To był prawdopodobnie jeden z ostatnich epizodów Roku Miłosza. We Wsoli „wieczór słowno-muzyczny” o Litwie poety, w dobrym wykonaniu młodych artystów, z dobrze dobraną, nostalgiczną muzyką. Rzecz solidna, porządna, ładna niczym klasyczny nagrobek z kamienia wśród lastrikowych imitacji. Czy Miłosz już nam zmarmurzał? Rozmieniony na cytaty, nie ma nam już nic istotnego do powiedzenia?
Oczywiście, rok wieszcza święciliśmy godnie, działo się naprawdę dużo: konferencje, spektakle, koncerty, wznowienia i nowości, wybitni autorzy, radio, telewizja, Internet. Kolejne odczytania, monumentalna monografia Andrzeja Franaszka, zachwycającą krytyków tyleż rozmachem, co rozmiarem. A jednak niedosyt: Miłosza zabrakło w debacie publicznej. Przekornie można powiedzieć, że jedyną osobą, która poetę chciała do debaty publicznej (czyli szerszej niż interesująca specjalistów od literatury) była radiomaryjna posłanka i jej towarzysze, którzy protestowali przeciwko Miłoszowi, bo był – ich zdaniem – antypolski. To pewnie naiwność, ale marzy mi się takie życie publiczne, w którym odparcie ataku narodowców na poetę nie polega na wykpiwaniu i (wzajemnych zresztą) epitetach, lecz na poważnej i zrozumiałej dla szerokiej publiczności rozmowie. Choćby o tym, od jakiej polskości Miłosz się dystansował.
To wcale nie musi być trudne i nudne, to wyjaśnianie obolałych stosunków Miłosza z polskością, bardziej nawet – jak pisał – obolałych niż relacje z polskością Gombrowicza. Trzeba tylko znaleźć formę i język. Są w eseistyce Miłosza fragmenty, w których mówi wprost, jasno, dobitnie, zrozumiale: Polska mnie przeraża. Powiedzmy, że przerażała mnie przed wojną, podczas wojny, i przeraża całe te dziesięciolecia po wojnie. Jak powinien zachować się schwytany przez nią człowiek (urodzenie się tam czy język), jeżeli chce być rozumny, trzeźwy, spokojny, a przy tym uczciwy? Jeżeli uważa te bezustanne ofiary, konspiracje, powstania za zupełny nonsens, po prostu dlatego, że w „normalnych” krajach tego nie ma? I ostatecznie, jeżeli 99 procent Francuzów żyło jak zwykle po klęsce 1940 roku, to jest to normalne. („Rok myśliwego”)
Miłosz nie mówi rzeczy przyjemnych, na przykład, gdy opowiada o swoim lęku przed, nomen omen, zbitką Polak-katolik, w imię której zupełnie niedawno obijano, a nawet zabijano, Żydów, czasem ich palono, podobnie jak ukraińskie wsie nie chcące się polonizować. Lęk Miłosza bierze się z młodości spędzonej w polskim – niepolskim Wilnie. Tamto doświadczenie pozwoliło mu na przykład przed ponad czterdziestu laty przewidzieć coś, co tak zaskoczyło dzisiejszych polityków – nawrót litewskiego nacjonalizmu, odpowiedzią na który zaczyna być nacjonalizm polski. Musimy jednak liczyć się z siłą inercji i z tym, że w próżni ideologicznej , jaka powstała, nacjonalizm czy w Polsce, czy w Litwie nieraz będzie wkraczał na utarte tory, jako że w historii każdego kraju istnieją powtarzające się wzory, patterns. Nie postuluję, by politycy czytali wiersze, ale mogliby przeczytać i zapamiętać choćby „List do Tomasa Venclovy” – uspokajam: krótki i treściwy. Poeci bowiem bywają obdarzeni słuchem, pozwalającym przewidywać bieg spraw, zanim obejmą go polityczne kalkulacje.
Moja naiwność ma jednak granice: wiem, że dziś w przestrzeni publicznej trudno o miejsce na sensowną debatę. Nie ma agory: prasa w zaniku i w polityce, Internet opanowany przez anonymousów, media elektroniczne przygniecione słupkami oglądalności i lizusowskim prostactwem. Nawet jeśli zdarzy się okienko dla intelektualistów, to tylko dla tych wytresowanych, którzy wiedzą od polityków, że nie trzeba mówić mądrze, wystarczy głośno i kontrowersyjnie. Dość popatrzeć na spolityczniałych i scelebryciałych akademików z obu stron barykady.
Polskiej inteligencji przez ostatnie dwadzieścia lat wmówiono, że nie istnieje, wygnano ją z publicznej debaty. Znudzona misją, kuszona dostatkiem, milczy w swoich gettach, popiskując jedynie, gdy mocniej uszczypnie się w rękę, by sprawdzić, czy snem już jest czy jeszcze jawą. Te piski czasem brane są mylnie za głos z wygnania. Mylnie, bo polski inteligent jest dziś jak ów polityczny emigrant, o którym pisał Miłosz w „Notach o wygnaniu”: Był świadom swego zadania i ludzie czekali na jego słowa, ale zakazano mu mówić. Tam gdzie teraz mieszka, może mówić, ale nikt go nie słucha i, co więcej, zapomniał, co ma do powiedzenia.
Huk petard, huk życzeń i szampańskich humorów. Niezrozumiała radość, że rok minął i posunęliśmy się w przemijaniu. Nic dziwnego, że po tak wymuszonej radości wpadamy w dół, depresję, jesienną właściwie, bo zima leni się w tym – tamtym roku wyjątkowo. I jak na ironię mail z Argentyny: pani prezes Biblioteki Polskiej nie tylko odwzajemnia noworoczne życzenia, ale i informuje, że u nich właśnie zaczynają się wakacje. Zazdrość, i medycyna nic na nią poradzi.
Ostatnie dni ubiegłego roku w domu, w notatkach, w porządkowaniu papierów i pozorowanym nadganianiu zaległości w lekturach. Nic nowego: książki zaczynane po raz któryś i po raz któryś odkładane na później. Zaczęte teksty właściwie do wyrzucenia albo do nowego rozpoczęcia. Ale też fragmenty do przytoczenia, słoneczne, bo pisane na wakacjach, o nowo odkrytym wakacyjnym miejscu na ziemi, wcale nie sielankowym, ale za to znaczącym. Notatki zrobione z zachwytu i nałogu pisania:
„I pomyśleć, że K. kiedyś nie istniała, zanim nie została wyrwana morzu; choć wyrwana to nie jest dobry czasownik, bo oznacza nagłość, jednorazowość, a stworzenie K. nie było aktem, nie działo się z dnia na dzień, z dna na dzień. Zasypywanie morza w K., by K. mogła powstać z wody, trwało latami i trwa nadal. Morze nie poddało się nigdy i powolnym podstępem albo nagłym zrywem – wyrywem, próbuje odebrać, co kiedyś doń należało. Odebrać czyli zatopić.
Dlatego właśnie w herbie K. dwie twarze – żeńska i męska – skłaniające się ku sobie, zbliżające do siebie, łączące się pocałunkiem w sakramencie lub bez. Ale gdy przyjrzeć się uważniej, staje się jasne, że zbliżenie trwać wiecznie nie będzie, że ta złączona, podwójna twarz może zostać rozerwana w każdej chwili, rozdwojona na powrót. Jest nieustannie zagrożona utratą drugiej połowy. To moja interpretacja (albo i nadinterpretacja) herbu, wynikająca pewnie z fantomowych bólów pamięci o innych utratach. One to odwracają oficjalną legendę, według której to właśnie wyrwany wodzie ląd rozdziela parę kochanków: Morze i Zatokę, Neptuna i Salację, więc szczęście kochanków spełni się wtedy, gdy rozdzielający ich wąziutki skrawek lądu znów przestanie istnieć.
Znów, bo jeszcze w połowie XVII wieku K. była wyspą, prawie niezamieszkaną. Morze o tym pamięta i co roku zabiera kawałek plaży. Walka trwa, o czym świadczy rurociąg, tego roku bez oglądania się na wygodę letników układany wzdłuż wydm, codziennie dalej i dalej, rano i pod wieczór plujący kawowoszarą mieszanką wody i mokrego piachu przywożonego z drugiego brzegu zatoki. Mieszanka wlewa się w miejsca, z których w ciągu dnia zadziwiająco sprawne spychacze wygarniają stary brudnożółty piasek i podpychają go na odsiecz zmęczonym wydmom. Tak K., w stanie wyższej konieczności nie zważając na urlopowiczów, walczy z odwetem morza, nie po raz ostatni zapobiegając utracie, ze świadomością jednak, że niczego ostatecznie zabezpieczyć się nie da, bo wszystko podlega zniszczeniu.
Może dlatego tak smakuje czytany tu ponownie Odojewski, wciąż wywołujący zdziwienie, że tak młody przed sześćdziesięciu laty człowiek już był naznaczony ogromną wiedzą o przemijaniu i utracie, wiedzą, której nie mają często starcy szukający daremnie swych wysp ocalenia. Tu, w K., której nie tak dawno jeszcze w ogóle nie było, bardziej niż gdzie indziej staje się oczywiste, że żadna wyspa nie daje ocalenia pełnego, żadne złączenie nie jest dane na zawsze, że tak jak morze wciąż upominać się będzie o swoje, tak o swoje upomni się czas. I choć z każdej zagłady można coś ocalić – choćby pamięć, to i ją zaleją wody.”
Przerywam cytowanie wakacyjnych zapisków, bo nie są one jak widać żadnym lekarstwem na ponoworoczny smutek. Jeszcze tylko jeden obrazek z pamięci: nagły przylot stada czarnych kormoranów, diabolicznych ptaków, które w przeddzień naszego wyjazdu z Kuźnicy obsiadły pogłębiany właśnie port, choć wcześniej ledwo raczyły tu zaglądać. Nazajutrz rano odleciały, zgodnie z rytmem natury uciekając przed jesienią, nie wszystkie jednak, bo kilka osobników pozostało, jakby nie dotyczyło ich przemijanie pór roku.
Wspomnienie o nich, zbyt słabych, by gonić słońce i uciekać przed chłodem jesieni, jest mimo wszystko optymistyczne. Bo przecież zima nie nadeszła i nawet, jeśli przyjdzie, to pewnie na krótko, jest więc nadzieja, że z kormoranami, które zdecydowały się zaczekać, spotkamy się już za parę miesięcy, kiedy przez kilkanaście dni bez wyrzutów sumienia będziemy wylegiwać się na piasku i oddawać pozornie bezsensownym zajęciom. Takim, jak choćby opisane w znanym fragmencie Gombrowiczowskiego „Dziennika” ocalanie nadmorskich żuków, które przewróciwszy się na plecy, ugrzęzły w piasku i nie mogą ruszyć w wędrówkę za horyzont.