„Przyjechał z prowincji, z jakiegoś Radomia czy Radomska”, powiada narrator o drugoplanowej postaci w powieści Andrzeja Barta „Rien ne va plus”. Nie mogłem więc autora przywitać inaczej, jak przypominając mu, że przyjechał do Wsoli koło jakiegoś Radomia czy Radomska, a na pewno na prowincję.
Wymyślonemu wcześniej żartowi nieoczekiwanego ciężaru dodała poranna wiadomość o śmierci Tadeusza Różewicza, który – jak przypominano – właśnie w Radomsku się urodził. Z czego oczywiście wynika tylko tyle, że urodził się w Radomsku, ale jeśli komuś potrzebne pocieszenie, to może pomyśleć, że w jakimś Radomiu czy Radomsku też może pojawić się wybitny poeta. Więc do piór!
Spokojnie, znów żartowałem.
***
Nie żartowali niestety redaktorzy popularnego portalu gazetowego, którzy informację o śmierci Poety opatrzyli komentarzem, że miał on pecha, bo żył i tworzył w tym samym czasie, co Miłosz i Szymborska. Gdyby żył i tworzył w czasie innym, to pewnie dostałby Nobla. Noblista bez Nobla, tak o nim napisali. Pośmiertne pocieszenie, że nie stanął na pudle.
Dobrze, że zmarli nie czytają tego, co potrafi się wypisywać po ich odejściu.
***
Ale nie ma co biadolić i udawać, że jest inaczej: literatura to także wyścig, w którym nagrodą doczesną jest poczytność i popularność. Pierwszy etap wygrywają dziś ci, którzy stają się kulturalnymi celebrytami. Bart to celebryta a rebours: znany jest z tego, że nie jest znany, a przynajmniej, że nie zabiega o popularność. Dlatego nie chciał, byśmy rejestrowali naszą rozmowę i publikowali ją później w mediach elektronicznych – inaczej mówi się do nieznanego widza, inaczej do tych kilkunastu osób, które są gośćmi pisarza na spotkaniu literackim, uzasadniał. I wykrakał: rzeczywiście do Wsoli przyjechało ledwie kilkanaście osób, spragnionych żywej literatury.
Tuzin ich raczej niż legion.
***
Od kilku lat fascynują mnie fluktuacje naszej publiczności. Od czego zależą przypływy i odpływy nawiedzających Wsolę? Popularność medialna zapraszanych gości ma znaczenie, ale przecież nie decydujące. Bart nie pisze felietonów o jedzeniu i piciu w popularnej prasie, nie spisuje plotek oraz niedyskrecji z Hollywoodu i pomniejszych okolic. Staromodnie pisze kolejne powieści i scenariusze, przecież jednak popularne, nagradzane i czytane. Z premedytacją tworzy współczesną literaturę „dla kucharek”, pamiętając jednakże, że dziś kucharką bywa i prezes banku, i zarządca kultury. Jego książki można czytać na wielu poziomach wtajemniczenia i wysubtelnienia, zawsze z jednakową przyjemnością. Dlatego trafia do wielu: i do czytelników bardzo wymagających, i do zażywających kultury popularnej.
Więc może frekwencję tym razem pomniejszył nauczycielski kalendarz: tony papierów do wypełnienia przed mającym nastąpić nazajutrz końcem roku maturzystów? Może nasza akademicka młodzież trzeciego wieku wybrała dziś koncert papieski? A może po prostu lud kulturalny rozleniwił się pomiędzy świętami, po których i przed którymi trzeba przecież wypocząć?
Jest tyle dobrych powodów, żeby do nas nie przyjechać. Dokładnie tyle, dla ilu przyjechać warto.
