Blogi Muzeum Literatury
Archiwum lipiec 2020
Data dodania: 31 lipca 2020

 

Zdarzyło się raz i nigdy później nie powtórzyło. Przypomniał sobie o tym po latach, gdy miał dość, wszystkiego, zawsze szedł na całość, i wyrwał się na jedno popołudnie nad rzeczkę, inną, niewiele większą od tamtej, bardziej może narowistą, choć cisza panowała nad nią jeszcze bardziej absolutna. Jeśli absolut jest stopniowalny. Rzeka była więc podobna do przeszłej, tylko czas zupełnie inny, teraźniejszy, więc starszy.

Tamten jedyny raz, dawno, był jak narodziny, ale takie bez krzyku, bez płaczu i przekleństw, choć przecież i bez znieczulenia. Przeciwnie, czuł wszystko, jak psi nos, każdy fragment świata, najmniejszy, najbardziej odległy. Przez moment czas przewijał się bez pośpiechu, a on uwagę miał naprężoną jak żyłka wędki po zacięciu ryby, jeszcze nie wiadomo jakiej, ale opornej, więc pewnie dużej. Póki pod wodą, tajemnica.

Można też użyć innego porównania: to, co zdarzyło się wtedy, było jak przerwa w życiu, zatrzymanie akcji, zapaść, podczas której przez mózg przepływają tysiące obrazów, niby wyraźnych, ale odrealnionych. Na jawie, a żył ją wtedy przez te kilka dni jak sen, było ich mniej, ale nie mniej nasyconych barwami i tajemniczych. Przejawiał wtedy skłonności do poetyzowania, nigdy nie chciał się nudzić, więc komplikował sobie życie.

Mówiąc prosto, prozaicznie, to porzucił wtedy właśnie pewną pracę, wykonywaną w stałym zatrudnieniu, chronicznym stresie i godzinowym reżimie, takim, który modyfikować można było tylko w jedną stronę, z dłużej na dłużej, więcej i lepiej. Miał zacząć następną, ale jeszcze nie teraz, czekała na niego spokojnie, więc i on był spokojny, choć czasy nie były. Nie bał się przyszłości, ale i tak postanowił przed nią odpocząć.

Jeździł więc do domu na wsi, prawie codziennie, czasem nocował. Pora była wciąż ciepła, ale lato zamierzało już się skończyć. W lasach grzyby rosły jak po deszczu, choć nie padało. On jednak wolał chodzić  bliżej: po drugiej stronie szosy w zagłębieniu obrośniętym pokrzywionymi drzewami trwało nieduże rozlewisko, na rzeczce, niespiesznej z natury, rozleniwionej, rozlazłej.

Pamiętał, że kiedyś łapali w tym bajorze ryby. Zarzucił wędkę, zupełnie bez przekonania, tak naprawdę niczego nie chciał łapać, chodziło tylko o powód do bezczynnego wysiadywania nad wodą. Był sam, właśnie tak było mu dobrze, przynajmniej wtedy. I jak zwykle tutaj nie chciało mu się ani czytać, ani pisać. Spokój, bezwzględny, oblepiał wszystko dokoła i obezwładniał niczym duchota, która nie chciała minąć wraz z lipcem. Jak najmniej ruchu, oszczędzał energię, której już nie miał, nie zdjął nawet kurtki, choć słońce dopalało zza chmur. Siedział, kamień na kamieniu.

Uświadomił sobie w końcu, że przecież nawet nie założył przynęty na haczyk. Zwijał żyłkę powoli, kołowrotek mruczał jak wypieszczony kot, leniwie, stawiając lekki opór. Pewnie zaczep, pomyślał, ale nie była to ani gałąź, ani korzeń, coś innego pobłyskiwało pod powierzchnią wody. Na końcu haczyka trzepotał całkiem spory karasek.

Zarzucił jeszcze raz, bardziej dla żartu, ryba znów złapała się na pusty haczyk, potem jeszcze jedna, i jeszcze, następne. Karasie były złotawe, w kolorze haczyka, haczyk był koloru słońca, które układało się na tafli wody, zachodzące, ale jeszcze na tyle silne, żeby przymuszać oczy do mrużenia. Załzawione lekko, rozmazywały świat, wyostrzany od czasu do czasu złotawymi kręgami słonecznego światła, pulsującymi na dnie soczewki oka. Odbita w nich jasność wybuchała małymi, pulsującymi plamkami, wyglądały jak krążące wokół miniaturowe słońca. Ktoś tu wyraźnie przesadził z zamiłowaniem do przepychu, sierpniowy świat oślepiał złotą ornamentyką.

Głupie, pomyślał o rybach, które pchały się na haczyk jak oszalałe, więc zarzucał i wyciągał, w końcu nawet nie patrząc na spławik. Namnożyło się ich pewnie ponad miarę, więc są wygłodniałe, pomyślał. Nie wierzył nigdy w racjonalność natury, i słusznie, choć wielu z jego pokolenia doznało panteistycznego oświecenia. On nie, oświecenie było dla tych, którzy wierzyli, nie widząc.

Przez godzinę napełnił rybami plastikowe wiaderko, po farbie, która według etykiety miała przetrwać wieczność i pozwalała obmywać się wielokrotnie z najgorszych plam. Dzień był dziwny, cały, nic dziwnego, że o zmroku nawet komary odpuściły atak, może tak opiły się krwią poprzedniego dnia, że nie zdążyły wytrzeźwieć. Siedział więc spokojnie przed domem, bez ruchu, by nie spłoszyć młodego kocura, który odkrył właśnie życie w wiaderku pozostawionym pod modrzewiem.

To był prawdziwy spektakl, jak egzekucje, które niegdyś ściągały tłumy, dając im zaspokojenie mocniejsze od erotycznego. Kot stawał na brzegu wiaderka, rozkraczony, uderzał łapą w wodę, rytmicznie i delikatnie, a kiedy karaski podpływały do góry, odchylał się mocno, przednimi łapami puszczając krawędź wiadra. Szybki ruch i silne łapy wyrzucały na trawę rybę, która w szarzejącym już świetle dnia traciła swój blask. Urodzony morderca błyskawicznie odgryzał jej głowę i wracał do polowania. Obok wiaderka leżał spory już stosik zagryzionych ofiar. Ocknął się w końcu i przegonił kocura, ale ryby zostawił, tamten zeżre je w nocy albo zakopie na później.

Nazajutrz połów okazał się równie łatwy, ale on nie czuł już ekscytacji. Wypuszczał ryby do wody, zaczepiały się na haczyku lekko, zresztą prawie nie zacinał żyłki, czasem tylko na metalu zostawał kawałeczek wargi. Ostatniej wypuszczanej rybie spojrzał w oczy, przypadkiem, były zupełnie bez wyrazu, rozwodnione – a jakie mają być, pomyślał, skoro ryba żyje w wodzie. Banałek, niezauważalny jak ość, mało się nim nie zakrztusił, gdy zachichotał, rozbawiony bez sensu. Naprawdę za dużo stresu ostatnio, stąd ta dziecinna głupawka. Akcja równa się reakcji, a może odwrotnie.

Ryba poruszyła pyszczkiem, łapiąc powietrze, wyglądało, jakby chciała mu coś powiedzieć zanim się udusi. Milcz, ściszył głos, chociaż przecież nikt nie mógł go słyszeć. Przypomniała mu się bajka, jedna z ulubionych w dzieciństwie, o rybce gadule, spełniającej trzy życzenia. – Ty też jesteś złota, więc wypuszczę cię, jeśli spełnisz moje życzenie – zaśmiał się, tym razem głośno, i już nie mógł przestać, chichotał histerycznie, jak wariat i nawet po latach scena ta wydawała mu się tak żenująca, że zapomniał o niej.

Pamiętał jednak, że naprawdę wypowiedział życzenie, zresztą może je tylko pomyślał, komunikacja międzygatunkowa, temat na doktorat. Ale czy się spełniło, nie potrafił powiedzieć. Nie mógł, bo nie pamiętał, czego od złocistego karasia zażądał. Pamiętał coraz mniej, zapomnienie zaczęło się od twarzy, potem nie odnajdował w pamięci chronologii zdarzeń, jeszcze później gubił nie tylko ich następstwo, ale i przebieg. Kolejne do zapomnienia były myśli sprzed chwili, a potem to najprostsze: kim jest, jak się nazywa, co robił przez całe życie.

Nas też zapominał, nie poznawał, aż kiedy pamięć obumarła go tak, że nie panował nad codziennymi czynnościami, myciem, ubieraniem się, jedzeniem, wypróżnianiem, musieliśmy oddać go do domu spokojnej starości, zbudowanego zresztą w zaskakująco spokojnej i malowniczej okolicy, niedaleko meandrującej leniwie przez las rzeczki, rozlewającej się potem w niewielkie bajoro, po którym skakały oślepiające refleksy.

