Rzeczywistość hejtuje pamięć. Daje się zapamiętać tylko jako obraz lub anegdota. Reszta opowieści jest wtórna, późniejsza, niedokładna, nawet wymyślona i równie dobrze mogłaby pozostać milczeniem. Nie wszystko musi przecież zostać zapisane.
Ale warto wciąż spisywać anegdoty, które Rita Gombrowicz opowiada o swoim mężu. Jej pamięć zmaga się z obrazem Gombrowicza od blisko pół wieku. Ile w tym obrazie jest Gombrowicza, a ile jej wyobrażenia o tym, jak obraz wielkiego pisarza Gombrowicza powinien wyglądać? Wszystko, co opowiadam, jest prawdą – odrzekła stanowczo podczas jednej z dwóch rozmów, które miałem szczęście prowadzić z nią ostatnio. To prawda, tylko czyja?
Rozmawialiśmy dwukrotnie, w odstępie zaledwie trzech dni, musieliśmy wymyślić tematy na tyle różne, żeby nie zabić rozmowy powtórzeniami. Ale powtórzenia są nieuniknione, więc jak ona radzi sobie z odpowiedziami na powracające pytania, przez tyle lat? Jak oddziela to, co było, od tego co być mogło, ale jest dodane, z pamięci i wyobraźni? Pytałem, ale nie odpowiedziała jasno. W sumie – czy to najważniejsze?
Rozmawialiśmy w miejscach dla Gombrowicza nieoczywistych, w Radomiu i Zabrzu, przez kilkanaście dni opętanych literaturą. W Radomiu Wat, Lipski, opętani nimi interpretatorzy Adam Lipszyc i Józef Olejniczak, a także kanoniczne teksty literatury polskiej w historiozoficznej, oryginalnej interpretacji Zbigniewa Mikołejki. A potem jeszcze młodzi prozaicy w rozmowie z kapitułą Nagrody Gombrowicza, skierowanej w przyszłość. W Zabrzu dwie dziesiątki referatów o Gombrowiczu, Jerzy Jarzębski i Leon Neuger, obok nich kwiat gombrologii polskiej, letni jeszcze, nie jesienny, poetyczność konferencyjna.
Poeta życia, powiedział ktoś w którymś z referatów albo dyskusji, trzeba uporządkować notatki, chyba wraca czytanie dzieła razem z biografią, nie naiwne, ale pamiętające o życiopisaniu. Pisaniu sobą, lękami i obsesjami, bólem, rzadziej szczęściem, epifaniami. To dotyczy i Gombrowicza, i Wata, i Lipskiego, i romantyków błąkających się jak zwykle po marginesach, by wleźć w każdą opowieść.
Dobrze, że to prawie dwutygodniowe opętanie zostanie opublikowane, w rejestracjach audio, video, w książce. Zmęczona pamięć zapisała tylko fragmenty, zdania, konkluzje. I jeszcze to, że żadna z zasad Gombrowiczowskich nie obowiązywała – ani nie rósł trupem swoim w ustach tym, którzy mówili o nim w sposób zwyczajny oraz nudny, nie zawsze też okazywało się, że im mądrzej, tym głupiej. Bywało różnie.
Śląsk z bliska widziałem po raz trzeci w życiu, ostatnio przed ćwierćwieczem. Tamten wyjazd był równie literacki i intensywny: Josif Brodski czytający swoje wiersze w bombonierkowej sali katowickiego teatru, konferencja naukowa i goniący ją czas, sypiące się kamienice z kolorowymi witrażami i kaflami na śmierdzących opuszczeniem klatkach schodowych, niemieckie białe kruki w antykwariacie, a wśród nich Julian Klaczko, po polsku, szkice i rozprawy, które z upoważnienia autora tłomaczyli St. Tarnowski, J. Jabłonowski i Ant. Potocki i których trudu nie doceniłem właściwie, bo nigdy książki nie przeczytałem w całości, choć czasem wyciągam ją z półki. Papier prawie nie zżółkł ani nie wyblakł, opuszki palców bez trudu wyczuwają jego fakturę, regularną, ale nie gładką.
Teraz właściwie znów Śląsk oglądany w pośpiechu, nieśpiesznym, przystającym co i rusz. Tak oglądany wydaje się jak tutejsza gadka, chropowata i gęsta, niczym zabudowa miast i miasteczek nie kończących się za oknem, podzielonych jedynie zielonymi tablicami z nazwami oraz dykcją. Paniusia z nagranych komunikatów, kolej na postęp i nowoczesność, mówi zupełnie inaczej niż wyraźnie tutejszy kierownik pociągu, sól ziemi, konkret. Ona jest od proszenia o zwrócenie uwagi i zachowanie ostrożności, przymilnie i uspokajająco, głosem jak z radia, kulturalnego. On podaje to, co potrzebne, nazwy stacji i zgodność z rozkładem, szorstko, bez modulacji. Słychać, że mikrofon trzyma trochę za blisko ust, strzela zwarto-wybuchowymi, jak na przodku.
