Zdążyć z opowieścią
Czytam kolejną prozę przepisującą dzieciństwo. Następny autor odkrył z przerażeniem, że tracić zaczyna pamięć długotrwałą. Więc zapisał.
Banalny lęk, który ogarnia nie tylko pisarzy: każdy ma historię do opowiedzenia. Ja też boję się, że odejdę, zanim opowiem swoją. Nie że zabiorę ją do grobu, bo do grobu nie zabiera się niczego. Boję się, że nieopowiedziane opowieści błąkają się jak dusze czyścowe i wsączają się w sny obcych ludzi. Niezrozumiane, nie mogą istnieć i nie mogą odejść.
Dręczy mnie też, czy przypadkiem tego gdzieś nie wyczytałem? A może mi się śniło?
Podejrzenie
Stare małżeństwo na przystanku. Przyłapani w kadrze przyciętym otwartymi drzwiami autobusu. Siedzą na ławce, blisko, ale bez dotyku. Zapatrzeni, w co nie widać. Milczą zgodnie. Już dawno wszystko sobie powiedzieli. I dawno zdążyli to zapomnieć.
Teraz nawet nie mogą sobie przypomnieć, o czym to nie potrafili pamiętać.
Nowy przewrót kopernikański
Ziemia nie jest okrągła. Nie jest nawet owalna. Jest ukośna: wystarczy odpowiednio przyłożyć głowę do piasku, by odkryć, że horyzont, nieziszczalny kraniec Ziemi, biegnie na spotkanie z plażą po skosie.
Kopernik najwyraźniej o tym nie wiedział, choć z Fromborka nad Bałtyk nie jest daleko.
Nie da się zakazać corridy
Obrazek z telewizora: byk wskakujący na trybuny i raniący litościwych widzów modnej, bezkrwawej corridy. Instynkt walki skazujący go na śmierć z rąk zaatakowanych gapiów i torreros. Przywracający zmodyfikowanemu spektaklowi tradycyjny, krwisty, sens: zabójstwo. Taki sam instynkt napędza życie, raniąc i rozrywając trwanie.
Atlas przyrodniczy: dwie kanie
Pierwsza: krzyk przejmujący, podniebne łkanie, którym drapieżnik paraliżuje ofiarę, próbującą się ukryć wśród zeschłych traw. Dziób, skrzydła, szpony, lot pewnie koszący zdobycz. Instynkt przetrwania i głód.
Druga: grzyb skopiowany z grozy sromotnika. Pomylony z nim, staje się smakowitą pułapką: śmierć moczona w mleku, podana w tartej bułce i jajku.
Światło sierpniowe
Chwila w sierpniu tamtego roku, po żniwach i zwózce, kiedy już wiadomo, że zbiory mizerne, więc i owocobranie lepsze nie będzie. Bo najpierw susza, a potem za dużo wilgoci. Więc ulga, że już i tak nic zrobić nie można, nic robić nie trzeba. Można odpocząć.
Chwila ta sama, dwa miesiące później, gdy lekarz odłącza elektrody, ale już nie pozwala wstać. Rozszerzające się źrenice żony, naprawdę, za dużo wilgoci. I ulga: taka sama, ta sama.
Żeleźce kosy błyska tuż obok i chybia. Otwierają się oczy, przez chwilę oślepione jaskrawością. Banał, nie-banał. Żniwa odłożone, na później.
******
Następny wpis na blogu pojawi się pod koniec sierpnia. Urlop!
Zanim doszliśmy do Brackiej, przestało padać. To bez wątpienia był znak, że jednak nie wszystko jest w porządku, że być może w ustalony porządek świata wdziera się nieład i świat ten – jak zbyt rozpędzony wagon tramwajowy – wyskakuje z szyn.
Krakowskie tramwaje mają dziwny, niepowtarzalny zapach, szczególnie, gdy pada albo tuż po deszczu. Taki zaduch schludnej starości. Krakowska starówka też jest inna niż na przykład warszawska. Nieudawana, naprawdę wiekowa i naturalnie zaniedbana, niszczejąca ze starości, a nie ze współczesnego niedbalstwa budowniczych, naprawiających stołeczną replikę.
Rynek krakowski też większy, bardziej strzelisty, ale i przyziemny, bo gdy wiatr zawieje, witający zapachem końskiego łajna. Wieża Babel kawiarnianych ogródków, a w nich, jak tu wszędzie, gołębie, irytujące, aroganckie i ogłupiałe, rozlazłe jakieś i brudne. Choć jednak nie wszędzie: przy Gołębiej, na dziedzińcu Polonistyki gołębi prawie nie ma. Odstraszają je skutecznie siatki, którymi owinięto drewniane balkony. Gdy mocniej powieje wiatr, można mieć wrażenie, że tuż za oknem suszą się rybackie sieci, odpoczywające po udanym połowie.
Połów to udany, bo prace naprawdę dobre, jedne z najlepszych. Przynajmniej tako rzecze poeta-doktor Bronisław Maj, pewnie z wrodzonej dobroci i łagodności, które szacunek, ba, uwielbienie wśród studentów i (przede wszystkim) studentek dają mu ogromne. Kiedy więc ów promotor idealny znika w gabinecie, skutecznie przyszłe licencjatki (licencjatczynie? licencje?) pocieszywszy, żartujemy złośliwie, że siatki za oknami porozwieszano po to, by polonistyczne orły nie wyfrunęły. Żart mało wyszukany, ale wszystko lepsze od nerwowej ciszy, lękiem bielącej niewyspane twarze.
Reszta jednak nie jest milczeniem, przeciwnie, jest grupą energicznych Koreańczyków, którzy pomiędzy pocieszane a pocieszyciela wdarli się z azjatycką krzątaniną, ale bez aparatów na szyi, bo nie turyści to, a konferencjusze, choć tak samo zabiegani, zwyczajowo ciekawi świata i uśmiechnięci. W tym samym wąskim korytarzu, w sali obok, węgierski profesor będzie opowiadał azjatyckim slawistom o Czechowie czy też czeskiej poezji proletariackiej. Wieża Babel z dubbingem. W tym globalnym pomieszaniu, w tym transkontynentalnym ożywieniu i rwetesie, w tej karuzeli kultur i tradycji czuje się niemal fizycznie chaos dzisiejszego świata, dla którego stareńkie mury UJotu, zawsze wymagające remontu, stanowią świetne, bo ironiczne, tło.
I gdy świat już zaczyna wirować nieznośnie, wywołując mdłości (czy bardziej intelektualne la nausee), znów pojawia się on, doktor-poeta, i grzecznie tłumaczy subtelności europejskich oznaczeń pomieszczonych na drzwiach toalety Koreańczykowi, który wie, co żeńskie, a co męskie, ale kolor czerwony męskiego znaczka za zakaz poczytał. Uspokojony wykładem azjatycki znawca literatur słowiańskich znika dyskretnie za drzwiami, a Bronisław Maj spogląda na świadków tej sceny i zagryza wargi, by nie parsknąć śmiechem. Zdarzenie rzeczywiście zabawne, ale i nieoczekiwanie ważkie, zawracające świat z granicy chaosu, przypominające, że różnica czyni porządek. Oto siła poezji.
Więc szukamy jej wieczorem w Prowincji, uroczo i twórczo przybrudzonej piwnicy, imitującej smutek i spokój peryferii. Nie ma Mickiewicza, i nie ma Miłosza, Turnau też rzadko w swojej knajpce bywa. Cicho-sza też nie ma, bo tuż obok młodzi, głośni i piwni, i prozaiczni. Więc wychodzimy, znów jest po deszczu, na mokrym asfalcie lśnią światła głośnego klubu z naprzeciwka. Trochę dalej na środku chodnika trzy brudno brunatne gołębie rozdziobują wypadłe z gniazda, martwe pisklę. Odwracamy się ze wstrętem, bezwiednie zawstydzeni. Poetyczność znika jak deszczowe bąble w kałuży. Czas wracać, z centrum, które nie przestaje być prowincją, na prowincję, która bywa centrum.
Nazajutrz, pociągiem o czynastej czydzieści czy.
Wakacje, czas form nowych, chwilowych, niepoważnych. Urlop od rutyny i przewidywalności. Więc i forma bloga dziś inna. Zamiast felietonu, dwa dialogi z tak zwanego życia wzięte. Realizm lekko przyprawiony puentą. Dialogi mogą wydać się zabawne, choć wcale nie muszą. Jak komu w życiu łatwiej.
Żart pierwszy
Wchodzimy do sklepu naszego codziennego. Żona ze złamaną ręką na temblaku, ja z żoną. Znajome sprzedawczynie, z plotkarską serdecznością:
– Co pani…?
– Kobieta upadła – wypalam bez namysłu.
– ???????? – uśmiech, nieuśmiech, blady jakiś.
– Znaczy, szła i upadła – tłumaczę się usłużnie. – Na prostej drodze.
Kupujemy. W ciszy.
Żart ostatni
Przed cmentarzem. Bywam tu ostatnio rzadko, więc na straganie kupuję dużo: świece, kwiaty. Zadowolona handlarka liczy powoli, mnie się nie chce. Trzydzieści siedem złotych wychodzi.
– Z rabatem trzydzieści pięć – oznajmia. – Może pan jeszcze tutaj wróci?…
– Kiedyś wrócę na pewno – odpowiadam.
– Kiedyś też dobrze – ucina.
Nie zrozumiała? A może właśnie zrozumiała?
Można jechać daleko, ale nie jest to konieczne. Ważne, by jechać uważnie. Widzieć patrząc i zapamiętywać. Niektórzy robią zdjęcia, kręcą filmy. Ja nie, pewnie z dobrze znanego i opisanego lęku, że fotografując miejsca, coś im odbieram. Jeśli nie duszę, bo w końcu nie jest pewne, czy miejsca mają duszę, to przynajmniej znaczenie. A podróżuje się przecież, by odkrywać znaczenia. Blisko, daleko, wszystko jedno, byle w głąb.
Do Chronowa z Mniszka jest ze dwa kilometry. Najpierw po dziurawej szosie, na której asfalt i jego brak osiągają harmonię, równoważą się, oczekując na ostateczne rozwiązanie. To przyjdzie wkrótce, bo kierowcy wielkich ciężarówek odkryli, iż tędy właśnie można skrócić drogę z północy na południe, omijając wyludniający się, ale wciąż zatłoczony Radom. Pędzą więc przez wsie poprzedzielane lasem, rozjeżdżając czarnożółte zaskrońce, dla których rozgrzana bezlitosnym słońcem jezdnia to raj. Pomniejszony raj dla pomniejszonych węży.
Spłaszczone, skórzane powłoki, z których koła wycisnęły życie, zanim oszołomione słońcem dostrzegło zagładę, znajduje się też na leśnej drodze tuż za granicą wsi. Na Chronów trzeba skręcić z dziurawej szosy w lewo, gdzie jak grzyby po deszczu – tak się mówi nawet, gdy nie pada od dawna – rosną nowe domy młodych ludzi, dorosłych nagle, by się ustatecznić. Te domy różnią się od ich domów rodzinnych – lżejszą, bardzie stylową architekturą i odważną kolorystyką elewacji, nie zawsze zamierzoną, bo biorącą się również z daru słowa, gdy niewydarzony fachowiec zarzeka się, że ten kolor, to panie kochany, to on zara wyblaknie. Nie blaknie, wręcz przeciwnie, choć słońce pali niemiłosiernie.
Więc różnią się te domy od rodzinnych, ale już nie ich otoczenie, nie pejzaż przydomowy z psem przyrośniętym do budy króciutkim łańcuchem, splątanym od prób pognania przed siebie. Pies musi być, by było jasne, że nawet jeśli Bóg rzeczywiście umarł i już nie strzeże, to pies przynajmniej zaszczeka ostrzegawczo, wniebogłosy. Nie w taki upał jednak, gdy leży bez ruchu jak tamte zaskrońce, nie widząc nawet, że cień uciekł na drugą stronę budy.
Trochę ochłody daje dopiero las. Leśny dukt, utwardzony szlaką i żwirem, nie jest długi, ale wyboiście prowadzi pod górę, więc usprawiedliwia wolniejszą jazdę. Wolniejszy ruch, aż do zatrzymania prawie. Trzeba uważać, by nie zwolnić zanadto, bo gdzieś w połowie drogi, w chaszczach leszczyny na bagnistym poboczu czai się trujący kopytnik, a raczej smród kopytnika, wabiący owadzich padlinożerców. Złakomione odorem, pozostaną nienażarte, ale zapylą przebiegłą roślinę i tak zapach śmiertelnego rozkładu stanie się wonią życiodajną.
Tu się przyspiesza odruchowo, i dobrze, bo już za chwilę lekko z górki, zakręt i znowu asfalt, jezdnia, z której las co roku zabiera kawałek, zasypując go igliwiem i liśćmi, gnijącym jesienią, przemieszanymi z ziemią, zagonioną tu przez deszcze. Nikt tego nie sprząta, bo nawet nie bardzo wiadomo, kto by miał sprzątać. Ruch tu niewielki, do Chronowa jeszcze spory kawałek, coraz to większy, bo wieś się cofa, kurczy i po kolejnych gospodarstwach zostają pokruszone cembrowiny studni, zabite okna chałup, chałup, które – dałbym głowę – cicho wciskają się w ziemię, jakby w ślad za ludźmi, którzy kiedyś je zamieszkiwali. Zawalone stodoły, nie pamiętające już smaku i zapachu dojrzałego ziarna, porzuconego przez spalone słońcem kłosy. Obory umilkłe nagle i na zawsze. A wokół łąki, dzikie podleśne i te użytkowane, pastwiska. Odcienie zieleni, ich zaskakująca wielość. Może tutejsi ludzie znają tak wiele nazw tych odcieni jak Eskimosi określeń śniegu?
Kiedyś na zielonym, falującym tle oślepiane słońcem oko rozpoznawało zarys jelenia, a drogę przebiegały spłoszone swoją odwagą młodziutkie sarny. Wzrok odruchowo kierował się w stronę ambony, ambony, z której nikt nie głosił kazań, ale strzały do ucztujących tuż przy granicy lasu i łąki zwierząt brzmiały równie gromko co potępienia grzeszników. To była jedyna chwila, gdy ład krajobrazu zamazywała bezsilna nienawiść. Od pewnego czasu – a właściwie niepewnego, bo trudno określić, od kiedy dokładnie – sarny zniknęły. Zniknęła też myśliwska ambona i było tak, jakby zwierzęta przeniosły się gdzie indziej, w ślad za swoimi prześladowcami. Gdzie indziej służyć za cel i spotkać swój los.
Ale żeby to wszystko zobaczyć, a także by zobaczyć wszystko to, czego już w tym opisie nie zmieszczę – choć taki na przykład świergotek, średnio czternaście centymetrów od dzioba do końca ogona, może by się wcisnął, ale zostawmy go w niewysokiej trawie, niech się nam przejeżdżającym przygląda – żeby więc to wszystko zobaczyć, trzeba przejechać przez mostek, przekroczyć niewielki, teraz prawie wyschnięty, strumyk. Przed kilku laty mostek był oznaczony, o jego istnieniu oraz o wątpliwym, nieciągłym istnieniu strumyka informowała podłużna tablica z czerwonymi kreskami. Ktoś na tej tablicy wymalował fantazyjnymi czarnymi literami jedno słowo: KOSMOS. I teraz każdy przekraczający strumień podróżny wiedział, na co się decyduje i nie miał prawa dziwić się potem, że ten niewielki wycinek kosmosu między Mniszkiem i Chronowem wessał go, wciągnął pejzażem, omamił barwami, zapachem i zmusił do powrotów.
Komu przeszkadzała obarczona nowym znaczeniem, pomazana nim tablica, nie wiadomo. Jeszcze przez kilka tygodni poniewierała się na poboczu drogi, potem na skraju łąki, aż wreszcie znikła któregoś tygodnia. Nowej nikt nie ustawił, bo przecież mostek jest dobrze widoczny, a strumyk płytki, więc bezpieczny.
Tylko czy ci, którzy mijają go po raz pierwszy, zorientują się, jaką granicę właśnie przekraczają?