Do Wsoli uciekłem z zawodu, aby potem zastanawiać się chwilami, czy muzeum nie pomyliło mi się z mauzoleum. Aż w końcu odnalazłem sens. Przepraszam za ton może zbyt osobisty i uroczysty, ale ani się obejrzałem, jak minął nie tylko kolejny sezon kulturalny w MWG, ale i pięć lat plenipotencji w domu Gombrowiczów.
Rocznicową nieuchronność uświadomiłem sobie przed miesiącem, w czasie Nocy Muzeów, którą świętowaliśmy przekornie, bo dzień wcześniej niż Europa. Moje miejsce jest w przeciągu – śpiewał Mariusz Lubomski, a ja zdałem sobie sprawę, że właśnie za chwilę minie pięć lat od momentu, gdy przeciąg popchnął mnie w stronę Wsoli. I że – może po raz pierwszy w życiu – nie czekam, by pojawił się nowy podmuch.
Do Wsoli uciekałem z zawodu. Z rozczarowania dziennikarską profesją, która mi spsiała jakoś i nie dawała już satysfakcji. Uciekałem od nowomowy nowej, która hulała w politycznym pustosłowiu szczelnie wypełniającym czaszki pożeraczy frazesów i nieświętych obrazków z gadającymi głowami. Od tych widzów, słuchaczy, czytelników, którym skutecznie wmówiono, że tylko jatka jest interesująca. Przez ponad dekadę próbowałem wpływać na rzeczywistość „społeczno-polityczną” Rzeczpospolitej powiatowej, tego fragmentu Polski, z której uciekał bohater Ferdydurke. Aż na koniec spostrzegłem, że cała Polska publiczna jest jednym wielkim powiatem, a ja sam dawno się upupiłem.
Więc z gębą w rękach uciekałem niczym Józio – bezładnie, przed siebie, byle gdzie indziej. Choć nie do końca tak, bo jednak na kierunek ucieczki, choć pojawił się przypadkiem, zdecydowałem się świadomie. Uciekałem do szacownego Muzeum, ale w jego formie peryferyjnej, jeszcze (sądziłem) niedookreślonej, do ulepienia. Zupełnie nieświadomy oporu materii, mówiąc wielce eufemistycznie. Zresztą wtedy uciekałem (a uciekając tak, właściwie wracałem) zdecydowanie bardziej do Literatury niż do Muzeum.
Trafiłem na budowę. Jeżeli uparcie trzymać się odniesień literackich (a wtedy upór był niezbędny), pierwsze dwa lata to Płatonow pomieszany z Siejakiem, Orłosiem i Mrożkiem. Ani słowa więcej, by nikogo nie obrazić. Kiedyś to może opiszę i będzie to horror metafizyczny, z elementami prozy zaangażowanej w krytykę wczesnego kapitalizmu. Z dodatkiem Dołęgi-Mostowicza i Reymonta. Na razie dość wyznać, że przez te dwa lata częściej zaglądałem do dzienników budowy niż dzienników Gombrowicza.
W końcu otwarcie, czyli Bareja wiecznie żywy: żwirowa droga utwardzana jeszcze godzinę przed przybyciem dostojnych gości, potem BWP (bardzo ważni politycy), mowy, pląsy i dąsy. Wspaniale życzliwa (do dziś) Rita Gombrowicz, której słowa o jedynym zachowanym domu Gombrowiczów wciąż dodają otuchy, mądrze ironiczny, nieodżałowany Tomasz Merta, który przestrzegał, byśmy muzealną nudą gęby Gombrowiczowi nie przydali. I wielu, wielu innych, a drugiego dnia mistrzowski Andrzej Seweryn – wtedy jeszcze, ho, ho, prosto z Paryża – i pół tysiąca cudownie upchanych w pałacu widzów.
Ten cud, nie chwaląc się, do dziś czasem ćwiczymy. I co jakiś czas tamta nadrealna rzeczywistość powraca atmosferą kolejnych wydarzeń. Nie tylko tłumami złaknionymi gwiazd, ale i skupieniem bardziej kameralnych spotkań i rozmów. I nas w tym wszystkim sześcioro, trochę już zmęczonych, rozedrganych i pokręconych niczym sekciarze. Bo wspaniałych ludzi, których miałem szczęście sam sobie do współpracy zaprosić, łączy z tym miejscem nie tylko umowa o pracę.
Co roku ćwierć setki ważkich zdarzeń kulturalnych, improwizowanych, bez długiego planowania, bo w biedzie. Wbrew biedzie. (Czy wyobrażacie sobie, drodzy Czytelnicy, że dotacja na wydarzenia w pierwszym roku działalności wynosiła całe dziesięć tysięcy złotych?). Musiałem odkryć w sobie powołanie do zakonu żebraczego, ale się nie żalę, bo znalazłem wspaniałych hojnych ludzi tam, gdzie się ich nie spodziewałem. A lekcja pokory i dar przyjaźni otrzymane przy okazji są nie do przecenienia.
Zresztą kwestie finansowe mogą być nawet dobrą okazją do ćwiczenia stylu, o czym przekonały mnie roczne mailowe negocjacje z J.C. Gomezem, argentyńskim przyjacielem Gombrowicza, jego samozwańczym duchowym spadkobiercą i kontynuatorem, postacią bardzo literacką i z lekka szaloną. Negocjacje zwieńczone równie szaloną wyprawą wysłanniczek Muzeum do Argentyny i przywiezieniem do kraju listów Gombrowicza. Przywiezieniem, znaczy ocaleniem.
Na kilka godzin przed koncertem Lubomskiego inny mail z Argentyny – młoda ekipa filmowa dzięki naszym zabiegom i łaskawości MSZ rozpoczyna rejestrację rozmów o Gombrowiczu z ostatnimi żyjącymi świadkami jego biografii, ludźmi bardzo sędziwymi. Więc znów wygrywamy wyścig z czasem, z przemijaniem, utratą pamięci. To właśnie jest sens, ten wyścig bez mety, i w tym sensie mogę być muzealnikiem: chroniąc słowa blaknące w czasie, wyżebrywać dla nich życie po życiu. Rękopisy nie płoną, gdy dostają azyl w muzeum.
Tak, w tym sensie jestem muzealnikiem. I wcale nie tęsknię, by jakiś kolejny przeciąg wywiał mnie z domu Gombrowiczów. Z domu literatury.
Co wyznaję świadomy, iż los szykuje mi już zapewne ironiczną zemstę.