Pisać o „Kronosie” za wcześnie, skoro czytali go na razie jedynie wybrani. Wydawcy liczą, że przeczyta i naród cały, a jak nie cały, to przynajmniej ten skandale lubiący. Ale właściwie po co ma czytać, skoro wybrani chętnie o tajnych jeszcze przez chwilę zapiskach opowiadają. Więc pogadać już jest o czym:
– Słyszała pani? w telewizji, że ten cały Gombrowicz to ten tego?
– Ten tego ten, pani kochana, ja od razu mówiłam.
– Ale żeby i ten, i tego, no niechże pani powie?
***
Po prawdzie, to naród więcej chyba o czekoladowym orle ostatnio gadał: czy dobry to patriota, co godło wcina, paluchy upaprane oblizując i czy nie zły to ptak, co czekoladową masą gniazdo wspólne kala? Pobłogosławionego przez prezydenta ptaka z białej czekolady widziałem tylko na zdjęciu. Nie jestem ornitologiem, ale wronę niezgrabną przypominał mi raczej ten orzeł na wesoło, orzeł przeciw smutasom, orzeł na miarę naszych potrzeb i możliwości, orzeł z pożółkłej białej czekolady, co na czekoladowej kupce ni to przysiadł, ni to do lotu się przyczaił, skrzydła rozkładając, ale bez przekonania do podniebnych podróży, po to raczej, by inne wrony od skórki chleba wypatrzonej opodal śmietnika odgonić.
***
Zdaję sobie sprawę, że z wiekiem zrzędliwy się robię, anachroniczny, niepostępowy. Ale jako nieślubne dziecko panny „S” i patosu, pamiętam przecież, jak komendami radość urzędową próbowano wywoływać i jak pałami wybijano radość spontaniczną. I pierwszego, i trzeciego maja, i w inne dni. Dlatego z tamtym białoczerwonym serio kłóci mi się dziś kabaretowy lilaróż baloników, dmuchanych w święto flagi, jak na razie wciąż tylko w połowie białej. A w głowie zaczadzonej ulicznym romantyzmem sprzed ćwierćwiecza kołacze mi się bez sensu: orła wrona nie pokona.
Wrona, wiadomo, była czerwona, więc szczególnie lekko rymowała się do skona.
***
Skojarzanki jak na maturalnym teście, tej usankcjonowanej szkolnym przymusem formie familiady, w której tajemna komisja osądza, co populi, a co dei. W tym roku komisja wysoka i centralna na maturę z polskiego wymyśliła młodym ludziom autorów i tematy niezwykle współczesne, tyle że współczesne inaczej: Orzeszkowa, Żeromski, Baczyński, nad Niemnem i na przedwiośniu. Jakby nic nie wydarzyło się przez ostatnie stulecie, jakbyśmy nie mieli innego języka, niż odwieczne chwała zwyciężonym oraz innych marzeń, niż szklane domy, przynależne czy się stoi, czy się leży. I jakby białoczerwona była jeszcze i biała, i czerwona tylko dlatego, że za mało krwi utoczyć sobie daliśmy, by cały sztandar ufarbowała.
***
Bitwy dzisiaj inne, więc może jednak nie rozdziobią nas kruki i wrony. Co innego nas zniszczy. Kiedy w świąteczne dni jadę starymi trasami za miastem, oglądam krajobraz po bitwie stoczonej z przyrodą przez tubylców i tych, co na ojcowiznę wracają rekreacyjnie, w dzień święty. Przy drogach wypalone pnie drzew ściętych razem z dopiero co skleconymi ptasimi gniazdami, zielone gałęzie poukładane równo na rowach jak kończyny obcięte jeńcom, a opodal żelastwo, którego nikt już nie przekuje ani na zbroje, ani na lemiesze. Gdzie indziej opakowania po namiastkach wieczności – nigdy nie poddających się rozkładowi olejach i smarach, i butelki, morze butelek, wyspy z butelek, butelczane fisharmonie pijackich uniesień i czkawką roztłuczone okruchy alkoholicznych upadków. I jeszcze: wychudzone worki, nie pamiętające, co je niedawno rozpychało; reklamowe obietnice rajów, poblakłych od czekania; a także rdzą poranione ślady zmechanizowanego dobrobytu i nadgniłe pozostałości parcianego luksusu. Nie pożywią się ni kruki, ni wrony.
***
W jednej z ostatnich rozmów Jan Nowak-Jeziorański, bohater nielukrowany, powiedział, że w czasie pokoju, gdy nie trzeba dla kraju narażać życia, patriotyzmem jest wrzucenie papierka do kosza na śmieci. Prawdziwi bohaterowie nawet banału bać się nie muszą. I nie muszą nam słodzić.