Aż kusiło, by zostać na brzegu, na zawsze, patrzeć zmrużonymi oczami na słoneczne przebłyski, które złociły się i znikały zaraz w ciemnej wodzie, jakby pod jej powierzchnią wciąż kłębiły się tamte ryby i tak jak wtedy nie mogły pomieścić się pod powierzchnią. Może znów czekały na kogoś, kto wyłowi je z pokrytego rzęsą bajora, dla zabawy albo w zapamiętaniu.

Data dodania: 15 lipca 2020

                                                                                          Dołącz do świata Pampers,
pełnego miłości, snu i zabawy.

                                                                                          (cytat z reklamy)

 

Odkąd zaczęła się starzeć, a było to dawno, powtarzała co jakiś czas, że woli nie dożyć chwili, w której przestanie panować nad fizjologią. Było jasne, że władzy nad sobą łatwo nie odda, przymuszona, raczej już abdykuje z życia.

Traktował te zapowiedzi serio, acz nie do końca, bo koniec wydawał mu się wciąż odległy, choć przecież stara kobieta granicę rysowała ostro: nigdy nie założę pampersa, przynajmniej dopóki będę wiedziała, co robię. Powtarzała to spokojnie, ale z uporem, zimnym jak stopy, które miażdżyca zaczęła już odcinać od krwi. Coraz bardziej, czuł, obcinając jej paznokcie.

Te wyzywająco stanowcze wyznania irytowały go coraz bardziej. W końcu on też się starzał, włosów mu co prawda nie ubywało, ale cierpliwości już tak. Gdy w końcu przestała marudzić, uznał, że przestraszyła się jego irytacji, więc i on przestał się bać o jej psychikę. Prawdę powiedziawszy, zapomniał o wszystkim.

Przed tygodniem zauważył w jej domu nowy przedmiot, zupełnie nowy, więc nie od razu zrozumiał, co oznacza. W kącie maleńkiej łazienki stanęło wiadro, takie zwyczajne, plastikowe, ze szczelną, zaciskaną pokrywą, nieprzezroczyste. Duże, zagracało pomieszczenie, ale kiedy pytał, po cholerę ono tutaj, kobieta zmieniała temat.

Może to dlatego, myślał, że ostatnio coraz słabiej słyszała? Na aparat słuchowy nie dawała się jednak namówić, świat za oknem i tak miał dla niej niewiele: monotonny szum ulicznego ścieku, prowadzącego nurt samochodów w depresyjne centrum miasta, przerywany rykiem motocykli, najbardziej chyba upierdliwych wieczorem. Drażniły wtedy niczym zawsze wygłodniałe końskie bąki, hałasowały jak spasione, powolne trzmiele, buczące w ciszy zapowiadającej zmierzch. Buczały zagubione w grządce maciejek przed oknem domu, który teraz już ledwo pamiętał. Był bardziej dźwiękiem i zapachem niż kształtem.

Ten dom był raczej chałupą, pospiesznie i tanio sklecona samoróbka, pokój, kuchnia i sień, jak we wszystkich biedadomkach budowanych na wiejskim przedmieściu według  tego samego braku projektu. W ich sieniach, gdzieś w kącie za zasłonką z wypłowiałego materiału, zbyt starą, by mogła jeszcze zasłaniać okno w pokoju, stało wiadro, blaszane, przykrywane kawałkiem sklejki albo płyty, pofalowanej od wilgoci i temperatury. Później gdzieniegdzie trafiały się też plastikowe kubła, dobrze tłumiące odgłosy, zdradzające do czego te naczynia służyły, najczęściej w ciemne noce albo zimowe dni, gdy wyjście do sławojki oznaczało wyprawę w mrok i chłód.

Jasne, ciemność zadomawiała się też i w sieni, ale niespokojna, bo co jakiś czas próbowało rozgonić ją brudnawe światło czterdziestowatówki, zakurzonej i zamotanej w pajęczynę.

A więc to tak, to tak sobie poradziła – pomyślał. Była mu bliska, więc chyba powinien być zażenowany, tak mu się wydawało, ale nie był. Jeśli już, to czuł raczej zadowolenie, że kobieta wciąż się nie poddaje, choć wie, że przegrywa. Taka zażenowana radość, kulawy oksymoron, czasem nie można oczekiwać więcej niż można.

