Arcydzieła, wbrew zapewnieniom czarowników od marketingu, nie rodzą się na kamieniu. Przeciwnie, z dzieł okrzykniętych arcydziełami najczęściej nawet kamień na kamieniu nie pozostaje. Gdy kolejna niedoczytana (bo i niedopisana) nowość ląduje na półce, czas sięgnąć wyżej, tam, gdzie kurzą się książki kiedyś przeczytane.
Akurat „Dziennik bez samogłosek” Aleksandra Wata odkurzam raz na jakiś czas, poczytując na wyrywki. Tym razem jednak sięgnąłem po czytelnikowskie wydanie z 1990 roku, otwierane rzadziej, bo nie wytrzymało próby czasu i kleju, więc rozlatuje się na samowolne rozdziały albo i pojedyncze stronnice. Zaryzykowałem rozpadu ciąg dalszy, bo chciałem sprawdzić, jak ważne pozostały fragmenty, które podkreślałem wtedy, ja, jeszcze młody, bo trzydziestoletni. Podkreślałem, sądząc po śladach, dobrym i bardzo miękkim ołówkiem.
Sięgałem po tego rozpadającego się Wata trochę jakbym rytuał jakiś odprawiał, mroczny, bo i wieczór listopadowo mglisty, wiatr w uchylonym oknie gwizdem przywołuje deszcze, żarówka w lampce przepalona, trzeba by wstać i wymienić, ale herbata już naciągnęła i pachnie wędzeniem. A poza tym komuś, kto przeżył tysiące nabożeństw, automatyzm pamięci (albo i sama podświadomość, choć z nią lepiej nie zaczynać) nawet po latach niepraktykowania podpowiada, że drugie czytanie bardziej odświętne i ważne, bo poprzedza ewangelię, czyli objawienie przez słowa.
Więc rytuał powtórzenia, ostrożnie znajduję fragment, który przechował się w pamięci, poetycki, może nawet zbyt poetycki, aż po hiobową histerię – tak przynajmniej sądziłem przy pierwszej lekturze:
Wyjść w nocy z ciemnego kina. Jak z lasu. I raptem: zobaczyć tuż przed sobą tragicznie zjechaną, starczą twarz z trumny wyciągniętą! To jest odbicie w wystawowym lustrze właśnie twojej twarzy, o przechodniu! którą dotąd widziałeś co dzień przy goleniu jako jowialną, wcale dynamiczną, owszem, inteligentną gębę! I „wstrząsnął się w sobie”.
Parę stron później trafiam na fragment inny, niepodkreślony, pisany podobnym rytmem, ale uspokojonym już nieco, z wykrzyknikami trzymanymi na smyczy, z wysiłkiem dystansu. To fragment, w którym Wat sporządza życiowy bilans jak zimnokrwisty księgowy, jakby podliczał kogoś innego. Kogoś, kto jest kimś innym. Dlatego nazywa się Iksem:
X… ma lat 53, chyba już nie wróci do zdrowia, nic już chyba nie zrobi, nie ma dorobku – ot, membra disecta, wiele zaczynał i nie kończył, choć mu nie brakowało talentów (niedużych!), inteligencji odkrywczej. (…) Błądził zbyt często i długo, błąkał się między ekstremami, przeważnie nie wiedział, co jest dobre, a co złe, ale często (prawie zawsze) wiedział, że istnieje dobre i złe.
Pięćdziesięciotrzyletni Y czyta, co o sobie napisał X. Czyta, co pominął przed ponad dwudziestu laty i wstrząsa się w sobie. Wstaje, by zamknąć okno, choć dobrze wie, że to nie wystarczy.
W tym roku aż trzy cmentarne dni, bo do dwóch odświętnych i zadusznych dodany jeszcze ten z narodową żałobą. Trzy dni, trzy fragmenty większej całości:
LICYTACJE
Na wiejskim cmentarzu modlący się ksiądz przypomina imiona zmarłych. Jeszcze nie jest ich tu tak wielu, dlatego wydaje się, że wyczyta wszystkie nazwiska. Ale to wypominki, słowo datkiem się staje, zaś nieopłaceni pozostaną niewypowiedziani. Odpoczywać więc będą w milczeniu i spokoju.
