na drzewo, unosząc w dziobie jakiś delikatny fragment przyszłego gniazda. Przeciął moje zapatrzenie, nie zwracając na nie uwagi.
Stajemy się tym bardziej uważni wobec świata, im bardziej on przestaje nas zauważać. Znaczy: starzejemy się.
W Wielki Czwartek w Kalwarii Zebrzydowskiej, przy kaplicy „U Piłata”, metropolita krakowski kardynał Stanisław Dziwisz powiedział w kazaniu: „Bo podważanie misji i autorytetu Kościoła szkodzi człowiekowi, osłabia jego wiarę, odbiera mu nadzieję. Czasem mamy wrażenie, że ataki na wspólnotę Kościoła w naszej wolnej Ojczyźnie są bardziej przebiegłe i przewrotne niż w czasach komunizmu.”
(za chrześcijańskim portalem www.pch24.pl)
To komentarz do dyskusji o finansach Kościoła.
Pycha jest pierwszym z grzechów głównych. Ogłupia pamięć, osąd, język.
Na początku było Słowo.
Gadanina będzie końcem?
Plus minus tragedia: planowane jest zamknięcie co trzeciego sądu i co dwunastej szkoły. Powstaje kulturalna i gospodarcza pustynia – wieszczyła niedawno „Rzeczpospolita”. Polska powiatowa w likwidacji, wcale nie tylko ta na „ścianie wschodniej”. Pod ścianą stanęły nawet duże powiaty. Pod ścianą płaczu.
Alarm w gazecie nie jest przedwczesny, już raczej spóźniony. W samorządach czas wielkiego postu, a oszczędności zaczyna się od tego, co najbardziej bezbronne i najmniej namacalne – oświaty i kultury. Drogi jeszcze, jak Unia da, będą budować. By ludziom uciekało się lepiej, do metropolii. Ostatni zgasi światło, jeśli wcześniej nie odetną. I jeśli będzie umiał przeczytać instrukcję obsługi wyłącznika. Centrum wydrenuje najlepszych, najenergiczniejszych, najbardziej zdesperowanych. A nawet bagno drenowane zbyt mocno zamienia się w końcu w pustynię.
W tym roku samorządy zamkną blisko dwa i pół tysiąca szkół. Znikną małe sądy, zasną tysiące placówek kultury. Zlikwidowanych linii autobusowych, zamkniętych stacji, urzędów pocztowych, przychodni nikt już nie liczy. Nikt nie policzy też odebranych bibliotekom pieniędzy na kupno książek. Anegdota zasłyszana niedawno w Świętokrzyskiem. Bibliotekarce protestującej nieśmiało, że jeśli nie będzie kupować nowości, to na półkach zostanie wyłącznie klasyka, poirytowany wójt wypalił: no i co się stanie, to mało ma pani tu książek? niech najpierw przeczytają te, co som.
W moim rodzinnym Radomiu, dwustutysięcznym mieście- powiecie wydzielonym, od kilku lat reformuje się oświatę, likwidując szkoły. Przez to miasto staje się wydzielone coraz bardziej: cywilizacyjnie, intelektualnie, politycznie. Osiem lat temu władze chciały zlikwidować moją podstawówkę. Broniłem jej razem z pewnym politykiem, który teraz jest wiceprezydentem od edukacji i kultury. Byliśmy skuteczni, prezydent skuteczny pozostał do dziś. Właśnie zlikwidował tę szkołę, placówkę ze stuletnią tradycją, która przetrwała cara, dwie wojny i komunizm. Tym razem szkoły bronili ci, przed którymi osiem lat wcześniej broniliśmy jej z obecnym prezydentem-likwidatorem. Ot, polityczna dialektyka, choć chodzący ze mną do szkoły gitowcy takie zachowanie nazywali inaczej. Oni mieli jednak honor, bandycki, ale honor.
Co łączy świętokrzyskiego wójta z prezydentem dwustutysięcznego miasta powiatowego? Świętokrzyskie wbrew geografii już stanęło pod ścianą wschodnią, rządzący Radomiem o ścianie wschodniej marzą. Jeszcze kilka lat przycinania kultury i edukacji, a unijna jałmużna dla biedaków stanie się szczytem aspiracji trzech czwartych kraju. Podział na dwie Polski tak się pogłębi, że zachwiana zostanie elementarna komunikacja społeczna. Podział bynajmniej nie polityczny, lecz cywilizacyjny – na Polskę powiatową i metropolitalną. A potem znowu (który to już raz?) zbuntowany lud wejdzie do śródmieścia.
Prowincja wyludnia się we wszystkich bogatych krajach na Zachodzie. Ale tam już zauważono, ile na tym stracić mogą wszyscy, także ci z centrów. Dlatego trend próbuje się tam hamować, nawet sprowadzając na opustoszałe tereny biedniejszych cudzoziemców. My zmierzamy w innym kierunku, Ameryki Południowej, bo infrastruktura intelektualna i cywilizacyjna poza obszarami metropolitalnymi jest bezmyślnie likwidowana albo rozwala się bez sensownej redystrybucji dochodów bogatego centrum. Współtworzonych przecież przez prowincję: do pracy tylko w Warszawie dojeżdża 800 tysięcy osób spoza stolicy.
Rządzenie naszą codziennością jest rzeczą zbyt poważną, by pozostawić je politykom. Zostawiliśmy, to nas urządzili. Selekcja negatywna na lokalnych szczeblach władzy staje się faktem, fachowcy szukają pracy z dala od polityki. Twórcy naszej samorządności wierzyli w mądrość zbiorową, rzekomo świetnie rozpoznającą potrzeby lokalne. Dziś widać: tak lokalne, że aż wyłącznie własne.
W moim rodzinnym mieście likwidatorom tradycji paradoksalnie bębenka podbijają wykopki archeologiczne: znalezione mury i skorupy są dowodem, że miasto ma długaśną tradycję. Odkopując stary gród, samorządowi politycy zakopują jednak inne, mniej spektakularne tradycje – na przykład oświatowe.
Patrzę na mojego psa, który spuszczony ze smyczy na spacerze, zachowuje się euforycznie: kopie coraz nowe doły, zasypując te wcześniej wydrapane, i puenta tego felietonu nasuwa się sama. Samorządowcy – likwidatorzy są jak pies ogrodnika: sami nie mając większych aspiracji, nie pozwalają ich zaspokajać innym.
Więc Dobrych Świąt. I niech „dobrych” nie oznacza tylko pełnej miski.