Blogi Muzeum Literatury
Archiwum grudzień 2019
Data dodania: 17 grudnia 2019

Rok był tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty i pierwszy. Zima. Napadało jakby było w zmowie, dużo, ciężko, grubo, wybielając wszystko. Może sprzyjało tamtemu, sztywnemu jak drewniana lalka z bajki o kłamczuchu generałowi, udającemu ślepca, czarnymi okularami zasłaniającego dziury po sumieniu. Zwykle taki śnieg, biały i puszysty, przedwigilijny, dawał radość. Nawet wtedy, gdy zimy były jeszcze czymś zwyczajnym, mroźne i kopne. Tym razem zasypało i radość.

Napadało i zostało, zmroziło na długo. Na takim śniegu, przyspawanym do ziemi słońcem, dobrze widać ślady, więc był on po stronie ścigających, a nie ściganych. Przeciwko nim był także mróz, uciekali zwykle jak stali, jeśli w ogóle zdążyli przed nadejściem tamtych, zwiastowanych przez zmilitaryzowane radio i telewizję. Dopiero później pomocni ludzie znajdowali im ciepłe swetry i jesionki, dogrzane domy i meliny, później, jeśli wcześniej nie znaleźli ich tropiciele, ludzie-psy.

W sumie czas grał jednak na korzyść uciekających, bo ileż można ganiać za nimi po mrozie, nawet jeśli zomowcom obiecano za to dodatkową premię. Nie tylko pieniężną, także i radochę, bo tamci luje tak śmiesznie wili się i podrygiwali, gdy wreszcie można było przypierdolić im zdrowo, pałą, od razu po zatrzymaniu, bez tego kurewskiego legitymowania i innych wymysłów.

Swoich ludzi generał opatulił dobrze, w ciepłe mundury, polowe, choć akcja działa się głównie w miastach, w szalokominiarki zasłaniające wszystkie znaki szczególne prócz oczu, w uszanki z barankiem i orzełkiem, małym i niewinnym niczemu, w kalesony z meszkiem, w bajowe podkoszulki z długim rękawem, na które mogli założyć ciepłe, zgniłozielone dresy. Nogawki spodni wpuszczało się w wełniane skarpety, a jeśli buty walonki były dobrze dobrane, przynajmniej rozmiar za duże, to wchodziły w nie i dwie pary skarpet, i jeszcze można było ruszać palcami, żeby nie zamarzały, oddzielając paluch od reszty w koślawą literę „V”.

Dbał o nich, bo tylko oni mu zostali. Więc na każdym skrzyżowaniu koksownik, na rozgrzewkę, ciepło i światło, żeby było jasne, kto tu wyznacza granice prawa, a kto jest z góry przegranym banitą. I że mysz się nie prześlizgnie, choć to akurat na wyrost, nie takie rzeczy wydarzały się wtedy pod bokiem władzy tu, w tak zwanym tym kraju.

Czas generalskiego przewrotu był dobrze wyliczony i wymierzony celnie, muszka zgrana ze szczerbinką, bo po kilku dniach ci, którzy nie siedzieli w więzieniach, konspiracyjnych lokalach albo zakładach pracy nielegalnie przerwanej, a także ci, którzy nie poszukiwali oraz nie pilnowali tych pierwszych, wszyscy oni, czyli większość tego narodu, który po latach wspominał będzie zdumionym sondażystom, że wtedy, w grudniu stało się dobrze i nie będzie do końca jasne, czy będzie naród przepytywany miał na myśli tamtą wojnę, którą wypowiedziano mu w jego własnym imieniu, czy też raczej śnieg, który wówczas spadł tak pięknie i mróz, który skuł w jedskuł jas nej chwili ziemię, tę ziemię, lepiej od zomowców;

więc ci, którzy nie walczyli po żadnej ze stron i nie uważali albo nie zauważali, że byli w stanie wojny, chyba że za taką uznać bój nie pierwszy i nieostatni w kolejce po ledwie żywego karpia z wanny, czyli mówiąc już krótko, najkrócej: my, naród, we people, ludzie, panie, normalni ludzie, mogli zająć się świętami na kartki, ze stemplami zamiast życzeń i wyrobami czekoladopodobnymi wymienialnymi na wyroby naprawdę spirytusowe, i mogli mieć w końcu to, co w życiu najświętsze, czyli święty spokój, jak śpiewała miła każdej władzy szansonistka z doświadczeniem długim jak stąd do wieczności.

