Można jechać daleko, ale nie jest to konieczne. Ważne, by jechać uważnie. Widzieć patrząc i zapamiętywać. Niektórzy robią zdjęcia, kręcą filmy. Ja nie, pewnie z dobrze znanego i opisanego lęku, że fotografując miejsca, coś im odbieram. Jeśli nie duszę, bo w końcu nie jest pewne, czy miejsca mają duszę, to przynajmniej znaczenie. A podróżuje się przecież, by odkrywać znaczenia. Blisko, daleko, wszystko jedno, byle w głąb.
Do Chronowa z Mniszka jest ze dwa kilometry. Najpierw po dziurawej szosie, na której asfalt i jego brak osiągają harmonię, równoważą się, oczekując na ostateczne rozwiązanie. To przyjdzie wkrótce, bo kierowcy wielkich ciężarówek odkryli, iż tędy właśnie można skrócić drogę z północy na południe, omijając wyludniający się, ale wciąż zatłoczony Radom. Pędzą więc przez wsie poprzedzielane lasem, rozjeżdżając czarnożółte zaskrońce, dla których rozgrzana bezlitosnym słońcem jezdnia to raj. Pomniejszony raj dla pomniejszonych węży.
Spłaszczone, skórzane powłoki, z których koła wycisnęły życie, zanim oszołomione słońcem dostrzegło zagładę, znajduje się też na leśnej drodze tuż za granicą wsi. Na Chronów trzeba skręcić z dziurawej szosy w lewo, gdzie jak grzyby po deszczu – tak się mówi nawet, gdy nie pada od dawna – rosną nowe domy młodych ludzi, dorosłych nagle, by się ustatecznić. Te domy różnią się od ich domów rodzinnych – lżejszą, bardzie stylową architekturą i odważną kolorystyką elewacji, nie zawsze zamierzoną, bo biorącą się również z daru słowa, gdy niewydarzony fachowiec zarzeka się, że ten kolor, to panie kochany, to on zara wyblaknie. Nie blaknie, wręcz przeciwnie, choć słońce pali niemiłosiernie.
Więc różnią się te domy od rodzinnych, ale już nie ich otoczenie, nie pejzaż przydomowy z psem przyrośniętym do budy króciutkim łańcuchem, splątanym od prób pognania przed siebie. Pies musi być, by było jasne, że nawet jeśli Bóg rzeczywiście umarł i już nie strzeże, to pies przynajmniej zaszczeka ostrzegawczo, wniebogłosy. Nie w taki upał jednak, gdy leży bez ruchu jak tamte zaskrońce, nie widząc nawet, że cień uciekł na drugą stronę budy.
Trochę ochłody daje dopiero las. Leśny dukt, utwardzony szlaką i żwirem, nie jest długi, ale wyboiście prowadzi pod górę, więc usprawiedliwia wolniejszą jazdę. Wolniejszy ruch, aż do zatrzymania prawie. Trzeba uważać, by nie zwolnić zanadto, bo gdzieś w połowie drogi, w chaszczach leszczyny na bagnistym poboczu czai się trujący kopytnik, a raczej smród kopytnika, wabiący owadzich padlinożerców. Złakomione odorem, pozostaną nienażarte, ale zapylą przebiegłą roślinę i tak zapach śmiertelnego rozkładu stanie się wonią życiodajną.
Tu się przyspiesza odruchowo, i dobrze, bo już za chwilę lekko z górki, zakręt i znowu asfalt, jezdnia, z której las co roku zabiera kawałek, zasypując go igliwiem i liśćmi, gnijącym jesienią, przemieszanymi z ziemią, zagonioną tu przez deszcze. Nikt tego nie sprząta, bo nawet nie bardzo wiadomo, kto by miał sprzątać. Ruch tu niewielki, do Chronowa jeszcze spory kawałek, coraz to większy, bo wieś się cofa, kurczy i po kolejnych gospodarstwach zostają pokruszone cembrowiny studni, zabite okna chałup, chałup, które – dałbym głowę – cicho wciskają się w ziemię, jakby w ślad za ludźmi, którzy kiedyś je zamieszkiwali. Zawalone stodoły, nie pamiętające już smaku i zapachu dojrzałego ziarna, porzuconego przez spalone słońcem kłosy. Obory umilkłe nagle i na zawsze. A wokół łąki, dzikie podleśne i te użytkowane, pastwiska. Odcienie zieleni, ich zaskakująca wielość. Może tutejsi ludzie znają tak wiele nazw tych odcieni jak Eskimosi określeń śniegu?
Kiedyś na zielonym, falującym tle oślepiane słońcem oko rozpoznawało zarys jelenia, a drogę przebiegały spłoszone swoją odwagą młodziutkie sarny. Wzrok odruchowo kierował się w stronę ambony, ambony, z której nikt nie głosił kazań, ale strzały do ucztujących tuż przy granicy lasu i łąki zwierząt brzmiały równie gromko co potępienia grzeszników. To była jedyna chwila, gdy ład krajobrazu zamazywała bezsilna nienawiść. Od pewnego czasu – a właściwie niepewnego, bo trudno określić, od kiedy dokładnie – sarny zniknęły. Zniknęła też myśliwska ambona i było tak, jakby zwierzęta przeniosły się gdzie indziej, w ślad za swoimi prześladowcami. Gdzie indziej służyć za cel i spotkać swój los.
Ale żeby to wszystko zobaczyć, a także by zobaczyć wszystko to, czego już w tym opisie nie zmieszczę – choć taki na przykład świergotek, średnio czternaście centymetrów od dzioba do końca ogona, może by się wcisnął, ale zostawmy go w niewysokiej trawie, niech się nam przejeżdżającym przygląda – żeby więc to wszystko zobaczyć, trzeba przejechać przez mostek, przekroczyć niewielki, teraz prawie wyschnięty, strumyk. Przed kilku laty mostek był oznaczony, o jego istnieniu oraz o wątpliwym, nieciągłym istnieniu strumyka informowała podłużna tablica z czerwonymi kreskami. Ktoś na tej tablicy wymalował fantazyjnymi czarnymi literami jedno słowo: KOSMOS. I teraz każdy przekraczający strumień podróżny wiedział, na co się decyduje i nie miał prawa dziwić się potem, że ten niewielki wycinek kosmosu między Mniszkiem i Chronowem wessał go, wciągnął pejzażem, omamił barwami, zapachem i zmusił do powrotów.
Komu przeszkadzała obarczona nowym znaczeniem, pomazana nim tablica, nie wiadomo. Jeszcze przez kilka tygodni poniewierała się na poboczu drogi, potem na skraju łąki, aż wreszcie znikła któregoś tygodnia. Nowej nikt nie ustawił, bo przecież mostek jest dobrze widoczny, a strumyk płytki, więc bezpieczny.
Tylko czy ci, którzy mijają go po raz pierwszy, zorientują się, jaką granicę właśnie przekraczają?