„Niech Pan wie, że nie jestem i nigdy nie byłem HOMOSEKSUALISTA, ale od czasu do czasu mam zwyczaj robić to, kiedy mam ochotę” – pisał Witold Gombrowicz do Juana Carlosa Gomeza, broniąc się przed stereotypem. Dziś znów należałoby go bronić. Poniekąd znów przed gejem i jego obrońcami, którzy Gombrowicza użyli jak retorycznej pałki do walki z ciemnogrodem.
Jako broń w arsenale poprawności politycznej pojawił się Gombrowicz w głośnej radomskiej awanturze o „Żywą Bibliotekę”, akcję mającą oswajać z innościami i odmiennościami, także seksualnymi. W Radomiu żywymi książkami mieli być między innymi: matka niepełnosprawnego dziecka, alkoholik, wegetarianin, dwaj księża (niekatoliccy) oraz homoseksualista. I o niego właśnie rozpętała się awantura, bo swoją szansę zwietrzył pewien bardzo prawicowy radny, dotychczas znany głównie z tego, że nie był znany. Jest za to piśmienny, więc słał listy pełne oburzenia przeciw „propagowaniu dewiacji w miejskiej placówce”. Prezydent miasta na listy zareagował: ustami swego zastępcy, stuprocentowego hetero. „Przekonał” on dyrektorkę Resursy Obywatelskiej, by homoseksualny tom zdjęła z półki albo bibliotekę pogoniła precz. Dyrektorka uległa i wtedy ostro zareagowały nie tylko media, ale i liczne nieuprzedzone organizacje społeczne z całej Polski. Radny homofob tryumfował, bo tą – podejrzewam, że cyniczną – zagrywką wywalczył sobie dobre miejsce na liście kandydatów do parlamentu.
Homoskandal w mieście, o którym Gombrowicz wyrażał się mniej niż rzadko, ale za to zawsze niepochlebnie, pokazał jednak zjawiska poważniejsze niż jeden czy drugi polityk z burleski. Pokazał słabość polskiej demokracji i debaty publicznej. Nie chodzi mi o zaklęcia, którymi w walce o tolerancję posługiwali się aktywiści i niektórzy komentatorzy, mówiąc, że ktoś taki jak ów radomski radny wyleciałby z polityki w każdym „normalnym” kraju. Wystarczy poczytać, co mówią różni skrajni prawicowcy czy lewacy w normalnej Francji, Holandii, Niemczech czy Finlandii. Nie uważam też – inaczej też niż zwolennicy politycznej poprawności – że w publicznym dyskursie nie ma miejsca na takie wypowiedzi jak protesty radnego A. Wybrało go przecież ze dwieście osób, myślących podobnie jak on i póki radny nie łamie prawa, może (a nawet ma obowiązek) w imieniu tej garstki wyborców mówić, co myśli. Wolność słowa jest takim samym konstytucyjnym prawem jak wolność wyboru orientacji seksualnej.
Antydemokratycznym skandalem jest natomiast działanie prezydenta miasta. Nie wolno mu zapominać, że choć władzę dał mu werdykt wyborców, to jednak nie wszystkich. A publiczne instytucje i publiczna przestrzeń są własnością wszystkich obywateli miasta, także tych głosujących na innych lub nie głosujących wcale. Również i tych, których gej w Żywej Bibliotece nie razi. Ideologiczne zakazy czy naciski wobec szefa miejskiej placówki kultury to zwyczajne ograniczanie wolności. Na odległość śmierdzące komuną. I tyle. Elementarz.
Gorzej, że w tym sporze również druga, „postępowa” strona używa czasem języka władzy, posiadania, przemocy i wykluczenia. Czyżby nie było wolności dla wrogów wolności? Sama idea Żywej Biblioteki, idea otwartej rozmowy, opisana została za pomocą słów o mocnej konotacji: wypożyczenie (więc i własność), regulamin, katalog. Wypożyczanie żywych ludzi w cywilizacji wciąż pamiętającej straszliwy wiek XX, wiek reifikacji człowieka, to nie najlepsza metafora. Na dodatek sam pomysł wydaje się zaczerpnięty nie tyle ze świata książek, co z rynku telewizyjnej rozrywki. To taki szlachetny i „postępowy” talk show, rodzaj menażerii, w której homoseksualistę (za)poznaje się podobnie jak babę z brodą. Musi być akcja i sensacja. I pikanteria. I homofob, którego można napiętnować.
Przeciwników Żywej Biblioteki obrońcy tolerancji potraktowali nie tylko konstytucją, ale i Gombrowiczem, odpytując z lektur i dalszych losów Festiwalu Gombrowiczowskiego. Wszak Gombro – mrugali znacząco – do przygód z chłopcami w portowych zaułkach się przyznawał… Nie wiem jednak, czy używający tak Gombrowicza zastanowili się, po której byłby dzisiaj stronie? Czy w ogóle po którejś chciałby być? Czy pamiętali, z jakim dystansem odniósł się do paryskiej rewolty ’68 roku. Albo jak przestrzegał polską kulturę i Polaków przed „doganianiem” Zachodu i upodabnianiem się do niego na siłę. (Nie wiem, czy argument, że Żywa Biblioteka to akcja rekomendowana przez Radę Europy do Gombrowicza by przemówił.) Przede wszystkim jednak przestrzegał Gombrowicz przed zniewoleniem formą, przed stereotypem, przed światem, w którym epitety i etykiety zastępują samodzielność myślenia. W którym rezygnuje się z wolności jednostki na rzecz odruchów stadnych. Ostrzegał chyba nadaremno, skoro w sporze o wolność geja pojawił się jako służąca postępowi retoryczna pałka.
