Gdyby nie cud-panienka w różach i jej scristianizowani żelem byczaści kolesie, wyśpiewujący mi pod balkonem nowy hymn polski, nie napisałbym już o Euro ani słowa. Ale ta operetkowa przyśpiewka składająca się wyłącznie z zajefajnego refrenu: nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało, doprowadza mnie do furii. Jak każda przykra prawda dobitnie nagle uświadomiona.
Patrząc, jak mistrzostwa rozgrzewają nie tylko kibiców piłki kopanej, można pomyśleć, że futbolowe mistrzostwa są namiastką wojny, a polska reprezentacja emanacją ducha i mentalności narodowej. Jeżeli tak, to jednak się stało: okazało się, że my nie husaria, wodza sparaliżował strach, a rycerze mieli pióropusze z bibułki, które postrzępiły się przy pierwszym podmuchu przeciwnika niczym małe narodowe bandery przyczepiane do samochodów w patriotycznym szale; ducha walki gasili nasi po kwadransie bitwy, a potem już tylko bezsilność i marudzenie, groteskowe niczym białoczerwone nauszniki zakładane na lusterka samochodów. Jak zwykle za to liczyliśmy na cuda, z którymi doskonale rymowało się nazwisko selekcjonera, ale się nie wydarzyły. Nawet maskotka nasza, orzeł biały stadionowy, wygląda tak jakoś jak podskubany kurczak z wielkim dziobem.
I nie chodzi nawet o to, co świetnie ujął Krzysztof Materna: że w Polsce zwycięzców zwykle spotyka zawiść, zaś przegrani słyszą gromkie „dziękujemy”. Chodzi o to, że zbyt łatwo rozgrzeszamy się ze słabości i bylejakości, zbyt szybko znajdujemy zastępcze pocieszenie. Zataczamy się od płota do płota, od snów o potędze do opuszczonych rąk i głów na jawie. Chcielibyśmy być wielcy jak orły Górskiego, ale stać nas jedynie na nazwanie jego imieniem narodowej areny. Może da się zaczarować?
Rzeczywistości nie zaczarujemy. Ale o sobie, o „narodowym charakterze”, znów dowiedzieliśmy się dużo. Jesteśmy jak ambitne, lecz leniwe dzieci: co tam normalność i obowiązkowość, codzienny zapieprz, systematyczność i dokładność, to dobre dla kujonów. Nas muszą przede wszystkim lubić, a kto lubi kujonów? Musimy być fajni, zajefajni.
Media są pełne doniesień o zagranicznych kibicach i dziennikarzach, odkrywających, że w tej egzotycznej Polsce jeździmy po drogach i torach, samoloty startują z lotnisk, a nie pastwisk, ulice są oświetlone przez całą noc, w hotelach jest ciepła woda i pościel, a Polacy są uśmiechnięci i mili, aż do ostatniego euroklienta. Nawet policja nie ściga tych, co piją na ulicach alkohol, szczególnie gdy są Irlandczykami i tak pięknie śpiewają przegrywając. W medialnym obrazie jesteśmy fajni, niczym murzynek Bambo z pierwszej Polaków czytanki, może i niezbyt rozgarnięci (vide Sławek, kumpel Slavka, maskotka Euro, wykazujący na twarzy pewną ociężałość umysłową), może i kiepsko zorganizowani na co dzień, niezbyt solidni i sumienni, ale to wszystko dzisiaj nic. Jesteśmy fajni i niech się BBC wstydzi.
Nasze powszednie bylejakość i tumiwisizm, które wybaczyliśmy od ręki futbolowym reprezentantom, powrócą za chwilę wykruszającym się spod autostrad piaskiem, łuszczącą się farbą z malowanych w pośpiechu terminali i hoteli. Ale przez miesiąc mieliśmy trochę karnawału: przemalowani w narodowe barwy, przebrani w śmieszne nakrycia głów, owinięci flagami stanęliśmy na palce, by gościom wydać się wyższymi, piękniejszymi i lepszymi niż nasza rzeczywistość. By przypadkiem nie pomyśleli, że czymś się od nich różnimy, że bawimy się inaczej, mamy inne błyskotki albo -nie daj Bóg- inaczej myślimy. Że nie jesteśmy tacy, jak oni. Niech wiedzą, że nie uciekamy na drzewo, gdy mama każe napić się mleka, a gdy woła do kąpieli, nikt z nas nie boi się, że się wybieli. Teoretycy postkolonializmu pewnie zacierają ręce, widząc, jak chętnie oddajemy przybyszom z Zachodu nasze paciorki, nie chcąc nic w zamian, byle tylko potwierdzili, że jesteśmy swoi.
Jesteśmy zdziecinniali, powtarzali kolejni krytycy potocznej polskości: Norwid, Słowacki, Brzozowski, Gombrowicz i inni, przed nimi i po nich. To prawda, od dawna nie potrafimy dojrzeć albo ze swojej niedojrzałości uczynić siłę, zamiast małpio naśladować dojrzalszych. Dziś zresztą w tym zdziecinnieniu też nie różnimy się zbytnio od europejskiego tłumu. Bo wszystko jedno, czy zdziecinnienie wynika z niechęci do dorośnięcia czy ze starczej demencji. Skutek jest taki sam.
Coś jednak się zmieniło: nie jesteśmy już pawiem narodów i papugą. Jesteśmy krygującym się w zwierciadle Kopciuszkiem, wciąż przerażonym, że wybije północ i będzie po balu.
Do Wsoli uciekłem z zawodu, aby potem zastanawiać się chwilami, czy muzeum nie pomyliło mi się z mauzoleum. Aż w końcu odnalazłem sens. Przepraszam za ton może zbyt osobisty i uroczysty, ale ani się obejrzałem, jak minął nie tylko kolejny sezon kulturalny w MWG, ale i pięć lat plenipotencji w domu Gombrowiczów.
Rocznicową nieuchronność uświadomiłem sobie przed miesiącem, w czasie Nocy Muzeów, którą świętowaliśmy przekornie, bo dzień wcześniej niż Europa. Moje miejsce jest w przeciągu – śpiewał Mariusz Lubomski, a ja zdałem sobie sprawę, że właśnie za chwilę minie pięć lat od momentu, gdy przeciąg popchnął mnie w stronę Wsoli. I że – może po raz pierwszy w życiu – nie czekam, by pojawił się nowy podmuch.
Do Wsoli uciekałem z zawodu. Z rozczarowania dziennikarską profesją, która mi spsiała jakoś i nie dawała już satysfakcji. Uciekałem od nowomowy nowej, która hulała w politycznym pustosłowiu szczelnie wypełniającym czaszki pożeraczy frazesów i nieświętych obrazków z gadającymi głowami. Od tych widzów, słuchaczy, czytelników, którym skutecznie wmówiono, że tylko jatka jest interesująca. Przez ponad dekadę próbowałem wpływać na rzeczywistość „społeczno-polityczną” Rzeczpospolitej powiatowej, tego fragmentu Polski, z której uciekał bohater Ferdydurke. Aż na koniec spostrzegłem, że cała Polska publiczna jest jednym wielkim powiatem, a ja sam dawno się upupiłem.
Więc z gębą w rękach uciekałem niczym Józio – bezładnie, przed siebie, byle gdzie indziej. Choć nie do końca tak, bo jednak na kierunek ucieczki, choć pojawił się przypadkiem, zdecydowałem się świadomie. Uciekałem do szacownego Muzeum, ale w jego formie peryferyjnej, jeszcze (sądziłem) niedookreślonej, do ulepienia. Zupełnie nieświadomy oporu materii, mówiąc wielce eufemistycznie. Zresztą wtedy uciekałem (a uciekając tak, właściwie wracałem) zdecydowanie bardziej do Literatury niż do Muzeum.
Trafiłem na budowę. Jeżeli uparcie trzymać się odniesień literackich (a wtedy upór był niezbędny), pierwsze dwa lata to Płatonow pomieszany z Siejakiem, Orłosiem i Mrożkiem. Ani słowa więcej, by nikogo nie obrazić. Kiedyś to może opiszę i będzie to horror metafizyczny, z elementami prozy zaangażowanej w krytykę wczesnego kapitalizmu. Z dodatkiem Dołęgi-Mostowicza i Reymonta. Na razie dość wyznać, że przez te dwa lata częściej zaglądałem do dzienników budowy niż dzienników Gombrowicza.
W końcu otwarcie, czyli Bareja wiecznie żywy: żwirowa droga utwardzana jeszcze godzinę przed przybyciem dostojnych gości, potem BWP (bardzo ważni politycy), mowy, pląsy i dąsy. Wspaniale życzliwa (do dziś) Rita Gombrowicz, której słowa o jedynym zachowanym domu Gombrowiczów wciąż dodają otuchy, mądrze ironiczny, nieodżałowany Tomasz Merta, który przestrzegał, byśmy muzealną nudą gęby Gombrowiczowi nie przydali. I wielu, wielu innych, a drugiego dnia mistrzowski Andrzej Seweryn – wtedy jeszcze, ho, ho, prosto z Paryża – i pół tysiąca cudownie upchanych w pałacu widzów.
Ten cud, nie chwaląc się, do dziś czasem ćwiczymy. I co jakiś czas tamta nadrealna rzeczywistość powraca atmosferą kolejnych wydarzeń. Nie tylko tłumami złaknionymi gwiazd, ale i skupieniem bardziej kameralnych spotkań i rozmów. I nas w tym wszystkim sześcioro, trochę już zmęczonych, rozedrganych i pokręconych niczym sekciarze. Bo wspaniałych ludzi, których miałem szczęście sam sobie do współpracy zaprosić, łączy z tym miejscem nie tylko umowa o pracę.
Co roku ćwierć setki ważkich zdarzeń kulturalnych, improwizowanych, bez długiego planowania, bo w biedzie. Wbrew biedzie. (Czy wyobrażacie sobie, drodzy Czytelnicy, że dotacja na wydarzenia w pierwszym roku działalności wynosiła całe dziesięć tysięcy złotych?). Musiałem odkryć w sobie powołanie do zakonu żebraczego, ale się nie żalę, bo znalazłem wspaniałych hojnych ludzi tam, gdzie się ich nie spodziewałem. A lekcja pokory i dar przyjaźni otrzymane przy okazji są nie do przecenienia.
Zresztą kwestie finansowe mogą być nawet dobrą okazją do ćwiczenia stylu, o czym przekonały mnie roczne mailowe negocjacje z J.C. Gomezem, argentyńskim przyjacielem Gombrowicza, jego samozwańczym duchowym spadkobiercą i kontynuatorem, postacią bardzo literacką i z lekka szaloną. Negocjacje zwieńczone równie szaloną wyprawą wysłanniczek Muzeum do Argentyny i przywiezieniem do kraju listów Gombrowicza. Przywiezieniem, znaczy ocaleniem.
Na kilka godzin przed koncertem Lubomskiego inny mail z Argentyny – młoda ekipa filmowa dzięki naszym zabiegom i łaskawości MSZ rozpoczyna rejestrację rozmów o Gombrowiczu z ostatnimi żyjącymi świadkami jego biografii, ludźmi bardzo sędziwymi. Więc znów wygrywamy wyścig z czasem, z przemijaniem, utratą pamięci. To właśnie jest sens, ten wyścig bez mety, i w tym sensie mogę być muzealnikiem: chroniąc słowa blaknące w czasie, wyżebrywać dla nich życie po życiu. Rękopisy nie płoną, gdy dostają azyl w muzeum.
Tak, w tym sensie jestem muzealnikiem. I wcale nie tęsknię, by jakiś kolejny przeciąg wywiał mnie z domu Gombrowiczów. Z domu literatury.
Co wyznaję świadomy, iż los szykuje mi już zapewne ironiczną zemstę.
Scena z tych, co tkwią w pamięci i znaczą co innego, niż chciałby autor. Bezwiednie wypowiadają to, co przemilczane, bo nieświadome.
Od powietrza, głodu, ognia i wojny wybaw nas Panie – niesie się między blokami suplika procesji, kluczącej, jakby chciała zmylić prześladowców albo uciec od ogłuszającego bicia w dzwony. Boże Ciało wędruje po uliczkach osiedla, przystając przed polowymi ołtarzami, jak barykady powstałymi nagle wczesnym rankiem, z dyskretnym stukotem budzącym ospałych. Coraz mniej liczny chór starzejących się głosów wyśpiewuje chwałę pańską i własną lękliwą radość. Jeszcze raz, zanim zejdzie do katakumb.
Ksiądz w symbolicznej bieli gromko opowiada o mistycznej obecności, przywołując świadectwo świętej mistyczki. Edyta Stein, żydówka, która nawróciła się na chrześcijaństwo – mówi kapłan i, jakby sam zdziwiony, zawiesza głos w efektownej pauzie, by słuchacze docenili wagę tej informacji.
Niesieni przez ubrane w białe alby dzieci, oprawieni w złociste ramki Jezus i jego matka, oboje Żydzi, milczą. Ksiądz mówi jeszcze, że świętej przechrzty wyrzekli się żydowscy rodzice. A potem wybuchła wojna i świętą zamordowali hitlerowcy – kończy opowieść. O tym, że zamordowali, bo była Żydówką, nie wspomina.
Przedburzowy zaduch wisi nisko w powietrzu, mieszając się powoli z dymem kadzideł. Na asfalcie rozdeptane płatki kwiatów zacierają ślady.
Panie dobry jak chleb – intonują wierni i idą do domów z pogańskimi witkami w dłoniach. Potwierdzili obecność, umocnili się nieobecnymi.
Od powietrza, głodu, ognia i wojny wybaw nas, Panie.
A co z nie-nami?
Pani Szczuka w poprzednim wcieleniu miała ptaszka i wcale jej się to nie podobało – rzekł Szczęsny o Szczuce, co to Euro nie chciała. To jest samczy, infantylny i idiotyczny kult igrzysk, które nie mają żadnego celu poza tym, żeby ci mężczyźni mieli frajdę – stwierdziła pani Kazimiera, która oprócz celebryctwa i publicystyki, zajmuje się też literaturą. Czyli słowami, często otaczanymi kultem i pisanymi także po to, by czytający mieli estetyczną i intelektualną frajdę.
Tak na długo przed pierwszym gwizdkiem Euro 2012 zyskało należną intelektualną głębię. Bramkarza Szczęsnego oburzyła zapewne toporna nowomowa intelektualistki Szczuki, która piłkę kopaną zaatakowała z jedynie słusznych feministycznych pozycji ideologicznych: będzie pełno potłuczonych butelek, zdemolowanych przystanków, ludzi zarażonych chorobami wenerycznymi i kobiet przywiezionych do seksusług. (By – jak się domyślamy – zaspokoić inny samczy kult.) Przy tym po męsku twardym języku Szczuki psychoanalityczno-ornitologiczne rozważania Szczęsnego brzmią jak słowicze trele.
Zresztą Wojciech, syn Macieja, wykazał się umiarem i taktem nieczęstym wśród zawodowych kopaczy. Nie tylko nie użył w polemice owych trzech słów, które najczęściej padają w czasie meczu, ale ripostując potraktował doktor Szczukę z taką wyrozumiałością, z jaką traktuje się miłe, ale niezbyt rozgarnięte dziecko: to tak jakbym zapytał się pani Szczuki, jaki jest sens rozmawiania o książkach, które już przeczytała. Wykazałbym się ignorancją na podobnym [co ona] poziomie. Wzruszeni delikatnością Szczęsnego juniora, nie będziemy go pytać o książki, których nie przeczytał. W końcu jemu nie za czytanie płacą. Bez porównania zresztą lepiej niż nam za czytanie.
To Euro w ogóle wyczynia z ludźmi dziwne rzeczy. Kazimiera Szczuka wali swe uwagi prosto z mostu, a tymczasem ci, którym do tradycji prawicowego pisma pod takimże tytułem znacznie bliżej, milczą. Nie dają się sprowokować, choć to całe Euro to jedna wielka prowokacja. Czyż nie jest prowokacją grubymi nićmi szytą fakt, że Rosjanie trenują w Sulejówku, pod nosem Marszałka, który im tak pięknie niegdyś Budionnego pogonił? Mucha ministra im nawet nie straszna, choć odmawianym przez Kaczyńskiego prezesa różańcem ich straszyła.
Albo czy Niemcy, zamieszkując na czas Euro w polskim Gdańsku, nie chcieli sprowokować prawdziwych Polaków? Może jednak nie, bo pewnie by im się chciało, skoro na wycieczkę do Auschwitz pojechało ich zaledwie trzech i to tych o polskich korzeniach. Zaś reszta reprezentantów okazała się zbyt wrażliwa i wolała o obozach zagłady porozmawiać – jak zgrabnie wyraził się menedżer reprezentacji – przy kominku.
A z kolei Jan Tomaszewski, na co dzień kawał chłopa, przed mistrzostwami zamienił się w Wandę, co nie chciała Niemca. Powiedział głośno, że nie podobają mu się w polskiej reprezentacji farbowane lisy, co to Polakami będąc, wybierały młodzieżowe reprezentacje innych krajów, a gdy do dorosłych ich nie powołano, odkurzyli swą polskość. Za to partyjni koledzy Tomaszewskiego zawiesili go – znów ten samczy język – w prawach członka, być może dobrze odczytując nastroje elektoratu. Bo jeżeli polscy kibice śpiewają gromkie sto lat urodzonemu w Polsce reprezentantowi Niemiec Lukasowi Podolskiemu, to może zmienia się paradygmat polskości. I teraz dobry Polak to taki, który w Polsce się urodził i na czas stąd wyjechał.
Lektura artykułów o Euro 2012 nie pozostawia wątpliwości: jest to wydarzenie o ważkich skutkach intelektualnych w najróżniejszych dziedzinach. Istotnym wkładem w powszechną teorię poznania jest na przykład polskie odkrycie, że autostrady, dworce i lotniska buduje się nie dlatego, że są nam potrzebne, ale dlatego, że organizujemy Euro. Zaś nowa kategoria autostrady niegotowej, ale przejezdnej, to prawdziwy skok inżynierii w XXI wiek. Przykładów nie trzeba mnożyć, mnożą się – a fuj – same.
Ale nie narzekajmy, chcemy przecież dobrze. A jeśli wyjdzie jak zwykle, to najwyżej znów zagramy o honor. I zwolnimy trenera.