Listy zostały złożone*. Uwierzytelniające zdradę. Zamknięte w sejfie jak w krypcie, wiodły będą dostojne życie po życiu. Marszcząc się, blaknąc i krusząc, będą wspominały lepsze czasy, gdy przenosiły na odległość emocje i uczucia, nie dbając ani o wiedzę następców, ani o historycznoliteracki ciężar. Pełne życia fruwały ponad wodami, nie dostrzegając nadciągającej jesieni. Aż w końcu młodość je zdradziła, wydając muzeom i bibliotekom.
To zdarza się wszystkim, ale niewielu potrafi ten moment opowiedzieć. Gombrowiczowi zdarzyło się podczas rejsu do Europy, na północny wschód od Wysp Kanaryjskich, wczesnym świtem po nocy bezsennej. Scena dziwnego „spotkania” jak z filmu, którego nikt by dzisiaj pewnie nie nakręcił:
…Wreszcie noc nie powiem, żeby rozwidniła się, ale sczezła, oklapła, zatraciła się sama w sobie, wówczas tu i ówdzie pojawiły się białe zagęszczenia, które w surowości coraz obojętniejszej przedświtu wypełzły niczym wata…
…Wtenczas wypłynął z białych opatuleń, też biały, z dużym kominem, który zaraz rozpoznałem, w odległości jakichś 3 – 4 kilometrów. Zaraz zapadł się w kłąb mgły, znowu się wychylił, ja co prawda nie patrzyłem, w wodę raczej byłem zapatrzony… wiedząc dobrze, że to się nie dzieje, tego nie ma, wolałem nie patrzeć, ale niepatrzenie moje jakby potwierdzało jego obecność…
…Tymczasem zjawisko przepływało – nie przepływało w fantasmagorii rozwichrzonych kłębów z operowym prawie patosem i coś, jak zatracone braterstwo, jak brat zabity, brat umarły, brat niemy, brat zagubiony na zawsze i zobojętniały … coś takiego ujawniło się i zapanowało w rozpaczy głuchej i doszczętnie oniemiałej, wśród kłębów białych.
Te scenę można uczenie objaśniać Buberem. W całej tej powrotnej podróży do Europy relacja Gombrowicza z młodością zmienia się radykalnie: z relacji Ja-Ty staje się relacją Ja-On. Młodość swoją i może nawet młodość w ogóle czyni Gombrowicz obrazem młodości, przedmiotem odesłanym w przeszłość. Zupełnie też możliwe, że naginam myśl Martina Bubera do gombrowiczowskiej biografii. Jeśli tak, mszczę się za to, jak bardzo niemiecki filozof nie rozumiał Gombrowicza: „Ślub” był dla niego jedynie literacką zabawą, więc wyniośle odmawiał dramatowi Gombrowicza pokrewieństwa ze swoją myślą, w liście ugrzecznionym, ale wypranym z emocji, który pisarz niemal wymógł na nim po zbyt długim oczekiwaniu na recenzję. Na szczęście nie był to ani jedyny, ani nawet pierwszy zawód Gombrowicza.
Buber zresztą nie jest tu niezbędny, bo można też tę scenę i całą podróż powrotną Gombrowicza do Europy interpretować prościej, po ludzku. Zmęczony walką o literackie istnienie, wracał na Stary Kontynent, chcąc – zanim sam wypali się do cna – wyrwać historii pisarską sławę. Inaczej niż ćwierć wieku wcześniej, nie płynął po przygody, krajobrazy i przyjaźnie, po młodość i witalność, po nowe, którego wtedy nie znajdował w Europie. Wracał zmęczony i zmieniony tak bardzo, że wobec tamtego, młodszego o w innych czasach równe wiekowi ćwierć stulecia, czuł jedynie solidarność, współczującą, taką, jaką czujemy wobec nieświadomej swego kresu młodości wyruszającej poznawać życie. Wracał inaczej niż odpływał: Nie. Nie chcę poznawać. Jestem zamknięty i podsumowany. I śmiertelnie zmęczony, pamiętajmy.
Samoświadomość Gombrowicza bywa przerażająca. Potoczność sama podsuwa mu znaczenia, gdy notuje wygodę kajuty i wykwintność kuchni na statku, którym wraca: żyć nie umierać … Nie umierać? Czymże jest ta jazda, jeśli nie jazdą w śmierć?… ludzie w pewnym wieku nie powinni w ogóle się ruszać, przestrzeń zanadto związana jest z czasem, pobudzenie przestrzeni staje się prowokacją czasu, cały ten ocean jest bardziej z czasu zrobiony niż z bezmiernych dalekości, jest to przestrzeń nieskończona, która nazywa się śmierć.
Kończy Gombrowicz ten akapit zadziwiająco, zdaniem jak wzruszenie ramionami: Wszystko jedno. Rezygnacja? Pozbawiona złudzeń wiedza o zakończeniu własnej historii? W liście do brata parę miesięcy później napisał: Oczywiście domyślam się, i nawet wiem, że Wasze kłopoty znacznie większe, ale co z tego? Każda egzystencja jest klęską. Trzeba będzie, przypuszczam, prędzej czy później połknąć jakiś proszek i skończyć z tym; póki co żyje się przez ciekawość i z dnia na dzień. Przed wyjazdem z Argentyny mówił swoim młodym przyjaciołom, że ten, który odjeżdża, już jest umarły. Europejskie zapiski Gombrowicza to zapiski skazańca, czekającego na nieuchronne wykonanie wyroku, więc też już jakby martwego. Wszyscy wspominający pisarza z ostatniego etapu biografii, szczególnie z okresu berlińskiego, podkreślają jego samotność, mimo tłumu wokoło. Helmut Jaesrich: zawsze sprawiał na mnie wrażenie rozbitka: to pojęcie wzięte od Heideggera. Trafne i bez Heideggera.
Na koniec zdradziła go młodość. Nic młodzieńczego nie dostrzegał w schludnym Berlinie, może z wyjątkiem pamięci, która udawała, że nie sięga zbyt daleko wstecz. Młodość Paryża była młodością dla pięćdziesięciolatków, udawaną, oswojoną przez formy kultury. Przede wszystkim jednak zmęczone ciało stawało się coraz bardziej nieposłuszne, bolesne, obezwładniające. Przez jakiś czas wyrywał się jeszcze na powrót, do słonecznego południa, do Argentyny. Chciał wracać, raz jeszcze planował życie, jeszcze jedną przygodę z młodymi i wiernymi, w istocie wampiryczną. Zapomniał, że młodość jest egoistyczna i wierna przede wszystkim sobie?
W listach wciąż jeszcze drażnił ich, łajał i prowokował. Zmuszał do myślenia i słuchania. Jednocześnie odsuwał powrót w coraz mniej określoną przyszłość. Pod koniec lutego 1965 roku, wyraźnie zniecierpliwiony, list do J.C. Gomeza zamienił w listę swoich chorób i przypadłości: ciężka astma, zmarnowane serce, zatrucie organizmu cortizonem leczącym astmę, straszliwe zapaści nerwowe, bóle żołądka, na szczęście wrzód, nie rak, sypia po półtorej godziny, w ubraniu, po dziesięciu krokach dusi się, w końcu jest trochę lepiej. Lepiej? Gombrowicz nie stara się nawet skrywać irytacji: Wy, a także Ada uważacie, że wyleguję się na łożu z róż, w dodatku z Ritą. A tymczasem ja się tu wykańczam po trochu z każdej strony. Pod listem dopisek: Teraz ważę 68 kg. Ważyłem 83 kg.
Właściwie nie wiadomo, dlaczego Gombrowicz zerwał korespondencję z Gomezem. Może zrobiło mu się szkoda słów, bo uznał, że młodość już go nie może zrozumieć, że nie jest już jego udziałem? Jak miał wytłumaczyć, że on, burzyciel form, sam stał się formą. I że już jej nie zburzy, bo siły odebrało mu uległe wobec starzenia się ciało. Odmęt – to tylko jest twoje, notował dwa lata wcześniej w słonecznej Barcelonie. Już wtedy wiedział, że podróż się kończy, a powrotu nie ma?
Tak mogła wyglądać ta scena: samotny Gombrowicz na pokładzie, widzi – nie patrząc – tamtego, sprzed ćwierćwiecza, rozmazującego się w mgłach przedświtu. Nieistniejącego już, obcego, oddanego przeszłości. Szum fal nie zagłusza słów mamrotanych przez Gombrowicza z irytacją, a może i rozbawieniem: co za mania, wpatrujesz się w kulę szklaną, w szklankę wody, i nawet tam coś ci się z niczego wysnuje, bezkształt…
Kamera odjeżdża do szerszego planu, jakby chciała nam pokazać jeszcze kogoś, przysłuchującego się milczącej rozmowie dwóch Gombrowiczów. Zgarbiony nad burtą pisarz odrywa dłonie od mokrego drewna balustrady, prostuje się, podnosi głowę i odwraca od nas. Patrzy z uwagą w nową chmurę mgły, gęściejszą, skrywającą go powoli. Obraz nieruchomieje, słowo za słowem pojawiają się napisy. Końcowe.
*Od 8 do 28 kwietnia pokazywaliśmy we Wsoli oryginały listów Witolda Gombrowicza do Juana Carlosa Gomeza. Wystawa przypominała o 50. rocznicy powrotu Gombrowicza do Europy po 24 latach życia Argentynie.