Złe wieści osaczały nas jak wrodzy żołdacy. Wieszczka, której przerażenie zjeżyło włosy w przeogromne afro, przepowiadała kolejne klęski. Front wschodni był już całkiem blisko. Z południa nadciągały gorące masy. Te nadciągające z północy były zdecydowanie zimniejsze, morskie, a nawet polarne.
Jak zwykle, zetrzeć się miały nad naszym biednym krajem. