Blogi Muzeum Literatury
Archiwum styczeń 2011
Data dodania: 25 stycznia 2011

[kot Licho, fot. Aleksandra Tyczyńska]

Pisanie i budowanie. Co mają wspólnego literatura i budownictwo? Klejenie zdań i klejenie glazury? Stopniowanie napięcia i stopniowanie schodów? Konstruowanie wątków i konstrukcja wniosków? Wiele mają wspólnego, jeśli buduje się z pieniędzy budżetowych, przechodząc procedury jak tortury, albo jak gry literackie właśnie. Nagle okazuje się, że warsztat polonisty jest dla „wykonującego obowiązki inwestora” niezwykle przydatny. I wcale nie chodzi tylko o kompetencje komunikacyjne: umiejętność posługiwania się slangiem inspektorów nadzoru, grypserą budowlańców czy nowomową prawa zamówień publicznych. Chodzi o literaturę w stanie czystym: o siłę uwodzenia, moc retoryczną, ożywianie wyobraźni i kreowanie światów. Każdy, kto sporządzał uzasadnienia do wniosków o inwestycje finansowane z budżetu, którego nigdy nie wystarcza dla wszystkich, wie o czym piszę. Wie, że – mówiąc bezczelnie – umiejętności literackie bywają czasem ważniejsze niż wiedza prawnicza czy inżynierska. I dość na ten temat, więcej ani słowa, wszak Wsolę wciąż budujemy.

Żeby jednak ton lekki podtrzymać, opowieść krótka o remoncie prywatnym, bo blogerski dziennik wątki osobiste zawierać powinien. Anegdota o remoncie, która niezbicie dowodzi, że związek branży budowlanej z literaturą może być jak najbardziej dosłowny i namacalny. Odczułem go na własnej skórze, a raczej w mięśniach, gdy podczas domowego remontu gromadzoną przez trzydzieści lat bibliotekę musiałem spakować w kartony . Co oznaczało też kontakt z woluminami dawno zapomnianymi, a przecież kupionymi kiedyś, bo wydawały się ważne. Prosta czynność odkurzania i pakowania zajęła mi czas do późnej nocy. Porządkowanie opóźniały powroty do lektury, a czasem pierwsze czytania tomów zarzuconych gdzieś w głębi półek, przywalonych stosami innych książek, czytanie z ponurą świadomością, że części z nich uratować się już nie da, że nie spłoną co prawda na stosie, ale na nowe półki już nie trafią. Remont zmusił mnie do ponownych wyborów literackich. Czy na przykład potrzebne mi są wciąż dwa wydania „Mistrza i Małgorzaty”? Który przekład wybrać? Przecież nie pozbędę się wersji tłumaczonej przez mistrza mojej młodości?

Znużony porządkami przysiadłem na chwilę i otworzyłem dzieło Bułhakowa na ulubionym rozdziale siódmym. Pamiętacie „niedobre mieszkanie” numer pięćdziesiąt, którego lokatorów spotykają złe i niewyjaśnione przypadki? Ostatnim z nich jest Stiopa Lichodiejew, dyrektor Teatru Rozmaitości, dobrze urządzony ignorant. Przebudziwszy się dnia następnego po alkoholowej libacji, odkrywa w niedobrym mieszkaniu gości nie z tego świata, wraz z rozwojem akcji i kaca coraz bardziej przerażających. Czarny mag Woland, jego pomocnik – „kraciasty dryblas” w binoklach z jednym szkiełkiem oraz „niesamowitych rozmiarów czarny kocur z kieliszkiem wódki w jednej łapie i z widelcem, na który wbił marynowany grzyb, w drugiej”, kocur o niepozostawiającym złudzeń imieniu Behemot. Dziwaczna towarzyska pogawędka przemienia się w sąd nad błyskawicznie trzeźwiejącym Stiopą, a goście, których nikt do mieszkania numer pięćdziesiąt nie zapraszał, bezlitośnie obnażają grzeszki zasłużonego dyrektora. „Czy pozwolicie, messer, wygnać go z Moskwy do wszystkich diabłów?” – pyta Wolanda, wyszedłszy z trema, ogniście rudy Azazel. A chwilę później jedno potężne kichnięcie ogromnego kocura wyrzuca oszołomionego Stiopę z „trójramiennego domu przy ulicy Sadowej” aż do Jałty.

Przestałem czytać. Litery zaczęły rozmazywać się niczym za rzadka zaprawa na ścianie. Pierwsze, co zobaczyłem po ocknięciu to zielone oczy czarnego kocura. Potykając się o karton z książkami, podbiegłem do drzwi na korytarz i szarpnąłem klamkę. Odetchnąłem: na drzwiach czernił się numer 54. Mój kocur, którego tchórzliwie nazwaliśmy tylko Licho, patrzył wciąż na mnie, ale teraz jakby z lekceważącą wyrozumiałością. „Tak widać człowiek wariuje” – pomyślał Stiopa. Tak widać człowiek wariuje – pomyślałem i ja.
Na szczęście każdy remont kiedyś się kończy. Nawet we Wsoli.

Tomasz Tyczyński

[kot Licho, fot. Aleksandra Tyczyńska]

Data dodania: 10 stycznia 2011

[ilustracja do tekstu: Czesław Miłosz, rys. Janusz Janowski (1945), kredka/papier, ze zbiorów ML]

Mamy więc nowy rok. Rok Niezwyczajny, bo zwyczajnych „roków” w Polsce właściwie już nie ma. Zgodnie z nową świecką tradycją mniej więcej w połowie każdego kolejnego światli politycy biorą do ręki kalendarium kultury polskiej i pilnie szukają rocznic znaczących, które po najbliższym Sylwestrze można uczcić Rokiem Okolicznościowym. Mieliśmy już Rok Gombrowicza, Mickiewicza, Wyspiańskiego, Grotowskiego, Słowackiego, Szymanowskiego, Chopina, teraz kolej na Miłosza. Po prostu: „co rok, to prorok”. Sytuacja nieco dwuznaczna, jak to ludowe powiedzenie, zawierające i podziw dla witalnej jurności, i kpinę z nędzy, która ubóstwo i niepowodzenia rekompensuje liczbą dzieci. Kreację zastępując prokreacją.

Miłosz do takich pośmiertnych hołdów miał dystans. Ironiczny. Przed czterdziestu laty w eseju „Kim jest Gombrowicz?” tak podsumowywał malownicze, a jednak przykre widowisko po śmierci Gombrowicza: „Rodzime tradycje święciły bowiem tutaj zbyt jawny już tryumf. Za życia błazen, po śmierci król-duch, jako że ogromne na królów-duchów zapotrzebowanie”. Czterdzieści lat minęło jak jeden dzień, tradycje pozostały, zapotrzebowanie na wieszczów-proroków również. „Gra w wieszcza narzuca swoje niezmienne, od dawna ustalone, prawa” – ostrzegał Miłosz. „Zdawałoby się, że jeżeli ktoś zostawi po sobie wybitne dzieło, to dosyć, ale gdzież tam. Wieszcz musi być postacią świetlaną, wspaniałą, heroiczną, a jeżeli miał krzywą łopatkę, to się ją umiejętnie ukryje wznosząc pomnik.” Czy organizatorzy Roku Miłosza mają w pamięci te ostrzeżenia?

Oczywiście, fakt, że to politycy wskazują, którego twórcę kultury mamy czcić w którym roku, nie jest jeszcze powodem, by rocznicową ideę całkowicie przekreślać. W końcu pracując w muzeum, które bez Roku Gombrowiczowskiego pewnie by nie powstało, trudno nie dostrzegać pożytków marketingowych z „Roków owych” płynących. Rok Chopinowski był tu przykładem wymownym: zaskakujących chopinowskich aranżacji i wariacji podejmowali się muzycy najrozmaitszych nurtów i gatunków. Koncertującym we Wsoli przekornie zabranialiśmy grać Chopina, ale nieskutecznie. Miejmy nadzieję, że nie o kasę za te wariacje szło, ale nawet gdyby, to z państwowej szczodrości w popularyzacji czczonego urzędowo „wieszcza” wynika więcej dobrego niż złego.

Byle nie przesadzić z prostowaniem łopatek za pomocą pomników, czemu państwowy mecenat może sprzyjać. Jeszcze fragment z Miłosza, skoro go w tym roku czcić i cytować mamy nieustannie: „Boy kiedyś prowadził kampanię przeciwko brązownikom, o tyle pouczającą, że zupełnie bezskuteczną. Gdyby żył dłużej, przekonałby się, że brązownicza działalność zyskała na sile, jeżeli nie na uroku, kiedy przyłączyły się do niej rządy państw”. W 1970 roku autor „Zniewolonego umysłu” miał na myśli rządy państw niedemokratycznych. Dziś system nakazowy zastąpiły kij i marchewka wolnego rynku, a życie społeczne jest – mniej więcej – wielogłosowe. Może więc w tym roku nie zagłaszczemy Miłosza „na brąz”? Ja pokładam nadzieję w posłance Sobeckiej i jej kolegach: że nie poprzestaną na jednym proteście przeciwko fetowaniu poety, który „choć noblista, nienawidził Polaków, szydził z ich patriotyzmu i bohaterów narodowych” . Że jeszcze takie głosy świętego oburzenia w Roku Miłosza usłyszymy. A wtedy jakiś znudzony telewidz sięgnie może po książkę poety, by samemu sprawdzić, kogóż to wieszcz wyszydzał i dlaczego. Taką nadzieję pozwala przecież żywić casus „Giertych kontra Gombrowicz”, popisowo przegrany przez pana mecenasa.

Tomasz Tyczyński

Post scriptum:

Powyższy felieton nie jest dotowany z programu Miłosz – Promesa ani żadnego innego, co jednak nie oznacza, iż autor nie lubi dotacji.

[ilustracja do tekstu: Czesław Miłosz, rys. Janusz Janowski (1945), kredka/papier, ze zbiorów ML]

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury