Tokarczuk, o której miałem pisać, uklasycznia się na półce, niedokończona. Przerwałem nie z powodu znużenia, które dopadło mnie po przeczytaniu dwóch trzecich z ponad dziewięciuset stron powieści, lecz z powodu nagłych i dotkliwych wypadków, w wyniku których „Księgi Jakubowe” trafiły na półkę, a moja mama na ortopedię.
Mama czytać lubi, czyta dużo, więc teoretycznie mógłbym książkę Tokarczuk zanieść jej do szpitala. Ale jak czytać tomiszcze tak opasłe, kiedy ma się złamaną prawą rękę? Utrzymać „Księgi…” w jednym, na dodatek lewym ręku nie sposób, więc jeśli spełnią się marzenia niektórych krytyków i opowieść o frankistach stanie się naszym założycielskim mitem literackim w miejsce „Potopu…” albo innego Sienkiewicza, to kolejne wznowienia bezwzględnie należy wydawać w kilku tomach. Zresztą powieść Tokarczuk, która wydaje się konstrukcją przemyślaną nie tylko w sferze literackiej, ale i w sferach bardziej praktycznych, do atomizowania nadaje się wyśmienicie – jedna księga, jeden tom.
Przerwana w tak gwałtowny sposób lektura przywołuje starą mądrość ludową, orzekającą, że lepiej niczego w życiu nie planować. Zdarzyć się przecież może wszystko i o każdej porze, nikt nie zna dnia ani godziny. Ani tym bardziej minuty. Zaś starość się Panu Bogu nie udała. Proza życia. Banał. Lecz banał przestaje być banalny, gdy zaczyna boleć.
Więc lepiej uznać za klasykiem, że wszystko jest poezja. Tak właśnie: w mianowniku, mianowicie. Więc wszystko znaczy. Nawet niebieskie, foliowe kapcie, zakładane na buty, w których po kilku szpitalnych godzinach nogi – co, lepiej nie mówić. Nawet one, te kapcie, w odurzonej szpitalnym światłem i powietrzem głowie uwalniają ciągi skojarzeń.
Takie ochraniacze – ochraniacze podłóg, nie ludzi przecież i ich pamięci – takie, tyle że filcowe, były czas jakiś temu symbolem muzealności. Pozwalały zachować nieskazitelny błysk froterowanych parkietów oraz siły muzealnej kadry pomocniczej. Muzeum z pokalanymi błotem lub kurzem parkietami traciło swą gatunkową czystość i wyjątkowość, niebezpiecznie osuwało się w pospolitość. Tak było, dopóki nie przyszli reformatorzy. Ci potrafią zniszczyć wszystko, nawet najbardziej zatwardziały skansen.
Tradycję ochraniaczy uratowała służba zdrowia. Współczesna wiedzą i sprzętem, zaprzeszła formą i treścią, pozostaje wciąż służbą zdrowia, a nie służbą chorym – skansen li tylko semantyczny?
Uparte trwanie przy obowiązku obuwania foliowych worków w szpitalnej szatni niesie jednak znaczenia głębsze niźli higieniczne. Groteskowo odziany zdrowy traci animusz, bo traci na znaczeniu – przekraczając próg oddziału, naznaczony niebieską folią na stopach, staje się poddanym tubylców: pacjentów i ich lekarzy (lekarzy i ich pacjentów?). Okazuje się intruzem, w każdej chwili mogącym zakłócić ład i wynikający z niego spokój. Święty spokój, więc i założenie foliowych osłon na obuwie to jakby jedynie odwrotność zdejmowania sandałów przed wejściem do świątyni.
To oczywiście czysta spekulacja, więcej niż czysta – aseptyczna w gruncie rzeczy. Nie warto się nią przejmować. W ogóle nie warto się przejmować. Na pocieszenie cytat ze Stachury: „Ty się nie przejmuj tym szpitalem. To jest taki smutny szpital.”
Cytat może i wyrwany z kontekstu, ale co z tego – jesteśmy wszak na ortopedii.
Taki zbieg okoliczności: w dniu, w którym francuskie służby zabijają islamskich terrorystów zgodnie z ich życzeniem, w podczytywanych od tygodnia „Księgach Jakubowych” Olgi Tokarczuk trafiam na pewien akapit. Brzmi on tak:
„…gdy tylko my, obcy, żyjąc między tamtymi, przyzwyczaimy się i zagustujemy w urokach tego świata, zaraz zapomnimy, skądżeśmy przyszli i jakie jest nasze pochodzenie. Wtedy skończy się nasza niedola, lecz za cenę zapomnienia o własnej naturze, i to jest najboleśniejszy moment naszego losu, losu obcego. Dlatego musimy przypominać sobie o własnej obcości i pamięć tę pielęgnować jak coś najdroższego. Rozpoznać świat jako miejsce naszego wygnania, rozpoznać jego prawa jako obce, cudze…”.
Te słowa, w powieści będące wyznaniem żydowskich mistyków- odszczepieńców, mogliby również wypowiedzieć bracia A. i współdziałający z nimi B., niech ich imiona zapomniane będą na zawsze.
Ale wszyscy, którzy paryską zbrodnię tłumaczyć by chcieli łatwo – społeczną i ekonomiczną alienacją, nieskuteczną asymilacją kulturową czy religijnym fanatyzmem, powinni przypomnieć sobie inną powieść, napisaną przez Francuza, który nie miał złudzeń co do ludzkiej kondycji.
Czy pamiętacie, jakie zdarzenia kończą pierwszą część „Obcego” Alberta Camusa? Zaczyna się wszystko niby typowo, jak wiele bójek toczonych od dziesięcioleci przez europejskich i arabskich Francuzów (a także wiele bójek toczonych gdzie indziej, przez wielu innych, których nie dzieli ani język, ani wyznanie czy rasa). Pojawia się nóż, krew z rozbitych nosów arabskich robotników oraz z rozciętego ramienia Rajmunda, w końcu rewolwer. Jest jednak południe, słońce pali niemiłosiernie, nikt nie ma ochoty walczyć. Arabowie wycofują się, nóż i rewolwer pozostają w kieszeniach letnich spodni, protagoniści z przedmieść rozchodzą się w swoje strony.
A potem dzieje się coś nieoczekiwanego. Meursault nie wchodzi z Rajmundem do domku Massona, bo przeraża go wysiłek, na jaki trzeba się zdobyć, by wczłapać na pierwsze piętro. „Ale żar był tak wielki, że stać nieruchomo pod oślepiającym deszczem, który spadał z nieba, także było ciężko. Zostać czy pójść – na jedno wychodziło. Po chwili zawróciłem na plażę i zacząłem iść przed siebie. (…) Cały ten żar skupił się na mnie i stawiał opór moim krokom. Za każdym razem, kiedy czułem na twarzy jego gorący powiew, zaciskałem zęby, zaciskałem pięści w kieszeniach spodni, prężyłem się cały, żeby pokonać słońce i to mroczne, walące się na mnie oszołomienie.
[…] Pomyślałem o chłodnym źródełku za skałą. Pragnąłem odnaleźć szmer jego wody, pragnąłem uciec od słońca, wysiłku i płaczu kobiet, pragnąłem znaleźć wreszcie cień i odpoczynek. Ale kiedy podszedłem bliżej, zobaczyłem, że ten facet Rajmunda wrócił.
Był sam. Leżał na wznak z rękami pod głową, czoło miał w cieniu, ciało na słońcu. Jego kombinezon dymił w żarze. Byłem nieco zdziwiony. Dla mnie ta historia została zakończona, przyszedłem tutaj nie myśląc o niej.”