Cały ten spór, podobnie jak polska debata publiczna, potwierdza Gombrowiczowską wizję świata. Ustanawiamy się we wzajemnej relacji z Innym, raczej przemocą niż po dobroci. Jeśli ta relacja jest wyłącznie pojedynkiem na miny i krzyki, to choćby był on toczony w imię szlachetnych nawoływań do tolerancji i dialogu, skończy się jak u Gombrowicza: wielką kupą splątanych w walce i rywalizacji ciał, które już nawet nie będą pamiętały, o co poszło i kto zaczął. I nie będzie wiadomo, gdzie ręka, gdzie noga, a – przede wszystkim – gdzie mózg.
Tomasz Tyczyński
[Witold Gombrowicz, fot. Bohdan Paczowski]
Kultura się liczy! – wierzy urzędowy optymizm. Kultura się z wami policzy! – przedrzeźnia ministerialne hasło artystyczna opozycja. A racja jak zwykle ułożyła się pośrodku: z kulturą się liczą, jeśli da się ją policzyć. Oto dowód z ostatnich dni.
W ubiegłym tygodniu w moim rodzinnym mieście otwarto galerię handlową. Pierwszą taką w powiecie. Dlaczego tym banalnym wydarzeniem zajmuję czas (to pieniądz) czytelnikom bloga o tematyce kulturalnej? Bo jak zauważył w przemówieniu pewien Bardzo Ważny Decydent, nowo otwarta galeria pokazuje nie tylko nową jakość zarządzania przestrzenią w mieście, ale także nowy styl zagospodarowania wolnego czasu, czyli kultury. Według BWD współczesna kultura w dużej mierze realizuje się w tego typu obiektach.
Na miejscu, gdzie powstał bazar z kamienia, wielu tutejszych marzycieli (jak to było u Kofty: „tych inteligentów tych, docentów”) widziało budynek filharmonii, tworzący razem z pobliskim teatrem i nieodległą galerią sztuki nowy rynek miejski, miastotwórcze centrum kultury. Nie mam jednak złudzeń, że to nie owi marzyciele, lecz właśnie samorządowcy trafnie odczytali zapotrzebowanie społeczne, decydując, jak nowa radomska agora ma wyglądać. Przecież większości elektoratu kultura w galerii wystarcza. Oczywiście można rwać szaty z tego powodu – tym bardziej, że o nowe szaty w nowej galerii nietrudno. Czy nie lepiej jednak otworzyć się na dobre strony otwarcia?
Kultura się liczy. Dosłownie. Umberto Eco zaproponował przed trzydziestu laty w felietonie pod wymownym tytułem „Ile kosztuje arcydzieło?”, by „zastosować rygorystyczną i chłodną logikę ekonomii do dzieł artystycznych”. Proponowana przekornie przez Eco metoda urynkawia literaturę na tyle, że śmiało może ona stać się towarem z galerii handlowej. Złośliwiec Eco proponuje genialnie prostą klasyfikację wybitnych powieści – według tego, ile musieli wydać ich autorzy, by poznać rzeczywistość, którą następnie opisali.
Weźmy na przykład takiego Manna. „Czarodziejska góra to nie żarty: pobyt w sanatorium, czapka, firma Hansa Castorpa nie przynosząca dochodów. Nie mówiąc już o Śmierci w Wenecji, wystarczy pomyśleć, ile kosztuje pokój z łazienką w hotelu na Lido(…)”. Jeszcze droższy jest Portret artysty z czasów młodości Joyce’a, „gdzie trzeba wziąć pod uwagę jedenaście lat nauki u jezuitów, następnie Conglowes Wood, Belvedere i University College, plus książki”. Co innego „Komu bije dzwon” Hemingwaya. To arcydzieło kosztowało bardzo mało: „podróż do Hiszpanii odbyta nielegalnie, w towarowym wagonie, wikt i mieszkanie na koszt republikanów, dziewczyna w śpiworze, nie trzeba nawet płacić za pokój na godziny”.
W kontekście historii literatury pisanej według kryterium wydatkowego intencje radomskich samorządowców nabierają nowego, szlachetniejszego wymiaru. Zaś twierdzenie, że z nowej galerii najbardziej cieszą się galerianki, bo nie muszą już jeździć do pobliskiej Warszawy czy (o zgrozo!) jeszcze bardziej pobliskich Kielc, staje się małostkową złośliwością wiecznie niezadowolonych inteligentów („tych docentów, tych”). Prawdziwymi beneficjentami decyzji światłych zarządców miejskiej przestrzeni są bowiem artyści, którzy bez zbędnych kosztów podróży będą mogli tworzyć sztukę krytyczną, opisującą te biedne dziewczęta uciskane za pomocą paternalistycznych stereotypów opresyjnego społeczeństwa i sprowadzane na zła drogę poprzez konsumpcjonistyczne wzorce zachowań w służbie bezwzględnego kapitału. Uff…
Samorządowi władcy przestrzeni wiedzą, co czynią. Może i nowe radomskie arcydzieła nie będą aż tak tanie jak „Komu bije dzwon”, ale na pewno nie będą wymagały wspinaczki na Czarodziejską Górę. Wystarczy spacer po galerii.
Tomasz Tyczyński
[fot. Jan Bułhak, hale targowe w Nowogródku, ze zbiorów Muzeum Literatury]