A w musejonach znowu spokój. Po nocnym Polaków zwiedzaniu spuchnięte statystyki i nogi opiekunek ekspozycji, zadowoleni urzędnicy i mnóstwo sprzątania. Przerażone muzy wyłażą z kątów i biorą się za przywracanie porządku. Taka łamigłówka dla socjologów i pijarowców: dlaczego Polacy na tę jedną noc majową zamieniają grillowanie na musejowanie?
Z tym grillowaniem to nie do końca prawda. Skruszone wyrzutami sumienia świątynie muz pod osłonę Nocy skrywają elitaryzm jak wstydliwą chorobę, perwersyjnie rzucają się do plebejskich uciech i zamiast nudnych opowieści o przeszłości serwują zgłodniałym kultury masom zupę gulasz, suszi, cygańskie skrzypce, pokazy karate, hawajskie uciechy za płotem jenieckich obozów, a także masowe malowanie, śpiewanie, czytanie, rymowanie, obmacywanie cudów techniki i woskowych lalek, zbiorowe reakcje chemiczne i ludyczne rekreacje na dechach. Umarł Maciek, umarł, zatańczyłby jeszcze, od ucha, do rana, oj dana, dana…
To nic, że potem trzeba marmurowe posadzki szorować z plam po papryce, froterować podłogi po obertasach i hawajskich wygibasach, a urządzenia alarmowe uwalniać z gumy do żucia i kiełbasianych odcisków daktyloskopijnych. Nic to wszystko, bo przynajmniej przez parę dni, tygodni, miesięcy my – strażnicy muz na etacie – mamy wrażenie, że robimy coś równie potrzebnego jak bóstwa kultury masowej. Że jak one możemy błysnąć frekwencją i wyczuciem masowych gustów. Raz do roku, w Skiroławkach i gdzie indziej. Odeśpi się później.
Myśmy w tym roku nie pospali. Tuż po Nocy Muzeów we Wsoli Stefan Chwin. Przy kawiarnianych stolikach już nie tłumy, lecz czytające indywidua. Profesor Chwin lekko ironiczny, bardzo uważny, słowa miarkujący. Wypomina mi lekko, że w „Dzienniku dla dorosłych” wynajduję jedynie prowokacje, a przecież tam tyle innych kwestii, może ważniejszych. Może, ale przecie po to prowokował, bym był sprowokowany. W końcu jednak pytam o Gombrowicza, bo Gombrowicz w „Dzienniku…” Chwina tak obecny, że aż uwiera. Gombrem więc przechodzimy od historii i polityki do literatury, a tu Dominika znów występuje w roli krytyka idealnego, co to czyta więcej, niż autor wie, że powiedział. To też po spotkaniu autor „Panny Ferbelin” nie szczędzi dr Dominice komplementów, wcale chyba nie grzecznościowych.
Samą powieść czyta się świetnie, choć nie jest optymistyczna, inaczej niż taki choćby „Mistrz i Małgorzata” – bez wiary w to, że rękopisy nie płoną. Skojarzenie z Bułhakowem nasuwa się samo, bo wśród słuchaczy na honorowym miejscu pani Krystyna, Żona, w czerwonej sukni z połyskującej dyskretnie materii, usadzona na czerwonym fotelu, dziewiętnastowiecznym, a więc z epoki, z której państwo Chwinowie tak naprawdę przybywają. A i „Panna Ferbelin”, opowieść ewangeliczna, apokryf o powtórnym przyjściu Nauczyciela, polemiczny wobec Pisma, ten wiek dziewiętnasty naturalnie przywołuje.
W końcu XIX i w początkach XX wieku to jednak raczej przyjście Antychrysta testowano: u Dostojewskiego, Sołowjowa, ale i na przykład czytającego ich pilnie Aleksandra Wata. Autora „Bezrobotnego Lucyfera”, ironicznie przewrotnego opowiadania o tym, że szatan przestał być groźny dla człowieka, stał się żałosną figurą, gdyż ludzkość w swoim diabelstwie prześcignęła szatana. Watowi wydawało się, że jest świadkiem dotarcia do granic ostatecznych nowożytnej cywilizacji. Mylił się, bo nie ma takiego diabelstwa, od którego ludzie nie wymyśliliby gorszego. Wat przekonał się o tym boleśnie, dosłownie. To też temat z dziennikowych zapisków naszego gościa. Groza historii. Kiedy w którymś momencie rozmowy Stefan Chwin przypomina, że Wolne Miasto Gdańsk trwało zaledwie dwadzieścia lat, mimowolnie wtrącam: to tak jak nasza najnowsza wolność. – Niech pan tak nie mówi, to niebezpieczne – napomina Profesor, z ironicznym uśmiechem, ale …
Dziewiętnastowieczność smakowaliśmy również w kuluarach spotkania. Po kolacji na wiekowym czeczotowym stole ciasteczka, państwo Chwinowie smakują, chwalą, nas zachęcają. Wzbraniamy się, że niby pora późna, a pani Krystyna z uśmiechem do męża: no tak, zobacz, oni są rozsądni. A mówiąc tak, wydaje na ciasteczka wyrok – że niby my rozsądni, rozsądkiem skrępowani, tacy nieromantyczni? I w galop ku półmiskowi, aż drzazgi z lukrów i ciast kruchych, bo francuskich, idą. No, istna Samossiera cukiernicza, niech nikt nie myśli, że Polak nie romantyk.
Zapisuję te drobiazgi, okruchy, bo może ktoś przeczyta. O tym też rozmawialiśmy: o poczytności, o frekwencji i oglądalności, statystykach i wskaźnikach, tym wszystkim, co mami dzisiejszą kulturę wizją mas czytających i kultury spragnionych. Kiedyś elektryfikacja, dziś cyfryzacja. I obowiązkowy jeden procent. A literaturę czytać będą i tak nieliczni. Wystarczy porównać, ile komentarzy w Internecie (będącym ponoć przyszłością kultury) wzbudziły relacje z Nocy Muzeów, a ile czytanie z ust piłkarza Małeckiego.
Gazeta Wyborcza, w tym samym numerze, co nadzwyczaj obszerne relacje z muzeów, pomieściła subtelne rozważania speców od lip-readingu. Dociekali oni, czy piłkarz Małecki rzeczywiście powiedział do piłkarza Ntibazonkizy: „Co, kur…? Spier…, czarnuchu jeb…”. Specjaliści uznali ostatecznie, że piłkarz Małecki ozwał się do piłkarza Ntibazonkizy subtelniej, bo rzekł jeno: „Co? Spier… skur… jeb…”.
Każdy czyta, co woli. I tak jest dobrze.
W telewizji pokazali. Brat naszego Boga, to w teatrze. Teatr beatyfikacji JP II, Polaka, odcinek serialu trwającego już miesiące (lata? wieki?). Płyta z otwieranego grobu papieża, odkręcona płyta w Smoleńsku, ząb i krew błogosławionego, żądania nieufnej wdowy: ekshumujcie. Trochę wcześniej: łzy skoczka i cały naród nosi wąsy jego, bo on odchodzi. Kubica, rocznica, trans.
Bo potem jeszcze, potem i przedtem (daty są nieostre, jak obraz w starym odbiorniku) kamera zagląda w okna włoskiego szpitala, zastanawiając się czy on, nasza duma i chwała, wróci jeszcze na tor, do formy i Formuły. Zagląda tak samo, jak wtedy, gdy w Rzymie podglądała okna innego szpitala, czekając na koniec, wiedząc, że papież odchodzi. Najazd, zbliżenie, cięcie.
Krzyże, pochodnie, białe kitle, barwne szaty liturgiczne, flagi i transparenty. A w święto narodowe igrzyska na trawie: pały i metalowe sztachety, klubowe szaliki i bandyckie kominiarki, race i gumowe kule, bluzgi i zaciśnięte zęby. Serial żywi się emocjami, bez nich nie istnieje. Księgę zamyka wiatr, już nikt nic nie czyta, wystarcza papka z obrazków. Homo videns, szklana pogoda. Niektórzy wyłączają odbiorniki, przestrajają się na nadawanie. Tylko czy mają jeszcze do kogo?
W deszczowe sobotnie popołudnie we Wsoli Inga Iwasiów, w bardzo dobrej rozmowie z Dominiką Świtkowską („naszą Dominiką”), której przysłuchuje się zaledwie kilkanaście osób. Pewnie pora i pogoda trochę nie te, a i pani Inga, choć czytającym znana dobrze, to mało obecna w telewizorze. Pytana o Gombrowicza, mówi o jałowej lekturze, o tym, że nie przerobiliśmy jego lekcji. Odkąd został włączony do kanonu, przestał inspirować – o tym we Wsoli już kilkakrotnie mówiono. Wszyscy wiedzą, że jest, odłożony na półkę, ukryty między okładkami. Kanonizowanych się nie studiuje, ich się ogląda. Najlepiej przez szybę.
Gdzieś obok tamtych tłumów i naszej garstki toczy się normalne życie. Tak zwane: normalne. Banał, ale trzeba o nim pamiętać, by nie usłyszeć diabelskiego głosu z Nie-boskiej: powieść układasz. Przed spotkaniem z panią Ingą czekam na autobus do Wsoli. Do greckiej knajpy naprzeciwko przystanku podjeżdżają samochody, parkują pod reklamową tablicą, zapraszającą na wesele i stypy. Wysiadający ubrani raczej na czarno, więc stypa. Witają się na schodach, całują, ściskają, spotykają-po-latach. Restaurację wybudowano sprytnie przy rondzie, stąd rozchodzą się drogi na Kraków, Warszawę, Lublin i Rzeszów. Posileni obiadem i rodziną za godzinę, półtorej, wyruszą do siebie, do życia. Będą pamiętać przez chwilę, potem może z okazji rocznic. Zwyczajnie, prywatnie.
W kwietniu, wśród wielkich rocznic i świąt, minęła mniejsza: czterdziesta rocznica śmierci Jerzego Gombrowicza, „mniejszego brata” naszego Gombra. We wspomnieniach, które do wydania przygotowuje nasza Dominika, Jerzy szlachetnie urasta i brązowieje. U Siedleckiej stary stangret wspomina, że mądry był z pana Jerzego pan, bo przeczuł wszystko, przeczuł utratę, więc o majątek nie dbał i bawił się, ile wlezie. Birbant, rubaszny i przyjacielski. Wojnę przeżył patriotycznie: na internowaniu w Rumunii, chadzając do teatrów, studiując sztukę. We wspomnieniach z powojnia raczej nauczyciel młodzieży, animator kultury, organizator i recenzent. Czy pisując mozolnie recenzyjki z prowincjonalnych przedstawień kielecko-radomskiego teatru smażył się w piekle braterskiej zazdrości? Czy raczej próbował się ogrzać w sławie brata, na początku tylko rodzinnej, środowiskowej, potem już powszechniejszej, światowej? A może bycie „człowiekiem kultury” dawało wtedy odrobinę wolności?
Trudny temat: przystosowanie Jerzego do nowego ustroju. Jako jedyny z Gombrowiczów tak przystosowany; pan redaktor wygłaszający pogadanki dla robotników „Waltera” o wyższości nowego ustroju. A na Żeromskiego pod trzydziestym półoficjalne kasyno, noce z brydżem, z dobrym jedzeniem i wyśmienitymi nalewkami, za niewygórowaną cenę. Danina płacona ustrojowi za zgodę na życie bez etatu. Czy Witold pisywał do Jerzego tak rzadko z ostrożności, by mu nie szkodzić, czy z niechęci do mimikry? Potrzeba by z sześćdziesiąt dolarów, na rodzinny grobowiec – pisał Jerzy do Witolda. Mnie bardziej interesują żywi – odpowiadał Witold. Czy przysłał dolary?
Inga Iwasiów mówiła w deszczową sobotę, że jej powieści są również po to, byśmy zastanowili się, czy nie jesteśmy zbyt wymagający wobec swojej biografii i historii. Jest takie zdjęcie z przedwojennej Wsoli, moje ulubione. Rodzina w salonie, ustawiona i udrapowana, w przerwie nudnych towarzyskich obowiązków, w przerwie bycia ze sobą. Wszyscy mają w oczach jakieś szaleństwo i udrękę, rozpaczliwość, jak u uwięzionych zwierząt. Jerzego na zdjęciu nie ma. Gdzie jest? Zabawił za długo w Radomiu? U Wierzbickiego czy gdzie indziej? Stangret zamarza na koźle, bo Gombrowicz zapomniał go odesłać do Wsoli, jak pożali się po dziesiątkach lat pani pisarce.
Im jestem starszy, tym lepiej go rozumiem. I nabieram – wcale nie radosnego – przekonania, że Jerzy, ten brat naszego Gombra, jest bardziej nasz niż wielki i wymagający Witold. Który by pewnie dostał Nobla, gdyby nie umarł, więc naszym, rodaków, obowiązkiem jest nieustannie go kanonizować.