Ten drugi obieg towarów istniał jeszcze przed stanem wojny. Wojna o pokój też wymagała wyrzeczeń, więc towarów brakowało, przewożone, przenoszone, szmuglowane, ryzyko mniejsze niż w wojnę, ale system ten sam, partyzantka jednego dnia, następnego do przeżycia, nie dać się złapać, schować przed donosem sąsiada i domiarem państwa, jakby go już nie było po uszy, nawet świńskie uszy były w cenie, dobrze uwędzone, zwędzone razem z tuszą z państwowego monopolu przełamywanego chłopsko-miejskim cwaniactwem, bidazaradnością, partyzantką wiejsko-miejską żywieniową, wiadomo, kaszanka, rąbanka, szklanka zawsze się znajdzie na uspokojenie nerwów rozdygotanych, nie wiadomo, z zimna czy strachu.

Strach był niewielki, bo jednak za szmuglowanie z nielegalnego uboju dostawało się mniej i lżej niż za sabotowanie ustroju, generał i jego WRONa bardziej bali się słów niż kiełbasy, chyba po raz ostatni w tym kraju na skraju. Więc jedni, ci mniej liczni, wywijali orła białego jak śnieg, wrona niech skona, orła nie pokona, pozostali, powszechniejsi, przelewali krew, świńską, żeby chociaż święta przeżyć po ludzku.

***

Nasza świnia pochodziła z lotniska, prawie, spod płotu, uchowała się pod bokiem strzegących ładu i porządku, przynajmniej w telewizyjnej propagandzie. Teren wokół lotniska nie był jednak zmilitaryzowany, świnia poległa zupełnie niebohatersko, od pałki i noża, nie broni palnej. Wśród kwiku i rzężenia, podobne dźwięki muszą towarzyszyć każdej wojnie.

Darujmy sobie opis, proza współczesna polska lubuje się przecież w takim twardochowaniu, a ta jej twardość wydaje się jakoś związana z chłopskim zamiłowaniem do zabijania zwierząt, oczywiście to bicie, kaleczenie, kogut bez głowy, z głową obok, gdaczącą, świnia do góry nogami z przebitym boczkiem, wyciekająca na śmierć do miski sprytnie podstawionej, żeby było czym kaszankę nasączyć, całe to seryjne mordowanie ma uzasadnienie w ekonomii, ludzkiej i boskiej, coś w końcu jeść musimy, przecież nie będziemy żarli ziemi, nawet jeśli udało się nam uczynić ją poddaną jak niewolnica Isaura. Ale ta zamieszkała między nami jednak trochę później.

Wcześniej wieźliśmy świńskie truchło stygnące na mrozie sankami, zawinięte w folię i szmaty, ale nie do końca szczelnie, bo krew kapała ze spekulanckiego pakunku i barwiła śnieg tropem czerwieńszym od komuny, która już dawno wyblakła i sprała się jak szmata. Nasza droga do domu, biało czerwona, płozy odciśnięte w śniegu, choć rozstaw mniejszy niż w kibitce. Na co dzień sanki, którymi wieźliśmy martwą świnię, służyły jednak do zabawy, a nie w partyzantce.

Z naprzeciwka patrol, widzieliśmy na filmach o okupacji, że patrolowi nie wolno patrzeć w oczy, żeby nie nawiązywać kontaktu, nie tylko wzrokowego. To ROMO, widać od razu, umundurowanie prosto z magazynu, źle dobrane, oddziały naprawdę rezerwowe, ci bez zapalczywości, kazali, to łażą, żeby nie pójść siedzieć za odmowę. Więc i oni nie patrzą, poodwracali głowy, żeby nie widzieć i nie być widzianym, zmobilizowano tych rezerwistów nagle, odrywając od ważniejszej walki, poważniejszej, codziennej, o szynkę i cytrusy odświętne i od polowania na poczwórną choinkę.

Nie przyjrzałem się więc dobrze, ale im dalej od tamtego spotkania, jestem coraz bardziej pewny, że to był on, historyk z mojego liceum, pop, mówiliśmy na niego, bo szefował podstawowej organizacji partyjnej. Ale to on właśnie, a nie inni nauczyciele, opowiadał na swoich lekcjach otwarcie o Katyniu, o stalinizmie, o losie pierwszej międzynarodówki komunistycznej.

Popa spotkałem po latach, w szpitalu, za demokracji, był już na emeryturze i nie wyglądał dobrze. Zapraszał do siebie, na małą wódeczkę i duże, poważne rozmowy o polityce, tej i tamtej. Nie chciało mi się politykować, więc odwlekałem i nie zdążyłem, bo umarł, bardziej ze zgryzoty niż z wieku.

Było ich więcej, tych szczeropolskich Wallenrodów, co jakoś musieli radzić sobie z konformizmem, a czasem robili z niego narzędzie nie tylko do kariery i świętego spokoju. Świat był wówczas czarno biały tylko w zimowym pejzażu i polskiej kronice filmowej. U szefa pop na uniwersytecie zdawałem zaległy egzamin z nauk politycznych, udowadniałem mu nielegalność stanu wojennego, nie oponował i po pół godzinie wyszedłem z piątką, trochę to wtedy nie wypadało. W większości ci podwórkowi wallenrodowie grali na dwóch frontach, pod przykryciem tak szczelnym, że nikt ich spoza niego nie widział.

Może naprawdę uważali, że coś zmieniają, będąc w samym środku, poziomki bez smaku, poprawiacze nienaprawialnego, marzyciele, cynicy, ketmani, dwulicowcy, schizofrenicy, z rozdwojonymi jaźniami i językami, we people, my naród, ludzie, niewyleczeni do dziś. Bo chodziło wtedy o minimum: o to, żeby żyć i dać żyć drugiemu, i nie ześwinić się przy tym, przynajmniej nie za bardzo. Teraz to minimum wydaje się ogromne.

Trochę przerobionego świńskiego mięsa zabraliśmy do wielkiego miasta, gdy już pozwolono nam wrócić na uczelnie. W bramie uniwersytetu sprawdzał legitymacje wielki brzuchaty milicjant, patrzący na nas z pogardą znad wielkiego brzucha zastawiającego całą furtkę, aż nie mogłem oprzeć się skojarzeniom z tamtą wieprzowiną, w odróżnieniu od tego ludzkiego tłuszczu nielegalną.

Kiedy wieźliśmy go spod wojskowego lotniska, które już za wolnej Polski poszło częściowo do cywila i stało się sławne na cały wolny kraj, gdy przez dwa lata istnienia nie odleciał z niego żaden samolot, bo gospodarka bezsensownie planowa trzymała się czasem dobrze na liberalnym rynku, kiedy więc ze wsi pod lotniskiem wieźliśmy na sankach świńskiego trupa, to szparami w ceracie kapała z niego jucha, świeżo czerwona i plamiła śnieg, zakazana świnia, teraz je wojna, kto handluje, póki my żyjemy.

Plamiła ten śnieg w barwy narodowe, czerwone na białym, a przez dziurawy worek wystawać zaczął świński ryj, i myślałem sobie wtedy, pamiętam jak dziś, że te sanki, ta kontrabanda, mięsna miejska partyzantka, że ta żywotność nieustająca, że to wszystko naprawdę dowodzi, że orła WRONa nie pokona.

I nie pokonała, ale nawet mi wtedy przez myśl nie przeszło, że wszystkich nas i wszystko pokona wówczas zwyczajny i chamski, a teraz wykwintnie przyozdobiony jabłkami i złocistym, pachnącym sosem z wtedy nieznanymi przyprawami, ale przecież ten sam, niezniszczalny i swojski świński ryj. Tak teraz, jak i na zawsze, i na wieki wieków, zapewne.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury