Blogi Muzeum Literatury
Licencja poetica, czyli wypad do Krakowa
Data dodania: 24 lipca 2012

Zanim doszliśmy do Brackiej, przestało padać. To bez wątpienia był znak, że jednak nie wszystko jest w porządku, że być może w ustalony porządek świata wdziera się nieład i świat ten – jak zbyt rozpędzony wagon tramwajowy – wyskakuje z szyn.

Krakowskie tramwaje mają dziwny, niepowtarzalny zapach, szczególnie, gdy pada albo tuż po deszczu. Taki zaduch schludnej starości. Krakowska starówka też jest inna niż na przykład warszawska. Nieudawana, naprawdę wiekowa i naturalnie zaniedbana, niszczejąca ze starości, a nie ze współczesnego niedbalstwa budowniczych, naprawiających stołeczną replikę.

Rynek krakowski też większy, bardziej strzelisty, ale i przyziemny, bo gdy wiatr zawieje, witający zapachem końskiego łajna. Wieża Babel kawiarnianych ogródków, a w nich, jak tu wszędzie, gołębie, irytujące, aroganckie i ogłupiałe, rozlazłe jakieś i brudne. Choć jednak nie wszędzie: przy Gołębiej, na dziedzińcu Polonistyki gołębi prawie nie ma. Odstraszają je skutecznie siatki, którymi owinięto drewniane balkony. Gdy mocniej powieje wiatr, można mieć wrażenie, że tuż za oknem suszą się rybackie sieci, odpoczywające po udanym połowie.

Połów to udany, bo prace naprawdę dobre, jedne z najlepszych. Przynajmniej tako rzecze poeta-doktor Bronisław Maj, pewnie z wrodzonej dobroci i łagodności, które szacunek, ba, uwielbienie wśród studentów i (przede wszystkim) studentek dają mu ogromne. Kiedy więc ów promotor idealny znika w gabinecie, skutecznie przyszłe licencjatki (licencjatczynie? licencje?) pocieszywszy, żartujemy złośliwie, że siatki za oknami porozwieszano po to, by polonistyczne orły nie wyfrunęły. Żart mało wyszukany, ale wszystko lepsze od nerwowej ciszy, lękiem bielącej niewyspane twarze.

Reszta jednak nie jest milczeniem, przeciwnie, jest grupą energicznych Koreańczyków, którzy pomiędzy pocieszane a pocieszyciela wdarli się z azjatycką krzątaniną, ale bez aparatów na szyi, bo nie turyści to, a konferencjusze, choć tak samo zabiegani, zwyczajowo ciekawi świata i uśmiechnięci. W tym samym wąskim korytarzu, w sali obok, węgierski profesor będzie opowiadał azjatyckim slawistom o Czechowie czy też czeskiej poezji proletariackiej. Wieża Babel z dubbingem. W tym globalnym pomieszaniu, w tym transkontynentalnym ożywieniu i rwetesie, w tej karuzeli kultur i tradycji czuje się niemal fizycznie chaos dzisiejszego świata, dla którego stareńkie mury UJotu, zawsze wymagające remontu, stanowią świetne, bo ironiczne, tło.

I gdy świat już zaczyna wirować nieznośnie, wywołując mdłości (czy bardziej intelektualne la nausee), znów pojawia się on, doktor-poeta, i grzecznie tłumaczy subtelności europejskich oznaczeń pomieszczonych na drzwiach toalety Koreańczykowi, który wie, co żeńskie, a co męskie, ale kolor czerwony męskiego znaczka za zakaz poczytał. Uspokojony wykładem azjatycki znawca literatur słowiańskich znika dyskretnie za drzwiami, a Bronisław Maj spogląda na świadków tej sceny i zagryza wargi, by nie parsknąć śmiechem. Zdarzenie rzeczywiście zabawne, ale i nieoczekiwanie ważkie, zawracające świat z granicy chaosu, przypominające, że różnica czyni porządek. Oto siła poezji.

Więc szukamy jej wieczorem w Prowincji, uroczo i twórczo przybrudzonej piwnicy, imitującej smutek i spokój peryferii. Nie ma Mickiewicza, i nie ma Miłosza, Turnau też rzadko w swojej knajpce bywa. Cicho-sza też nie ma, bo tuż obok młodzi, głośni i piwni, i prozaiczni. Więc wychodzimy, znów jest po deszczu, na mokrym asfalcie lśnią światła głośnego klubu z naprzeciwka. Trochę dalej na środku chodnika trzy brudno brunatne gołębie rozdziobują wypadłe z gniazda, martwe pisklę. Odwracamy się ze wstrętem, bezwiednie zawstydzeni. Poetyczność znika jak deszczowe bąble w kałuży. Czas wracać, z centrum, które nie przestaje być prowincją, na prowincję, która bywa centrum.

Nazajutrz, pociągiem o czynastej czydzieści czy.

Słowa kluczowe:

Dodaj komentarz:

Copyright © 2010-2012 Muzeum Literatury