Nie chcieliście przemyśleć Gombrowicza, to podniecajcie się Grossem. Tak można powiedzieć tym, którzy tego publicystę i jego książki najchętniej spaliliby na metaforycznym, albo i dosłownym, stosie. Dyskusja o książce, którą mało kto czytał, ale za którą wydawca zdążył już przeprosić wszystkich potencjalnie dotkniętych, to dyskusja histeryczna, a nie historyczna. Ale o naszej winie i niewinie w zagładzie polskich Żydów sensownie rozmawiać będziemy w końcu zmuszeni. Już zaczynamy.
W „Dwutygodniku” (www.dwutygodnik.com.pl) znalazłem – zacytowany przez Joannę Tokarską-Bakir – wiersz młodego poety Grzegorza Kwiatkowskiego:
Pan Cogito i litera Pisma
jest wojna i do pana Cogito przychodzą Niemcy
i pytają go czy ukrywa w piwnicy Żydów
a pan Cogito ponieważ ceni prawdę
a jego orężem nigdy nie jest kłamstwo
mówi:
w mojej piwnicy przechowuję piętnastu Żydów
w tym sześcioro dzieci dwóch mężczyzn
i siedem kobietze ściany spada płat tynku
na korytarzu przepala się żarówkaa czarny kot
miłośnie zawodzi
i ociera się o nogawkępan Cogito schodzi do piwnicy
po nową żarówkę
a następnie wkręca ją
i zapala światłoi stoi w oknie
i widzi jak Niemcy
wyprowadzają żydowską rodzinęa potem otwiera Pismo Święte
i zakreśla ołówkiem:
a mowa wasza
niech będzie prosta
tak tak
nie nie
Wiersz poruszający, ważny. Także jako polemika ze stereotypem bohaterskiej polskości. Takie wrażenie daje pierwsza lektura. Ale…
Diabeł tkwi w szczegółach, jest szczególarzem. W szczegółach tego wiersza tkwi – pewnie niezamierzony – fałsz. Pan Cogito Herberta był (pewnie był) Polakiem. A przynajmniej mógł być również Polakiem. Pan Cogito z wiersza Grzegorza Kwiatkowskiego może być Francuzem, Belgiem, Holendrem, Włochem, nawet prawie każdym Duńczykiem, ale na pewno nie jest Polakiem. Gdyby był Polakiem, to nie zszedłby do piwnicy po żarówkę, nie wkręciłby jej, nie stanął w oknie i nie patrzył na wyprowadzaną przez Niemców żydowską rodzinę. Gdyby był Polakiem i gdyby przyznał się Niemcom, że ukrywa w swoim domu Żydów, to zostałby wyprowadzony razem z nimi i zostałby zabity. Razem z nimi albo osobno. A nawet gdyby się nie przyznał, nawet gdyby zaprzeczył, nic by to nie dało, bo skoro Niemcy przyszli pytać go o ukrywanych (być może przyszli sprawdzić sąsiedzki donos), to na pytaniu by nie poprzestali i znaleźliby Żydów (piętnastu Żydów w tym sześcioro dzieci dwóch mężczyzn i siedem kobiet), wbrew zaprzeczeniom albo milczeniu Pana Cogito.
Ja wiem, że Kwiatkowski napisał wiersz, a nie realistyczne opowiadanie, i że taki logiczny rozbiór zdarzenia zapisanego w wierszu jest może niestosowny. Ale to sam autor zdecydował Herbertowski koncept poetycki i filozoficzny skonfrontować z realną, konkretną sytuacją, więc ta niekonsekwencja osłabia wywód, osłabia polemikę i z Herbertem, i z polskością idealizowaną, i z faryzejską wiernością literze pisma.
Książek Grossa nie trzeba palić na wirtualnych czy realnych stosach. Trzeba jedynie pamiętać o faktach historycznych; na przykład o tym, że w Polsce za ukrywanie Żydów Niemcy zabijali ukrywających. Trzeba pamiętać o faktach historycznych, bo one – w odróżnieniu od prawdy historycznej – istnieją.
Tomasz Tyczyński
[„Krzak niegorejący” – fot. Aleksandra Tyczyńska]
Wbrew tytułowi to nie będzie tekst walentynkowy. Choć będzie o pozytywnych uczuciach: hojności, życzliwości, wdzięczności. Niewymuszonych, nieobowiązkowych, bezinteresownych. O rozmowach na kulturalne tematy i na temat kultury. O mecenacie Państwa i Państwu mecenasach. Czyli kraina łagodności, Walentynowa kartka z różowym serduszkiem? Niezupełnie.
W marcu kończy się czas na społeczne konsultacje „Paktu dla kultury”. Pakt zawarli Rząd RP i społecznicy, którzy nazwali się wymownie „Obywatele Kultury”. Dokument zawiera kilka doniosłych myśli, „co nie nowe”: że kultura jest jednym z najważniejszych elementów rozwoju społecznego i ekonomicznego oraz społecznego kapitału; że stan kultury przekłada się bezpośrednio na stan państwa, spraw publicznych i publicznej debaty; że państwo ma obowiązek budować infrastrukturę kultury i warunki dla twórczości, wydając przy tym pieniądze w sposób racjonalny, gospodarny i przemyślany. Autorzy „Paktu” nie boją się nawet patosu, gdy piszą, że „kultura musi być narodowym obowiązkiem, przedmiotem szczególnej odpowiedzialności tak władzy politycznej, jak i obywateli”. A więc czymś więcej, niż redystrybucją naszych podatków i przeznaczaniem na kulturę mniej więcej jednego procenta wydatków budżetowych. Raczej zresztą mniej niż więcej.
Pakt przypomina też oczywistości tak oczywiste, że łatwo zapominane. Że państwo daje z łaski, ale to nasza, obywateli, łaska. I że konstytucja mówi twardo: „Rzeczpospolita Polska stwarza warunki upowszechniania i równego dostępu do dóbr kultury”. W rzeczpospolitej wsolskiej artykuł 6 konstytucji realizujemy z prostotą: wstęp na wszystkie nasze wydarzenia jest bezpłatny. Udało nam się bowiem stworzyć lokalny pakt dla kultury, nieformalny, niezapisany, ale realizowany w przyjacielskich kontaktach ze sponsorami. Uprawiamy kulturalną żebraninę, a potem jej wynik zamieniamy na dobra artystyczne i intelektualne. Nasi dobroczyńcy, w większości sąsiedzi zza miedzy, nie oferują może oszałamiających kwot, ale dają nam coś cenniejszego, do czego pieniądze są tylko środkiem: wolność sensownego działania.
O czym mówię najłatwiej wyjaśnić na przykładzie. Przykładzie z Ameryki, a więc oazy wszelkich wolności. W grudniu ubiegłego roku w Waszyngtonie wybuchł skandal: dyrektor słynnej National Portrait Gallery usunął z otwartej już wystawy kontrowersyjne video Davida Wojnarowicza. Mniejsza o treść ocenzurowanej pracy; poszło jak zwykle o AIDS, homoseksualizm i rzekomą obrazę uczuć religijnych, a protestującym był polityk, który oczywiście wezwał rząd, by zaprzestał finansowania galerii z budżetu federalnego. Dalej też było klasycznie: republikańscy kongresmeni zażądali rewizji finansowania publicznych instytucji sztuki, przywalając Obamie, przy okazji oczywiście. (Gdyby rządził republikanin, dowaliliby mu co bardziej konserwatywni demokraci.) I wtedy – jak relacjonowała rzecz całą „Gazeta Wyborcza” – do gry wszedł kolejny rozgrywający: prywatna fundacja Andy’ego Warhola zapowiedziała wycofanie swojej pomocy dla stosującej cenzurę instytucji. Groźba jak najbardziej realna, bo chociaż budżet federalny finansuje koszty stałe NPG, to już wystawy czasowe powstają za pieniądze prywatnych sponsorów. Fundacja mogła więc pogrozić palcem politykom i uległemu wobec nich dyrektorowi.
Dlaczego opowiadam tę historię? Ano dlatego, że jednym z najważniejszych postulatów, które zgłaszają Obywatele Kultury, jest oczekiwanie, by państwo tworzyło warunki zachęcające do prywatnego mecenatu kultury. Tworzyło je dla własnego dobra, żeby uniknąć pokus, opisanych w poprzednim akapicie. Afera z cenzurą zdarzyła się w Ameryce, czyli daleko, gdzie – jak mówi brodaty dowcip – niegrow bijut’. Ameryką się nie przejmujmy: obowiązuje w niej Pierwsza Poprawka do Konstytucji. W Polsce poprawek do konstytucji nie ma, ale są na szczęście prywatni mecenasi. Kochajmy więc sponsorów, bez względu na to, czy są strategiczni czy tylko (aż!) życzliwi. Bo w razie potrzeby mogą okazać się sponsorami artystycznej i intelektualnej wolności.
Tomasz Tyczyński
[„Kochajcie sponsorów” – fot. Bartłomiej Kwasek]