***
Rozmawialiśmy oczywiście o historii, która jest tworzywem ugniatanym, nicowanym, filtrowanym (mówiąc bezpłciowo, ale naukowo: dekonstruowanym) przez Bartowy dar opowieści. Wizja jednostki, wrzuconej w historię, bezradnej wobec jej żywiołu, którym kierują siły nie do końca oczywiste, ale oczywiście ponadindywidualne, jest w powieściach Barta pesymistyczna. Począwszy od „Rien ne va plus”, dziś wystawionej do wyścigu w plebiscycie, w którym słuchacze Polskiego Radia mają wybrać dwadzieścia pięć książek na dwudziestopięciolecie wolności.
Ale już w tej wydanej blisko przed ćwierćwieczem powieści ironia i pesymizm Barta były niemal liryczne, cierpko łagodne, chwilami może nawet i pogodne. Po latach myślę, że jednak „Rien…” napisałem dla pokrzepienia serc – mówi Bart i ja po ponownej lekturze książki z nim się zgadzam, mimo obrazoburczej ironii w opisywaniu polskości i matki-ojczyzny, „która ulegała wielu miłośnikom chętnym i brutalnym, biorącym ją często bez zgody, na stojaka”. Krytycyzm, nawet najostrzejszy, nie wyklucza przywiązania. Gombrowicz świadkiem.
Zresztą, nie taką obrazoburczość literatura polska obnosi od dawna i z przytupem. O groteskę w niej nietrudno, trudniej o inne rejestry.
***
Wystarczająco doświadczeni, by nie wstydzić się prostych pytań, zastanawiamy się przez chwilę, jak żyć w historii, na którą nie tylko nie mamy wpływu, ale więcej: nasze dobre intencje i uczynki mogą uderzać w nas i naszych bliskich. A skoro mogą, to na pewno uderzą. To jak żyć? Nie wiemy, więc najlepiej przyzwoicie – stara recepta, banalna i piekielnie trudna, warta powtarzania.
Żyć przyzwoicie, nie spodziewając się jednak w zamian ani osądu sprawiedliwego, ani nagrody czy choćby spokoju. Tak się składa, że rozmawiamy w setną rocznicę urodzin Jana Karskiego, którego zasługi długo pozostawały nieznane. Karski bardziej jednak przejmował się tym, że nie był wystarczająco przekonujący, by zmusić aliantów do uwierzenia w Holocaust i obozy koncentracyjne. Wyrzucał to sobie do końca życia, niesłusznie przecież, bo los Żydów, tak jak los więźniów lagrów i łagrów, nie zależał od wymowności bohaterskich świadków, lecz od braku wyobraźni lub kunktatorstwa polityków.
Co nie znaczy, że odwaga Karskiego wagi jest pozbawiona.
***
Na tydzień przed narodową trzydniówką wypominamy sobie te ćwierć wieku kolejnej wolności, wygranej w ruletce historii. Wypominany sentymentalnie, bo sięgając w przeszłość własną, sympatycznie kiedyś zapętloną. Andrzej Bart w łaskoczącym moją miłość własną geście przypomina recenzję „Rien ne va plus”, którą napisałem w 1991 roku i która była – znów tak się złożyło – pierwszą recenzją z właśnie wydanej powieści Barta i pierwszą recenzją opublikowaną przeze mnie w Gazecie Wyborczej.
Bart przypomina, że gazeta kosztowała wówczas tysiąc złotych. Sprawdziłem: książka Barta dziewiętnaście i pół tysiąca. Ile płacono za recenzję, nie pamiętam. Zresztą ceny zmieniały się błyskawicznie i dużo wszyscy przeszliśmy, zanim dobiliśmy się może i mizernej, ale jednak stabilizacji.
Więc vivat król, vivat wszystkie stany?
***
Zanim jednak oblepi nas świąteczna wata, zanim ucukrujemy historię wielką-bo-naszą, zanim okadzimy ją dymem z grillów i krwią nie bratnią skropimy w kaszankach, przekorne przypomnienie, również z powieści Barta zaczerpnięte, więc z pogranicza historii i literatury: światły król Staś, który właśnie królestwo do kości rozbierane tracił, 3 maja na obiad wystawny przyjaciół spraszał, by urodziny carycy Katarzyny świętować.
Bo jak wspomina bohater „Rien…”, polskie piękne damy i godni mężowie w radości i zabawie szukać musieli ukojenia trapiącej ich rozpaczy po stracie własnego państwa.
Skoro ironia nie umarła, to i my żyjemy.
Miasteczko leżało na skraju szosy, jak w opowiadaniu Lipskiego, które zaczyna się takim właśnie zdaniem. Kilka następnych zdań opowiadania jest równie ostentacyjnie oznajmujących, oczywistych obiecująco, bo skrywających coś, co w takiej scenerii po prostu musi się wydarzyć, coś tajemniczego, może nawet tragicznego. W Busku inaczej, tu nie dzieje się nic aż po ostatni akapit.
Paradoksalnie jednak, choć Busko pozbawione jest pokus, nie brak w nim ulegających pokusom. Przyjeżdżają tu z beznadziejnej nadziei zatrzymania czasu, chęci odnalezienia czasu przeszłego niedokonanego albo chociażby rytmu przywracającego ład, kiedyś zaznany, a później zapomniany.
Namiastkę tego ładu odnaleźć można patrząc na stare sanatorium i chłonąc spokój proporcji wyliczony w głowie pana Marconiego. Tej architekturoterapii poddawać się najlepiej przesiadując na ławce w pobliżu zabytkowego budynku, przesłoniętego lekko plamami platanów, albo też niespiesznie wchodząc w park starą bramą, a potem główną aleją, stanowiącą kręgosłup uzdrowiska, mocno już obrośnięty zwyrodnieniami. W tym roku jednak z historycznej części parku wypędzał nas wizg wiertarek i pukanie młotków, które pewnie w następnym sezonie wzbogacą kompozycje godowe miejscowego ptactwa.
Pozostały nam więc obrzeża, coraz dalsze w ucieczce od tego, czego w poprzednich latach staraliśmy się nie zauważać, a co w tym roku objawiło się dotkliwiej, jakby zabytkowe centrum dawnego kurortu opuścił nagle już nie tylko konserwator zabytków, ale i Bóg, który widocznie w dobroci swojej przesadził tak bardzo, że oddał ludziom ziemię bezwarunkowo i teraz mogą czynić ja poddaną według swoich najgorszych gustów i przyzwyczajeń.
***
Hałas wypędzający nas z niedawnego raju czynili budowniczowie parkowej muszli koncertowej, której remont należał się od tak dawna, że nie pozostało w końcu nic innego, jak na miejscu starej postawić nową. Letniej scenie dołożono teraz klockowate zascenie, przypominające publiczny szalet. Za to w połowie postawionego przed laty i zamkniętego do dziś prawdziwego szaletu pojawił się sklep z modą damską, konkurujący z pobliskim, pamiętającym lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku, handlowym barakiem z sypiącej się pobielonej cegły, ledwo żywym pomnikiem dawnego ustroju, na którego ścianie jacyś, pewnie kieleccy, rojaliści swoje pragnienia opisali jednym słowem: Korona!
Koroną parku zapewne miał być w zamyśle fundatorów kościółek, postawiony w 1884 roku, zaledwie w trzy tygodnie, pod nieobecność carskiego zarządcy Buska, który przez lata odmawiał wydania zgody na budowę katolickiej kaplicy, aż w końcu oznajmił, że wyjeżdża na krótko do Petersburga, więc gdyby w tym czasie coś wymknęło się spod kontroli… Po powrocie złożył oczywiście stosowny raport o złamaniu carskiej woli, ale budowlaną samowolę zalegalizowano, dla porządku skazując budowniczego kościoła na czternaście dni aresztu.
To było jednak pod zaborami, dziś nikt nikogo nie karze za zgodę na ustawienie w pobliżu starego sanatorium obskurnej budy z zapiekankami, colą i piwem, broniącej się przed zabytkowym sąsiedztwem barykadą z drewnianych ław i stołów, swojskich jak blaszany kiosk z dewocjonaliami, zasłaniający kościółek wespół z brudnym namiotem ogrodowym dla utrudzonych wiernych i banerem, na którym wizerunek Chrystusa tonie w różach, purpurach i błękitach. Symbioza kiczu: w gastronomicznej zagrodzie dziewczyna o perłowych włosach zaczyna śpiewać stare szlagiery dopiero wtedy, gdy w położonej wyżej świątyni wybrzmią gorzkie żale.
Uciekamy dalej.
***
W bocznych alejkach spokojniej, jedynie żebraczy gang wiewiórek wymusza orzechy i rozczulenie. Podglądamy przyrodę, wiosennie banalną i rozmazaną w umizgach, pierzastych karesach i gulgotach. Staje się jasne, dlaczego o ostentacyjnie zakochanych komiwojażerach szczęścia, pragnących miłosną zarazę ściągnąć na cały świat, mówi się, że gruchają jak gołąbki. Aż po mdłości.
Na ziemię sprowadzają nas, kto by pomyślał, podrywające się do bojowych lotów krzyżówki. Kolorowe jak odpustni kawalerowie kaczory walczą tuż przed zmierzchem o miejsce przy bezwstydnie szarej samicy, aż w końcu jej wybraniec wygania konkurentów na pobliskie bajorka. Nie na długo jednak, bo w następne dni walka się powtórzy, przywracając naturze jej bezwzględną ostrość.
***
Słońce jest już w maju, ale wiatr zabarłożył ze zbyt lekką zimą i zwarł się z zazdrosnym lutym. Nie da się przysiąść na zbyt długo, więc łazimy po miejscach odleglejszych, mniej zatłoczonych, bo naprawdę starzy bywalcy widzieli tu już wszystko. Nam wciąż jeszcze mało, odkrywamy kolejne drobiazgi, wiosennie rozbudzone. W sanatorium wojskowym ławki świeżo odmalowane, poustawiane w należnym drylu, a obok nich wyprężone w postawie zasadniczej białe tabliczki z rysunkami ćwiczeń, które można wykonywać na pozbawionych oparcia siedziskach. Skłony, rozkroki, wymachy rąk i nóg, grzbiety wygięte w przód i w tył, prawdziwa Kamasutra dla zakochanych we własnym ciele. Niekiedy zakochanych na śmierć.
Porządek również na odnowionym rynku, ławki wygodniejsze w trosce o naznaczonych cierpieniem, których na buską agorę wygania egzystencjalna drżączka i odwieczne pragnienie zmiany, gaszone tanim nektarem przetrwania, kupionym w pobliskim sklepie. Rynek, jak większość polskich rynków w małych mieścinach, został wstydliwie przemianowany. Pragmatycznie: na Plac Zwycięstwa, zwycięstwa w ogóle, nie wiadomo czyjego, bo przecież u nas nigdy nie wiadomo, które jest tak naprawdę nasze i kto jest zwycięzcą, a kto pokonanym.
***
Zresztą w końcu wszyscy zostaniemy pokonani. Staruszka w żółtym prochowcu, ondulacji wciąż trwałej, ale kroku już niepewnym, pcha przed sobą ortopedyczny balkonik z piszczącymi kółkami. Wychodzi tuż za furtkę, zbyt wąską dla pacjentów uzdrowiskowego szpitala, i zaraz zawraca, próbując przyspieszyć, przerażona przestrzenią, a może dlatego, że przed furtką czeka cierpliwie młoda dziewczyna, wysportowana i wysmukła, rehabilitantka, może masażystka, czeka w niezbyt wygodnej pozycji, wychylona dla równowagi, w sportowej gotowości, bo na nogach ma łyżworolki z butami w jaskrawym kolorze. Kobiety uśmiechają się do siebie w przelocie i młodsza może w końcu pomknąć kasztanową aleją, prostą jak przyszłość, która jej się taką wydaje, coraz szybciej, aż prawie znika za parkową bramą, rozmazując krajobraz w oczach załzawionych od wiatru.