Słońce lekko wyprzedza pociąg, więc nie razi, choć praży, lato ledwo już dyszące, gorącym, nieświeżym powietrzem. Pszczoła odbija się od okna, przez które wyglądam, nieotwieralnego, bo klimatyzacja, choć w środku klimat duszny. Stacja Częstochowa, mówi on i zaraz ona, słodzi z głośnika, wydaje mi się jeszcze bardziej uduchowiona, ciepełko jak na polepie zimą. Nie udawajcie, że nie wiecie, co to polepa, że nie pamiętacie. My wszyscy z chłopów albo schłopiałej szlachty, my i nasze marzenia, o działce za miastem, do której można dojechać metrem, jak złośliwie powiada prof. Mikołejko. Kompleksy, lęki, świętości, nawet w tym bezszelestnym wagonie nowej generacji.
Prawie nikt już nie patrzy za okno, dziś wszyscy są w środku, wsobni, gapią się w ekrany fonów, smart i aj, waj. Nie podróżują, lecz przenoszą się ze swoim kokonem, to ich realny świat, więc jak może istnieć to, co niezauważone, za oknem? Faceta, który wsiada w Częstochowie, trudno jednak nie dostrzec albo przynajmniej nie poczuć. Niby pozory mylą, ale widać, że ani on święty, ani choćby jurodiwy. Brudnoszara twarz, siwiejący nierówno zarost, czarno za paznokciami, żałobnie. Oczy jak barwy narodowe, przekrwione mocno, ale na podkoszulku flaga Australii z zachętą, by do niej posurfować. Pijaczek odpływa, gapiąc się jak ja w okno, wzrokiem tak rozwodnionym, że może lunąć. Duchota.
Na szczęście znika na następnej stacji, w Radomsku, konduktor ma gołębie serce albo doświadczenie, nie będzie się szarpał, więc tylko deklasuje pasażera bez biletu do wagonu obok, będzie podróżował dalej, choć nawet nie wysilił się na jeden uśmiech. Wysiada dopiero w Warszawie, bez pośpiechu i bagażu. Szczegóły go nie interesują, najwyraźniej, teraz zauważam, że do koszulki ze spłowiałą flagą ubrał spodnie od garnituru, w kant, dobrze zaprasowany wraz z lepszymi czasami.
Sądząc po dworcowym obejściu, bo kto by chciał tu wysiadać, Radomsko jest jak przestroga dla niecierpiących Radomia, może być gorzej. Stacje polskie to w ogóle osobny, wielki temat, ta też powtarza tradycyjną estetykę, liźniętą zaledwie unijną łaską. Budynek dworcowy, od frontu, jest jak twarz sypiącej się, bo niegdysiejszej piękności, pomalowana za grubo, naprędce, byle zaszpachlować zmarszczki i plamy. A po drugiej, tylnej stronie stacji jakiś mur, budynek bez okien jak wypięta na wszystkich dupa bezdomnego pijaka, ogacona poprzecieranymi warstwami brudnych spodni i bielizny, plamy golizny, łuszczącej się bez mydła.
I chaszcze, wszędzie, wybujałe tego roku szczególnie, jakby natura chciała nażyć się na zapas, dwa lata w jednym roku, chwasty sięgające do pasa, splątane jak niegolony tygodniami zarost, z niewyczesanymi kulkami usychających nasion. Gruz, piach, potłuczone szkło, foliowe torebki wydymające się i bez wiatru, gdzieniegdzie nigdy nie zasychające błoto i rozlany beton, ślady po ogniskach-śmietniskach, porzucone fragmenty mebli, spleśniałe materace i ubrania, styropian jak śnieg w szklanej kuli z pozytywką.
Pociąg rozpędzony na dobre zatrzymuje się coraz rzadziej, oczy zmęczone zielenią, podsycaną ostrym słońcem, wypatrują nowszej zabudowy, niepodległej jeszcze renaturalizacji. Bliżej Warszawy trawniki przystrzyżone jak owce albo łysina account menagera, nowe domy, już nie klockowate bunkry albo gargantuiczne pałace Gargamela, choć wciąż w modzie dworkowe kolumienki, nawet gdy placu dokoła nie wystarczyłoby nawet na jeden biedaszlachecki zagon. Albośmy to jacy tacy?
Nowy, jeszcze unijny wiadukt, żółty, czerwony, ale i szary, surowy beton ciągle w modzie. Wysprejowane na nim wyznanie jak wyzwanie: KOCHAM OLA!, utkwiło w pamięci domagając się interpretacji. No bo kto kocha? On kocha, czy raczej ona? Ją kocha czy też jego, on ją, ona jego? A może on kocha jego, a Ola kocha w ogóle, bez wyjątków w deklinacji i koniugacji?
To trochę o tym były te opętańcze dwa tygodnie, trochę o tym jest literatura. Nie o miłości, lecz o gramatyce. Gramatyce miłości, bólu, strachu i olśnienia, i paru innych mniej lub bardziej ważnych rzeczy, składających się na życie i pisanie. Życiopisanie.