Dalej rzeczy toczą się automatycznie, jak dobrze naoliwiony mechanizm. Ręka Araba zaciska się w kieszeni spodni na rękojeści noża, dłoń Meursault odnajduje w kieszeni marynarki chłód rewolweru. Trwa milczenie i bezruch, mężczyzn dzieli dziesięć metrów rozżarzonej słońcem plaży. „Już od dwóch godzin dzień nie posuwał się naprzód, od dwóch godzin zarzucił kotwicę w oceanie wrzącego metalu.”
Jeszcze nic – wydaje się – nie jest przesądzone. „Pomyślałem, że wystarczy, żebym wykonał półobrót, i wszystko się skończy. Ale z tyłu nacierała na mnie tętniąca słońcem plaża. Zrobiłem parę kroków w kierunku źródełka. Arab nie poruszył się. Mimo wszystko był jeszcze dość daleko. Prawdopodobnie wskutek cienia, który mu padał na twarz – wyglądał tak, jakby się uśmiechał. Czekałem. Oparzelizna słoneczna sięgnęła już moich policzków, czułem jak na brwiach zbierają mi się krople potu. To było to samo słońce co w dniu pogrzebu mamy i jak wtedy najbardziej bolało mnie czoło, a wszystkie tętna waliły na raz pod skórą. To z racji tej oparzelizny, której nie mogłem już dłużej znosić, zrobiłem krok naprzód. Wiedziałem, że to jest głupie, że nie uwolnię się od słońca przesuwając się o krok. Ale zrobiłem ten krok, tylko jeden krok naprzód. Tym razem Arab, nie wstając, wyciągnął nóż i pokazał mi go w słońcu. Jak długa iskrząca się klinga, światło wytrysło ze stali i dotknęło mi czoła. W tej samej chwili pot, nagromadzony na brwiach, spłynął mi nagle na powieki i pokrył je ciepłym, gęstym woalem. Pod tą zasłoną z łez i soli moje oczy zaniewidziały. Czułem już tylko obuchy słońca na czole i nieco zatarty, świetlisty miecz dobywający się z noża, który był ciągle przede mną. Ta ognista szpada przebijała mi rzęsy i raniła obolałe oczy. I właśnie wtedy wszystko się zakołysało. Morze przyniosło gorący, ciężki podmuch. Wydawało mi się, że niebo pękło wzdłuż i wszerz, by lunąć ogniem. Cała moja istota sprężyła się, zacisnąłem rękę na rewolwerze. Spust ustąpił, dotknąłem gładkiej wypukłości kolby i właśnie wtedy, w tym trzasku suchym i zarazem ogłuszającym, wszystko się zaczęło. Strząsnąłem pot i słońce. Zrozumiałem, że zburzyłem równowagę dnia, niezwykłą ciszę plaży, na której byłem szczęśliwy.”
Z cierpliwymi czytelnikami dzielę się tym cytatem (w tłumaczeniu Marii Zenowicz) nie tylko dlatego, że pisanie o literaturze w dużej mierze polega na jej przepisywaniu. Ten fragment to dla mnie jedno z najcelniejszych przybliżeń do sedna ludzkiej natury, jeszcze żywsze i dosadniejsze w kontekście zabójczych strzałów w Paryżu. Mówi przejmująco, że rasy, narody, objawione lub świeckie religie to tylko maski tego, co ukryte, co bardziej od nich pierwotne i nierozerwalnie złączone z ludzką kondycją. To coś to obcość, obcy w nas, ukryty pod złogami wiary, ideologii, kultury.
Przychodzi moment, że ten inny się ujawnia. Czujemy się nagle obcy wobec obcych, odkrywamy swoją nieludzką osobność. Wtedy wystarczy cudze spojrzenie, słowo, gest, a rozżarzone jak płynna stal słońce zalewa nam oczy potem i łzami spod poparzonych powiek.
Żadne to pocieszenie, że tu, dalej na północ, żyjemy w chłodniejszym klimacie.
Każdy jest obcy.