Koniec marca to jeszcze nie sezon, więc tłoku tu nie ma. Ale nie brakuje tych, którzy zawczasu chcą posmakować zaświatów: smrodliwych siarkowych kąpieli czy panicznego strachu w przypominającej ciemny grobowiec kriokomorze, lodowatej niczym czyśćcowe przedsionki. Kiedyś zjeżdżało się tu do wód, dziś przyjeżdża się do sanatoriów. Z których najlepszą renomę ma wciąż plebejski „Włókniarz”.
Literackiego kontekstu sanatoryjnego urlopu właściwie przypominać nie trzeba. Mann, Schulz, z najmłodszych Paziński. Egzystencja, esencja, filozoficzne spory i rozhowory, cienie przeszłości wyłażące z niepamięci i wymyślana przyszłość, której już raczej nie będzie. Jest też drugi nurt opowiadania o sanatoriach: lżejszy, satyryczny, ludyczny. Groteskowe fajfy, podczas których zmartwychwstają nad grobem stojący; trwające dziesiątkami lat romanse, w zasadzie platoniczne, odżywające raz do roku w Świeradowie Zdroju lub innych Międzyzdrojach; wreszcie obrazek z lat ostatnich: spacerowicze, których najwyraźniej dotknęła miażdżyca tak wielka, że zapomnieli założyć narty i w żółwim tempie okrążają park zdrojowy wymachując „nordyckimi” kijkami.
(Ci ostatni wywołują w mojej pamięci jeszcze jedno skojarzenie: pokazywaną przed laty na festiwalu Gombrowicza „Iwonę” w wykonaniu teatru z Nowosybirska. Wszystkie postaci w tym spektaklu (chyba z wyjątkiem Iwony) ubrane były w coś pomiędzy skafandrem kosmonauty a strojem narciarskim, w rękach zaś dzierżyły mocno utrudniające grę kijki do nart. Spektakl był kompletnie nieudany, zaś aktorzy – mimo starań scenografa – wyglądali mniej groteskowo niż miłośnicy nordic walking.)
Z sanatoryjnego przebywania śmiać się można oczywiście tylko wtedy, gdy jest się w uzdrowisku osobą towarzyszącą. Ale pamiętam sprzed kilku lat pierwszy spacer po nałęczowskim parku, do którego z sanatoryjnego szpitala kardiologicznego jest dosłownie pięć kroków. W bocznej alejce, przed pozbawionym już liści krzakiem stał człowiek z wyciągniętą przed siebie, otwartą dłonią. Stał bez ruchu, z determinacją szaleńca, wpatrzony w punkt pomiędzy gałęziami. Wyglądał jak ktoś chory na autyzm lub nieuleczalną melancholię. I nagle ów punkt barwnie zatrzepotał, zaświergotał, podfrunął i usiadł na cierpliwej dłoni, niespiesznie coś z niej wydziobując. Jak później się przekonałem, najlepiej gdy tym czymś były drobno pokruszone orzechy. Większe kawałki oddawało się wiewiórkom, kokieteryjnie zabiegającym drogę. Zwierzęca, radosna ufność leczyła pewnie nie gorzej niż bicze wodne czy umywanie reumatycznych rąk w wanienkach z solankami. Zdarzało się jednak, że i te zupełnie oswojone istoty wpadały w panikę, gdy parkowe alejki przecinała skrótem karetka na sygnale, spiesząca pewnie do kogoś, kto właśnie zaczynał odchodzić.
Do Buska na szczęście jeżdżę tylko jako towarzysz spacerów, oddając się terenoterapii i nie musząc pędzić z zabiegu na zabieg. Jedną z tras spacerowych lubię szczególnie. Prowadzi ona od Łazienek Marconiego, główną aleją parku, a potem – za parkową bramą i niezbyt ruchliwą jezdnią -prosto i szeroko, aż na buski rynek. Prosto, szeroko i ostro pod górę. W nagle gorące dni, które na przełomie marca i kwietnia bywają dokuczliwe dla kiedyś przytkanych arterii, ta droga pod górę wymaga wysiłku, do którego zasiedziały w zimie organizm nie jest przygotowany. I kiedy pod byle pretekstem przystaję obok jednego ze starych drzew wyznaczających trakt, przypomina mi się początek eseju Jana Kotta:
„Na dwa dni przed tym zaproszony byłem na obiad do przyjaciół w alei Róż. Mieszkałem na Nabielaka tuż przy rogu Gagarina (…). Tego przedpołudnia nie miałem nic do roboty, nie musiałem się śpieszyć, postanowiłem przejść koło Oranżerii i potem w górę do Belwederu. Szedłem blisko godzinę, serce podchodziło mi do gardła i co najmniej trzy razy musiałem przysiąść na ławkach. Wszyscy wiemy, kurczy się świat, kiedy wychodzimy z dzieciństwa. (…)Świat skurczony i oswojony, kiedy się wyszło z dzieciństwa, rozciąga się, kiedy zaczyna się starość. Ale nie w poziomie, tylko w wysokościach. To, co było równe, staje się nierówne, płaskie nagle piętrzy się pod górę. Domy, które nie mają windy, nagle mają piętra. Przedtem nie miały. (…) Wiedziałem oczywiście zawsze, że Łazienki są Dolne i Górne. Ale dopiero wtedy, w czasie tego ostatniego spaceru przed zawałem, zauważyłem ze zdumieniem, że Łazienki Dolne są w dole, a Łazienki Górne na górze.” (Przyczynek do biografii)
W Nałęczowie Kott odpoczywał w Sanatorium Kolejowym, po sąsiedzku ze szpitalem sanatoryjnym, w którym byłem wiele lat później. Być może, choć akurat o tym nie wspomina, również jemu sikorki jadły z cierpliwie nieruchomej ręki. I z sanatorium, i ze szpitala do parku jest przecież pięć, może dziesięć kroków. Wystarczy przejść koło smutnego Bolesława Prusa, przyspawanego na zawsze do żeliwnej ławeczki.
Pięć, może dziesięć kroków. Z góry w dół, łagodnie.
Tomasz Tyczyński
[fot. ze zbiorów Muzeum Literatury: uzdrowisko w Chorwacji, fragment fotografii]
W czasach kompletnie spostponowanych i zdekonstruowanych twierdzenie, że literatura może komuś uratować życie, wydaje się anachronizmem, naiwnością, czystym wariactwem. Byliśmy ponoć świadkami końca paradygmatu romantycznego i wiemy dobrze, że literatura nie zbawia i nie wybawia jako w niebie, tak i na ziemi. A jednak…
Stanisława Cichowska, pasierbica i towarzyszka życia Janusza Gombrowicza, opowiedziała Joannie Siedleckiej, jak Witold – a właściwie jego literatura – uratował życie swojemu bratu, gdy ten trafił do obozu koncentracyjnego w Mauthausen:
„…któregoś dnia brano więźniów setkami do gazu. Janusz był już w jednej z nich, gdy nagle jakiś szrajber, Polak, krzyknął:
– Gombrowicz?
– To ja – mówi Janusz.
A on na to:
– Witold?
– Tak – mówi bezwiednie Janusz, bo co to w końcu za różnica umierać jako Janusz czy Witold?
– Pisarz? Autor Ferdydurke? – pyta ten dalej i nie czekając na odpowiedź, wyciąga Janusza z szeregu. Janusz nigdy więcej już go nie widział i nie dowiedział się, kto go uratował. Czy ten szrajber wykonywał czyjeś polecenia? A może sam znał lub czytał Witolda? (…) Po tym incydencie starano się odsuwać Janusza od najcięższych robót. W ogóle traktowano go jako pisarza, którego trzeba szczególnie chronić. Oczywiście niczego nie prostował i przeżył.”
Przyznać się muszę, że ten fragment reportaży Siedleckiej brzmiał mi zawsze jakoś niewiarygodnie, trochę jak scenariusz łzawego melodramatu z wojną w tle. Ale nie przypadkiem kolorowe pisma i autorzy scenariuszy serialowych tasiemców wystrzegają się „historii z życia wziętych” jak diabeł święconej wody. Zmyślone historie są „bardziej prawdopodobne” niż samo życie. Więc i na temat obozowej historii zapisanej przez Siedlecką zmieniłem w końcu zdanie. Niedawno, po tym, jak Wsolę odwiedził pewien pisarz nieznany. Odwiedził i opowiedział nam swoją historię.
Ten człowiek, nazwijmy go X, nagle stracił żonę i wszystko inne, co kochał. Potem było jak w serialu: rozpacz, samotność, depresja, i tak dalej, tak dalej. I jak w serialu – los się nagle odwrócił, szykując dobre zakończenie. Zupełnie jednak nieserialowe. Bo X zwariował. Oczywiście zwariował w pewnym sensie, to znaczy takim, w jaki wariują wszyscy, którzy nagle nad uciechy rzeczywistego świata przedkładać zaczynają czytanie, pożeranie cudzych myśli i fikcji. X zwariował na punkcie Gombrowicza. Twierdzi ni mniej, ni więcej, że to dzięki lekturze jego dzieł pokonał depresję i opanował myśli samobójcze.
Ja nie wiem, jak lektura na przykład „Kosmosu” może wyciągnąć kogoś z depresji. X to wie i mam nadzieję – opisze. Na razie nic jeszcze nie napisał. Jest możliwością pisania. Takim pisarzem, który nosi książkę w sobie. I w innych, gdyż X szuka innych ludzi, którym – jak jemu – Gombrowicz uratował życie. Chce spisać nie tylko swoje, ale i ich świadectwa. Bez innych świadectw pewnie swojego nie zapisze. Jesteśmy tylko wobec Innych, tak mówił Gombrowicz.
Szaleństwo? Dziwactwo? A może raczej: dziwność? Dziwność istnienia. Więc niechże ktoś z nas opowie X-owi swoją historię.
Tomasz Tyczyński
[fot. B. Paczowski]
Aferę medialną wywołało ostatnio sfinansowanie przez Ministerstwo Kultury haftowanych banerów z sugestią wobec zimy, żeby się wyniosła. Sfinansowanie przez ministra publikacji zawołania „Zimo wyp…” to moim zdaniem jeszcze nie skandal. Skandalem byłoby finansowanie przez ministra samej zimy.
Ta kończy się na szczęście, niezależnie od woli artystki-autorki banerów, ministra czy vox populi. Nasze przydrożne zacisze odżywa. Bo zimą, choć trakt przejezdny, to wszyscy spieszą do miejsc cieplejszych: zapiecków, kominków, Egiptów. Na stajanie u nas nie mają ochoty, gdy jeszcze tyle staji przed nimi. Omijają nas więc i zwykli wędrowcy, i co bardziej bogate orszaki. Trzej Królowie tu nie zaglądają, prezentami nie obdarowują, a oratoria wyśpiewuje nam na naszych sześciu hektarach wiatr. Zimą bardziej niż kiedykolwiek natura wciska się u nas w kulturę, jakby chciała ją zamrozić albo siebie ogrzać.
We Wsoli dokuczliwość zimy mierzymy w bażantach. W tym roku na zimowych kwaterach w naszym parku zjawiło się zaledwie kilka tych wspaniałych ptaków. I właściwie już w styczniu ogłosiły one odwrót zimy, bo wróciły w mniej cywilizowane okolice, rezygnując z darmowego ziarna. Rozmarzła przyroda karmi je wystarczająco.
Być może to jednak nie łagodniejsza zima sprawiła, że porzuciły nas bażanty. Jesienią udało się wreszcie uporządkować stary sad, który ukrywał pałac przed jadącymi „siódemką”. Zgodny ze sztuką ogrodniczą ład zaprowadzony w zdziczałym parku zubożył go jednak. W chaszczach pomieszkiwały sarny, które żywiły się zakonserwowanymi pod śniegiem jabłkami, opadłymi z naszych jabłoni. Zadomowiły się tak bardzo, że nie uciekły do lasu nawet wtedy, gdy na świat przyszły młode. Aż do czasu, gdy do sadu wkroczyli kosiarze w pomarańczowych kamizelkach, z warczącymi chrapliwie kosami, którym chaszcze dawały mocny, choć bezskuteczny, odpór. Przerażone sarny miotały się po parku, klucząc między intruzami a rozkopanymi stawami i monotonnie skrzypiącą w nich koparką. Sarni exodus obserwowaliśmy przez okna na piętrze, aż do momentu, gdy zwierzęta zniknęły, zostawiając nas ze wzrokiem utkwionym w opustoszałej przestrzeni. Świat za szybą, którego chciałoby się dotknąć. Literatura.
We Wsoli natura i kultura skazane są na sąsiedztwo i przenikanie. Przed laty powstała nawet śmiała koncepcja aranżacji pałacowych wnętrz, wprowadzająca do muzeum te elementy przyrody, które Gombrowicz – choćby w „Kosmosie” – oswajał, czyniąc z nich znaki kultury. Koncepcja wylądowała na półce, ale natura i tak wciskania się do literatury nie zaprzestała. Również za sprawą bażantów. Poprzedniej zimy pomieszkiwało ich we wsolskim parku znacznie więcej. W ciągu dnia, zmarznięte, przesiadywały w ciasno zbitych stadkach pod krzakami, od czasu do czasu biegając po zaśnieżonych trawnikach i regularnie odwiedzając miejsca, gdzie wysypywaliśmy ziarno. Noce spędzały na wysokich drzewach. Nie wszystkie jednak. Któregoś lutowego dnia przymarzniętego do śniegu, martwego już, bażanta znalazł na naszym balkonie Zbigniew Kruszyński, który przyjechał do Wsoli na spotkanie autorskie.
Zastanawiałem się długo, dlaczego ten bażant nie schronił się na noc, wzorem innych osobników, na gałęzi drzewa? Ktoś wreszcie mi to wyjaśnił. Okazuje się, że nie wszystkie spotykane w lasach czy parkach bażanty rodzą się na wolności. Istnieją od dawna specjalne hodowle tych ptaków, gdzie trzyma się je aż dorosną, a następnie wypuszcza. Nie na wolność jednak, lecz pod lufy myśliwych, by ułatwić im sadystyczny triumf. Części z wypuszczanych ptaków udaje się uciec spod ostrzału. Jednak wychowywane w nienaturalnych warunkach, w naturze czasem przeżyć nie potrafią. Być może nasz bażant wpadł w mroźną pułapkę, bo wbrew instynktowi szukał schronienia tam, gdzie ludzkie obejścia i cywilizacja.
Witold Gombrowicz na szczęście polowań nie lubił. A w kilka tygodni po znalezieniu zamarzniętego ptaka na naszym balkonie Kruszyński przysłał maila z wiadomością, że martwy bażant wszedł właśnie za sprawą jego nowego tekstu do historii literatury. Skoro hafty uliczne znajdą swoje miejsce w historii kultury (i mecenatu), to tym bardziej nasz bażant się w niej zmieści.
Tomasz Tyczyński
[drzewo w Muzeum Gombrowicza, fot. Tadeusz Bielawski]