Pędzi jak co dzień, będzie tak pędzić przez następne tygodnie, miesiące i lata, tą samą aleją, którą w końcu przestanie zauważać i nie zauważy także, że jej nogi przestają być wysmukłe i silne, i że pędzi coraz wolniej i ostrożniej. Ani spostrzeże, jak znajdzie się w tej samej furtce co dzisiaj, tyle że to za nią młoda dziewczyna (rehabilitantka? masażystka?) będzie czekała, aż całkiem już powolna, uwolni przestrzeń i pozwoli tej młodej pomknąć przed siebie, aleją, w ruch po której ją samą wprawił przed laty czas. Niezauważalny, więc i nieprzekupny.
***
Wrażenie, obsesyjne prawie, jakbyśmy przyjechali do miasteczka za późno. O ile za późno? O tydzień? miesiąc? stulecie? W holu starego sanatorium oglądam historyczne fotografie, najstarsze starsze niż wiek. Urok dziewiętnastowieczności, dalej ciągnący się w nieskończoność koniec wieku, tytaniczne i titaniczne dwudziestolecie między wojnami, potem lud wchodzący do uzdrowiska i zaczątek siermiężnej szpetoty. Kontynuowanej dziarsko przez wciąż przecież młody kapitalizm, teraz bardziej demokratycznej, bo powszechniejszej.
Zastanawiam się, co ciągnie mnie do miejsca, w którym krajobraz niszczy niewyczerpanie pomysłowa przedsiębiorczość, a kultura rozpięta jest między „żyjącym, by śpiewać” Armandem Perykietko, a dancingiem, na który zapraszają uśmiechający się z afiszy Grześ i Iwonka, wcale nie tacy zdrobniali. Co? Smutek miejsca, które zmienia się nieodwracalnie i wkrótce zniknie, więc łatwiej oswoić w nim własne przemijanie? Śmiertelnie nudna powtarzalność, zwalniająca od przymusu połykania coraz to nowych przestrzeni, ostatecznie każda podróż i tak jest tylko wyprawą w głąb siebie? A może małostkowa radość, że czas wciąż łagodny nie skazał mnie jeszcze ani na kąpiele w siarczanych roztworach, które strach mówić czego mogą być przedsmakiem, ani też na lęk przed samotnym zlodowaceniem w komorze obdarzonej przedrostkiem „ krio-”, mrożącym krew w żyłach?
Może to wszystko po trochu, a może czas przeniósł mnie już w strefę umiarkowaną i jestem pogodzony tą wewnętrzną pogodą, która oznacza zgodę na świat i zgodę na siebie, niepięknych i nietrwałych, ale cóż z tego? Czy dlatego właśnie w pejzażu, który mógłby być przedsionkiem depresji, odczuwam coś, co nazywane bywa trudnym optymizmem, a co moim zdaniem jest optymizmu jedyną możliwą formą?
***
Nie wiem też, czy miasteczko Lipskiego istnieje jeszcze poza jego opowiadaniem, jeżeli w ogóle istniało i miało jakąś nazwę. Busko istnieje, ale z każdym rokiem mniej, wyrodniejąc w chorobliwym rozbuchaniu. Dlatego zapisuję je, starannie, ale coraz spieszniej. Starając się zapamiętać dotknięcie rzeczywistości, którego tu doświadczam tak wyraźnie, jak mało gdzie.
Rzeczywistości delikatnej i łagodnej jak łapki wiewiórki, gdy opiera się na moment o brzeg dłoni, z której, pokonując śmiertelne przerażenie, porywa rozłupany orzech.