Przeczytałem, że nie żyje profesor Zbigniew Osiński. Zmarł w styczniu, jak Jerzy Grotowski, któremu poświęcił tyle uwagi, słów i czasu. Taki zbieg okoliczności. Przypadek.
Ta informacja przywołała wspomnienie, mówiące więcej o wspominającym niż wspominanym, jak wszystkie wspomnienia o zmarłych. Epizod, drobny i dawny, z czasów mojej polonistyki. Wtedy, przez chwilę, byłem studentem Profesora, który profesorem jeszcze wtedy nie był.
O ile dobrze pamiętam, właśnie wtedy wprowadzono przedmiot, który nazywał się teoria kultury. Z kilkoma profilami, do wyboru. Zbigniew Osiński prowadził jeden z nich. Do jego grupy studenci trafiali z dwóch powodów: albo byli zafascynowani teatralną awangardą, Grotowskim, kulturą Wschodu, albo też zagapili się i w innych grupach już nie było miejsc. O wymaganiach Osińskiego krążyły legendy, potwierdzane obszerną listą lektur obowiązkowych, więc jego zajęcia były dla większości ostatnim wyborem. Zapisywano się raczej do młodych magistrów i doktorów, bardziej wyrozumiałych i zajmujących się mniej hermetyczną tematyką.
Należałem do tych gapowatych. Grotowski, awangarda teatralna, wschodnie idee i praktyki niewiele mnie wtedy obchodziły. Były modne, a ja – zbuntowany i zakompleksiony prowincjusz – omijałem wszystko, czym ekscytowało się stołeczne centrum. Zresztą wcześniej, w liceum, też nie mazałem wykrzyknikami książek Stachury ani nie fałszowałem pod nosem Grechuty. Czytałem Norwida, coś tracąc i coś zyskując. Trafiłem na jego wiersze przypadkiem, po prostu spodobało mi się parę wersów przeczytanych w księgarni i biała, płócienna okładka książki.
Na zajęcia Zbigniewa Osińskiego chodziłem krótko, choć nawet wtedy rozumiałem, że jest on postacią oryginalną, wybitną stylem i osobowością. Onieśmielał wiedzą, ale także pewną aurą dziwności i nieobecności. I naprawdę wymagał.
Wymagał na przykład przeczytania „Idioty”, a potem obejrzenia adaptacji powieści Dostojewskiego w reżyserii Akiro Kurosawy, przypominanej właśnie w jednym z kilku warszawskich kin z ambitnym repertuarem. O obu dziełach mieliśmy rozmawiać na zajęciach, pewnie zastanawiając się nad przekładalnością, może także nad wielością form wschodniej duchowości. Nie pamiętam.
Pamiętam natomiast, jak przebiegała ta rozmowa, która się nie odbyła. Okazało się bowiem, że nie ma na zajęciach osoby, która znałaby oba utwory. Książka była gruba i niespecjalnie modna, film trudny i długi, nawet po skrótach wymuszonych przez producenta trwał 166 minut. A lektur obowiązkowych mnóstwo.
Skoro nie możemy rozmawiać, milczmy – zarządził Osiński. I milczeliśmy, chwilę, kilka minut, kwadrans, dłużej. W dusznej salce, której numeru już nie pamiętam, na parterze, zaraz na prawo od wejścia, siedzieliśmy w kilkanaście osób, mrużąc oczy, rozdrażnione mrugającą jarzeniówką, świetny pretekst, żeby opuścić wzrok i nie spotkać jego spojrzenia.
Było wietrzne, jesienne popołudnie, ściemniało się wcześnie, zresztą w tej salce i tak zwykle panował półmrok. Głośny deszcz próbował umyć szyby, chroniące wnętrze przed światłem. Drzewa na dziedzińcu ruszały się we wszystkie strony, widzieliśmy je rozmazane poprzez deszcz i rozmoczony kurz. Przypominały ludzkie sylwetki, ascetycznie wychudzone, machające rękami w jakimś rytuale albo ćwiczeniu gimnastycznym. Jakby przygotowywały się do spektaklu.
W środku spektakl już trwał. Dziwny, z początku groteskowy, potem coraz trudniejszy do zniesienia, seans bez słów i ruchu. Administracyjno-teatralne ćwiczenie, happening, który był i karą, i nagrodą. Pamiętam, że – czytelnik Norwida – zdałem sobie wtedy sprawę, jak niewiele rozumiem z jego koncepcji przemilczeń i wygłosów.
Możliwe zresztą, że dopisuję sobie to teraz, że próbuję nadać tamtemu zdarzeniu jakiś szerszy sens, wymyślone po latach usprawiedliwienie, którego wtedy nie było. Czasem wspomnienia są nieznośne, jeśli im czegoś nie nadpisać, nie dołożyć dramaturgii lub suspensu. Możliwe więc, że wtedy nie czułem niczego oprócz wstydu, upokorzenia i wściekłości. To też nie mało.
Ale jedno pamiętam ostro, bez ubarwień: kiedy po trzech kwadransach Profesor stwierdził, że możemy sobie pójść, że to koniec lekcji, nie czułem się tak, jak powinienem: sztubak uwolniony z kozy. Nie, czułem, że stało się coś ważniejszego, prawdziwa lekcja, w której nauczyciel pomagał uczniom znaleźć coś w sobie.
Zresztą nie wiem, może wtedy i o tym jeszcze nie wiedziałem.
Na zajęcia Zbigniewa Osińskiego już nie wróciłem. Uprosiłem któregoś z liberalnych młodych, dopisałem się do jego grupy. Film Kurosawy obejrzałem dopiero po wielu latach, nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia i niewiele mi z niego pozostało.
Dziwactwa pamięci: nie pamiętam arcydzieła, ale pamiętam wzrok człowieka, z którym o tym filmie milczałem. I z którym zupełnie się rozminąłem.
Nie pierwsze to i nie ostatnie w moim życiu niewykorzystane spotkanie. Na szczęście były też inne, których nie przegapiłem.
Nie ma ucieczki przed wybuchem świątecznej radości. Kiedyś wystarczyło, że pojechaliśmy na wieś, trzydzieści kilometrów od R., pół godziny samochodem albo pociągiem. Teraz i tu kanonada zaczyna się długo przed północą. Z radości, że nadchodzi nowe, a każde nowe może być lepsze od starego? Z nienawiści do tego, co było i już w tym roku nie będzie, na szczęście? Na postrach, żeby nie wróciło w nowym?
Strzelają prosto w niebo. Race rozsypują się na odłamki, żeby choć na chwilę zaćmić gwiazdy, z hukiem. Wielki czarny pies, w dzień poszczekujący groźnie przy furtce, teraz chowa się w kącie sieni, drżący i spotulniały.
Inaczej niż w mieście, tu dobrze widać trajektorię świątecznych pocisków, rozpryskujących się wysoko. Wyglądają jak salwy baterii przeciwlotniczych, przeganiających obcych ze swojskiego nieba. Zawieszonego znacznie niżej niż niebo gwiazd, ale tego z dołu nie widać.
Rozgwieżdżone niebo w mieście jest nieostre, rozmazane jak brokatowy makijaż fordanserki złachanej całonocnym udawaniem radości, gdy nad ranem, po skończonej pracy, nie musi już przypudrowywać potu i wypitego alkoholu
A na wiejskim niebie gwiazd tak dużo, że gdy sylwestrowe toasty zmęczą wzrok, można w ogóle nie celować. Wystarczy salwa w niebo, odłamki załatwią resztę. Gwiazdy giną cicho, spadają w milczeniu. Światło jest szybsze od dźwięku. Ale nie znaczy to, że cicha jest noc.
Wiejska cisza to poetyzm wymyślony przez egzaltowanych letników. Tak naprawdę jest ona wcale głośna, przynajmniej za dnia. Składa się z wielu dźwięków. Szczeków, ryków, gdakania. Okrzyków i głośnej paplaniny. Pozdrowień – wywrzeszczanych, bo w pędzie, z szosy w głąb podwórka. Przekleństw donośnych, bo do odległych adresatów. Gwizdów i treli, zagłuszanych wizgiem krajzegi i tępym waleniem siekiery w słabo wysuszone drewno.
Mieszają się też w tę ciszę kościelne dzwony, władczo, nie patrząc na porę. I ostrzegawcze sygnały pociągów telepiących się zza zakrętu, buczki przy światłach na przejeździe, warkot motorów, pozostawiających oleistą mgłę nad drogą.
Ta głośna cisza różni się jednak od miejskiego zgiełku, bo wszystkie jej dźwięki są osobne, do rozpoznania. Znajomy jest dźwięk siekiery i znamy imię rąbiącego nią drewno, ba, wiemy nawet, gdzie ścięto drzewo, niezbyt legalnie. Słyszymy, czyja krajzega tak piszczy, że aż bolą zęby, bo przecież każda piszczy inaczej. Wiemy, u kogą pieją koguty i gdaczą perliczki, bo tam kupujemy świeżo zabite ptaki na świąteczny rosół. Wiemy, z której strony nadjeżdżają pociągi, bo jadą do nas z dwóch tylko kierunków, a dzwony biją w naszym kościele, bo innego tu nie ma.
Prawdziwa cisza przychodzi tu dopiero nocą, rzadziej niż w mieście budzą ją dźwięki, które zaspały albo nie zmieściły się w ciągu dnia. Czasem tylko prosto w ciszę zawyje pies albo bluzgnie Wuja, przetrzeźwiały na zimnie.
Wuja mieszka w sąsiedniej wsi, na Chałupkach. Do sklepu ma ze trzy kilometry, na starym, rzężącym romecie. Dojechać nietrudno, nawet zimą. Trudniej wrócić. Widzieliśmy to wiele razy.
Po kilku godzinach przesiedzianych przed sklepem nie pomagał nawet pijacki upór. Próbował pedałować, po kilkanaście metrów, zygzakiem kłócąc się z prawem ciążenia. W końcu przegrywał, zsiadał z roweru albo walił się w zarośnięty rów i zasypiał. Miał szczęście, też pijackie, nigdy niczego nawet nie zwichnął.
Budził się po godzinie, dwóch, otrząsał jak pies po kąpieli i ruszał dalej. Dziwiliśmy się, że nie mylił kierunków, sen był przecież zbyt krótki, by otrzeźwić go na dobre. Nigdy jednak nie zawracał, by się dopić, jakby te kilka godzin przed sklepem nie było nałogiem, lecz dobrze przepracowaną dniówką.
Gdy spadał śnieg, w styczniu i lutym, Wuja pojawiał się rzadziej. Najczęściej prowadził rower, było zbyt ślisko, by jechać nawet zygzakiem. Ale zimą też prawie nie trzeźwiał. Można było napić się przed sklepem, bo właściciel część ławek z letniego ogródka wstawiał pod zadaszenie, we wnękę między sklepem a wielkim domem, który sobie z tego sklepu postawił. Trzy ściany łącznika dawały osłonę przed wiatrem, jeśli akurat nie wiał z czwartej strony.
Wuja rzadko korzystał z tej wygody. Lubił posiedzieć przed sklepem, ale latem, gdy dni większe i można spotkać więcej ludzi. Nie żeby pogadać, nikt go zresztą nie słuchał i mało kto rozumiał. On też nie potrzebował rozmowy, wystarczyło, że pogapił się na znajomych i nieznajomych, od czasu do czasu rzucając cichym bluzgiem. Jednak gdy robiło się zbyt zimno, kupował tylko kilka piw na zapas i wracał.
Może pamiętał, że kiedyś zimą o mało nie zasnął na zawsze, pijany. Wpadł do rowu, ścięta chłodem powierzchnia wody pękła, a on przymarzł do kierownicy roweru, którego nie wypuścił z rąk. Piwo z rozbitych butelek zabrudziło śnieg na żółto i może dlatego śpiący pijak wywoływał u przejeżdżających obrzydzenie. Nawet nie zwalniali.
Ale znów miał szczęście, bo wywrócił się koło domu naszej sąsiadki, jakoś tam z nim spokrewnionej, która nawet i bez pokrewieństwa nie zostawiłaby nikogo w potrzebie. Zaciągnęli go z mężem do domu, rozebrali ze śmierdzących gałganów, nie zdejmowanych od lat, spalili je i dali czyste ubranie. Wcześniej półprzytomnego wsadzili do gorącej wody. Zapachu mydła nie mógł pozbyć się długo. Mdliło go jak po jakimś wynalazku.
– Przecież ta cholera nawet wiadra i łańcucha nie ma przy studni, wody chyba wcale nie używa – opowiadała potem sąsiadka. – Wuja się trochę stawiał, ale słaby jest, na samym alkoholu żyje, to w końcu nawet dał się ogolić. Tylko w lustro spojrzeć nie chciał.
Była ta zimowa kąpiel jak chrzest, dała mu nie tylko drugie życie, ale i imię – to po tamtym zdarzeniu został Wują. Wuja to, wuja tamto, opowiadała Danka i tak się przykleiło, mocniej niż niezdejmowane przez lata łachy. To wtedy odkryliśmy, że nawet nie wiemy, jak ma naprawdę na imię.
W ogóle wiedzieliśmy o nim niewiele. Tyle, że matka przysyła mu pieniądze z Ameryki, że chciała go zabrać ze sobą, gdy przyjechała do kraju kilka lat temu i wtedy Wuja nawet wytrzymał bez picia. Ale wyjechać nie chciał, wolał pić na miejscu.
Miał podobno jakieś mieszkanie w pobliskim Szydłowcu, które w końcu sprzedał, podobno pół darmo. W starą drewnianą chałupę, w której mieszkał, wstawił sobie wtedy plastikowe okna. Białe implanty, jak znak z innego świata, wpisany w podwórko zarośnięte po kolana trawą i chwastami, z rozwaloną stodołą odsłaniająca ugór, furtką wiszącą na jednym zawiasie obok bramy z zardzewiałą kłódką bez klucza, wrzuconego może do studni razem z wiadrem i łańcuchem.
Wuja jak każdy – miał jakąś przeszłość, życiorys, może jedynie cv nigdy nie posiadał. Nikt za wiele o nim nie wiedział, ale przecież i tak można tę jego historię jakoś opowiedzieć, jak każdą. Dodając trochę szczegółów, prawie prawdopodobnych, doprawiając soczystymi dialogami. Można, da się zrobić, wszyscy tak robią. Tylko po co, skoro sam Wuja swoją historię zapomniał, albo miał ją gdzieś? Żył w dziś, od drzemki do drzemki, od pragnienia do pragnienia.
Żył bez pamięci, ale nie potrafił żyć bez słuchacza, któremu mógłby bełkotać swoje ćwierćzdania i półbluzgi. Sam ich już pewnie nie rozumiał. Słuchacz też nie musiał, nie musiał być nawet człowiekiem. Na ludzi Wuja mógł liczyć, dopóki stawiał, czyli do połowy miesiąca.
Nie byli mu potrzebni, mógł zbluzgać rower, kępę trawy, dziurę w jezdni albo kamień w krzakach przy drodze. Tak to przynajmniej wyglądało z boku. Wykrzykiwał nienawiść albo cierpliwie coś tłumaczył, machając i wygrażając pięściami. Miał swoje porachunki, ale z kim, tego też nie można było zrozumieć. Ci jego niewidoczni dla innych słuchacze zawsze byli gdzieś obok, przy ziemi. Krzycząc, nigdy nie patrzył w niebo.
Skoro słuchacz nie musiał być człowiekiem, to mógł być na przykład psem: niedużym, niemłodym, z czarną sierścią skręconą w baranek, krótką siwiejąca bródką przy pysku. Ten pies mógł być nawet suką, może tak było lepiej, bo Wuja kobiet nie lubił. Nie wiadomo, krzywda jakaś w nim grała czy odrzucenie, fakt, że gdy na przykład spotykał dwie siostry często jeżdżące rowerami po okolicy, ożywiał się jak nigdy i wrzeszczał za nimi: lesby, nieoczekiwanie wyraźnie. Albo tylko mruczał pod nosem, jeśli siostry jechały akurat z tym grubym facetem, patrzącym spode łba.
Suka łaziła za nim ze trzy lata. Karmili ją zwykle sąsiedzi, pijany Wuja przeklinał, odganiał, udając, że schyla się po kamienie. Biegła pół kroku za rowerem albo dwa kroki przed nim, gdy wracał chybocząc się i rozjeżdżając na boki. Czasem, gdy zasiedział się przed sklepem albo zasnął po drodze, wracała na Chałupki sama, by po jakimś czasie znów przybiec, po niego. Nigdy nie widziałem, by Wuja psa zawołał albo pogłaskał, ale mówił do niej czasem jakoś inaczej, ciszej niż do świata.
Wierna, jak pies, nawet gdy przez miesiąc siedział za jazdę po pijaku – zimą, więc chwalił sobie ciepło i jedzenie, jakoś wytrzymał bez picia – suka nie odchodziła daleko od pustego domu, tyle tylko, by zajrzeć do misek, które ludzie wystawiali jej przy drodze.
Siwiała i usychała coraz bardziej, biegała za nim z trudem. Zostawała z tyłu, trochę nawet zwalniał, zatrzymywał się, może zresztą był zbyt pijany i musiał robić sobie przerwy. W końcu sierść czarnej suki stała się niemal srebrzysta. Gdy truchtała na sztywniejących łapach, wyglądała jak stworzenie nie z tej ziemi, jakby za chwilę miała odbić się od asfaltu po raz ostatni i zniknąć.
W końcu zniknęła naprawdę, ale nikt z sąsiadów nie widział jej martwej. Może Wuja zakopał ją na podwórku albo za stodołą, chociaż – czy miał jakiś szpadel i czy miałby siłę kopać? Możliwe, że czując swój czas, zaszyła się gdzieś w zaroślach, jak robią dzikie zwierzęta. Ale zdechła na pewno, bo żeby zostawić Wuję i pobiec gdzie indziej, nie miała już sił.
Zdałem sobie wtedy sprawę, że nigdy nie słyszałem, by szczekała, nawet wtedy, gdy wiejskie psy ujadały na jej widok jak wściekłe. Nikt nie słyszał jej szczeku. Była najcichszym fragmentem wiejskiej ciszy, zniknęła bezgłośnie, jak spadające gwiazdy.
Podobno dociera do nas także światło gwiazd dawno umarłych, wygasłych gdzieś we wszechświecie. Gdy widzimy ich blask, one już nie istnieją. Światło jest wtedy jak wiadomość, jak wola odczytana po śmierci. Czasem myślę, że Wuja bluźni tak wniebogłosy, bo już tę wiadomość zrozumiał. Zanim dotarła do nas, zbyt głośnych.