Jak co roku czytanie mijanych tablic nagrobnych. Z coraz większą uwagą: urodzony, zmarł, żył lat… Mniej więcej. Mniej żyło mniej, niż my żyjemy, więcej żyło dłużej, więc to wciąż pocieszająca lektura. Aż do oniemienia przy kolejnym grobie, w którym pochowano zmarłych przed ćwierćwieczem małżonków. Na białej kartce przyklejonej przezroczystą taśmą do płyty z lastrika, wersalikami, żeby rzucało się w oczy: GROBOWIEC SPRZEDAM, i numer telefonu dla chcących pohandlować.
Komunikat jak memento rozpoczętego stulecia. Dwudziesty wiek był żelazny, ten zdaje się plastikowy, jak karta płatnicza.
KOMU BIJE DZWON
To ważny gest, bo Dzwon Zygmunt bije tylko podczas świąt kościelnych i w najważniejszych dla Polaków chwilach. Decyzją krakowskiego kardynała żegnał też Tadeusza Mazowieckiego, pierwszego niekomunistycznego premiera po upadku PRL. To pewnie małostkowość, ale nie mogę zapomnieć, jak w latach dziewięćdziesiątych dla „prawdziwych Polaków”, których ulubionymi narzędziami pozostały młot i stos, był Mazowiecki ze swoją niechęcią do krucjat i odwetu postacią tak niepojętą, że mogli go sobie wytłumaczyć tylko jako Żyda.
Do sierot po komunizmie mówił wtedy Mazowiecki językiem prawdziwie obcym, o powinnościach i przyzwoitości, o wartościach, które przezwano potem pogardliwie „etosem”. Więc woleli milkliwego szamana z czarną teczką (nie zapominajmy: Mazowiecki przegrał nie tylko z Wałęsą, ale i ze Stanem Tymińskim!); do dziś wybierają cudotwórców mniemanych, co szczerzą białe zęby w wilczych uśmiechach i krawat mają ślicznie zapięty.
Przed pogrzebem wszystkie telewizje przypominały gest Mazowieckiego, prawie tak sławny jak gest Kozakiewicza: dwa palce w górze, rozczapierzone w znak victorii. To było ostatnie zwycięstwo słabych, wkrótce miały nadejść czasy tych, co z cynizmu uczynili cnotę, a liczbę mnogą w myśleniu o dobru publicznym zamienili na liczbę bardzo pojedynczą. Pamięć ma własny porządek: od gestu zwycięstwa lepiej zapamiętałem omdlenie Mazowieckiego podczas wygłaszania expose, bo choć wtedy nie było jeszcze grzechem okazywanie słabości, to dziś, w czasach pijanych od pijaru, tamto zasłabnięcie wydaje się symboliczne. Znak odchodzącej w przeszłość staromodnej inteligencji, która ustępowała pola cwanym pragmatykom. W niedzielę wawelski Zygmunt nie tylko pierwszemu premierowi III RP wybijał podzwonne.
Jak pisał Jonasz Kofta, poeta i bard anachronicznej, wymierającej klasy: więc nie pytaj komu bije dzwon, bije on tobie.
SPÓŹNIONE ODEJŚCIE LATA
Jeszcze niby ciepło, ale to już listopad, po znów przedwczesnych przymrozkach ołysiały drzewa. Dawno niesłyszany deszcz szura o dach ganku jak odgadująca jesień mysz, wyleczona z lęku wysokości. Zielenią się sikorki, popiskują odnalazłszy orzechy w rozłupanych skorupkach, wiszące w plastikowej siatce od ostatnich mrozów zapomnianego przedwiośnia. Popołudnie też dziś przed czasem, słońce nie wyściubia się już ani na chwilę spoza grubaśnych chmur. Dmucha chłodem i zmierzchem, świat pozazdrościł czarnemu psu przy moich stopach i drzemie.
Za lasem czai się jak co roku zima, świerki przyprawiając o drżenie.