W końcu nawet i to zwyczajne wiadro okazać się może znakiem, dyskretnie przywołującym koło czasu. Struktura rzeczy, znaczące i znaczone, urynał jak urna, w której czas chowa się, żeby nie przeminąć. To jeszcze jedna dziecinna sztuczka mitycznego sklerotyka, starość obsuwająca się w dzieciństwo, już chroniczne. Tak myślał.

Że od dzieciństwa odchodzimy nie tak daleko, jak nam się wydaje, wiedział od jakiegoś czasu. Choćby dlatego, ze miejsce, z którego się wywodził, przyziemna okolica, ubabrana trudną codziennością, ostatnio coraz częściej upominała się o pamięć.

Nie musiała, nigdy nie zapomniał lekcji, które dostał na nieistniejącym już podwórku. Wyglądało wtedy, myśli dzisiaj, na zaniedbane, może dlatego, że, nieogrodzone, rozchodziło się w zarośnięte miedze i krzywo rozorane pola, aż po horyzont z rozmazującymi się kilkoma budynkami, ustawionymi wzdłuż drogi zaznaczonej drzewami. Stały daleko, więc trzeba było mocno napinać wzrok, by rozpoznać w nich pokręcone wierzby, płaczące sentymentalnie.

To prawdopodobnie stamtąd, z tamtego podwórka i z tamtego patrzenia wokół wyniósł uważność, pozwalającą dostrzegać znaczenie nieistotnych, zwyczajnych  rzeczy, łapać sens, prześwitujący przez ich potoczną użyteczność i zaplatający się w opowieść.

Z czasem jednak ta uważność zaczęła mu ciążyć, właśnie tak samo, jak czas oraz pamięć. Odwracał się więc od nich, od zakamarków starej sieni, zbitej z dykty i papy, od maleńkiej łazienki w bloku z żelbetonowej wielkiej płyty, której czas podobno już dawno się skończył. Powinna się zawalić, a trwała.

Data dodania: 4 lipca 2020

Kiedy człowiek czyni rzeczy w ich właściwej kolejności, obawia się akceptacji śmierci, do której to wszystko prowadzi.
(Elias Canetti)                                                                                                          

 

Słońce znów wygoniło go z balkonu. Sklejało słowa na stronach książki i myśli, przyduszone upałem, lipcowym, niecierpliwym, więc panującym już od czerwca. Coraz jaśniejsza staje się ciemność naszego czasu – pomyślał patetycznie, pewnie pod wpływem lektury i sam zaśmiał się z tej myśli, napuchniętej jak niedojedzony owoc, pozostawiony wczoraj na słońcu. Naprawdę było za gorąco, na wszystko.

Schował się w zasłonięty roletami pokój i myślał o lęku, bo i o czym miałby myśleć w półmroku, jak nie o lęku, który wywołuje to czarne słońce, ciemne świecidło, od dawna figura nie tylko literacka, podobnie jak pandemiczny strach, tyleż prawdziwy, ile wymyślony i opowiedziany.

Gdy teraz strach przed zarazą mija, wydaje się nam tym śmieszniejszy, im mocniej paraliżował przed kilku tygodniami. Więc jedni wkładają dziś wirusa między bajki, może się zasuszy, a inni próbują wymyślać świat na nowo, po przejściach, w zmienionych warunkach granicznych. Granice jednak trudniejsze dziś do przekraczania, także te dosłowne, już ich nie było, a są, jakby czekały uśpione. Rozleniwiła nas dobra pogoda.

Tamten strach wciąż ogranicza nam możliwość ruchów, jak w dobrze znanej grze na starej szachownicy. Tylko kombinacje są prostsze, to już nie Bergmanowskie szachy, lecz warcaby, nie tak eschatologicznie filmowe. Przeciwnika już trochę znamy, jakoś tam go sobie oswoiliśmy albo on oswoił sobie nas, ale wciąż nie jesteśmy pewni: bardziej on medyczny czy mityczny?

Pewne natomiast, że jest dobry w tej grze, wyćwiczony w zbijaniu pionków, w biciach potrójnych, poczwórnych, po przekątnej, na odlew. Statystyki wciąż są po jego stronie, choćby władcy masowej wyobraźni nie wiem jak łamali nas kołem rzekomej fortuny. Partia się nie skończyła, choć na szczęście nie jest nieskończona, lęk wciąż zastawia pułapki, poświęcając pionki. Uciekając, ćwiczymy długie skoki po skosie, przez całą szachownicę. Tak zdobywamy nowe przestrzenie, odkrywając je na nowo w starych, teraz odwiedzanych jedynie w pamięci.

I raczej długo jeszcze nie będziemy poruszać się normalnie. My – mnożył siebie w myślach, tak jednak łatwiej znieść się samemu – my, nowi jaskiniowcy, w pierwszych dniach pandemii strachu wyskakujący na polowanie, konieczne, żeby przeżyć. Znów trzeba było zdobywać, a nie przeżywać, na wyścigi z innymi, ale też na dystans, marketowy. Świat, którego wtedy doświadczyliśmy, został odwrócony, samotność dawała szansę, a nie – jak jeszcze niedawno, przed zarazą – rozpacz. Może tylko tak potrafimy oswajać i strach, i izolację. Szybko się przyzwyczajamy.

Czasem jednak tęskniliśmy, przynajmniej on tęsknił i tęskni, do innych i do siebie sprzed zarazy, siebie w miejscach, w których bywaliśmy, zanim zamknął je lęk. Jeździliśmy tam często, trochę już nawet ze znużeniem i niecierpliwością – że grzeszyliśmy nimi, widać to dziś. Może właśnie za tamto znużenie dostajemy teraz odpłatę? To by nie było najgorsze, bo oznaczałoby, że jest jednak jakiś sens w pandemii lęku i tym panicznym odwrocie od niego, który właśnie przeżywamy.

Na razie uczymy się podróżowania jedynie w pamięci, doceniającej teraz nawet tamten lipcowy upał w Vence, było naprawdę gorąco. Śmiertelnie gorąco, mówiliśmy wtedy, nieostrożni.

Jakie my, mów za siebie, o sobie, nie uciekaj w usprawiedliwienia liczby mnogiej – skarcił się w myślach, z operetkową przesadą, śmieszny  solista tuż przed emeryturą. Coraz częściej rozmawiał ze sobą tak, jakby sam do siebie chciał się przekonać, w desperacji strzelając sobie w łeb seriami pytań, banalnych, banalnie starzejących się wraz z nim:

Czy dobrze wykorzystałem czas, który był mi dany, tam, na południu, i tam, na północy, i wszędzie indziej? Czy go nie roztrwoniłem, straciłem, rozmieniając go i się na drobne – chwile, słowa, przemilczenia? A może to one właśnie są najważniejsze? Albo może nic nie jest ani ważne, ani zadane, wszystko było i będzie jedynie przypadkiem, zbiegiem chwil, słów, osób, żadna tam wykoncypowana jedność czasu, miejsca i akcji? A może, tak myśląc, próbujemy jedynie zbiec z porządku, którego logika prowadzi do śmierci?

Bo czy to nie przypadek, zastanawiał się zupełnie serio, że było mu dane choćby to wino, pite w miejscu śmierci Gombrowicza, w noc tej śmierci, posuniętej w latach, o pół wieku? Wino dobre, bo z przyjaciółmi, uparte, głośne, bezsenne. Ale nawet jeśli zdarzyło się ono tylko przypadkiem, to takim, którego nic i nikt już mu nie odbierze, chyba że razem z pamięcią.

Kiedyś, bardzo dawno, na początku, którego nawet dobrze nie pamięta, planował pewnie swoje życie jako coś ważnego, może nawet bardziej wzniosłego, zasadniczego, a zapamięta przede wszystkim to, epizod.

Coraz częściej przychodzi mu więc do głowy – nie, nie przychodzi, źle powiedziane – raczej: uderza mu do głowy podejrzenie, że może lepiej sączyć czas, siedząc na nocnym tarasie kawiarni, a nie marnować tlen, wspinając się na szczyty? Bo jeśli tracimy czas, to najczęściej właśnie  wtedy, gdy gubimy go po drodze do celu, którego niedotleniona pamięć nawet nie potrafi już nazwać. I to jest tylko nasza wina. Moja wina, twoja wina, nasza bardzo wielka wina.

Więc lepiej napijmy się znowu, co nam pozostaje z tego, co jeszcze pozostaje. Napijmy się, przecież wino-w-Vence można pić i gdzie indziej, choć nigdzie nie brzmi tak dobrze. Wino w Vence, za powrót, na powrót.

Znów nawet nie zauważył, że mówi do siebie w tej zaraźliwej liczbie mnogiej. Przykleiła się do niego na dobre. Pewnie to także wina wina.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury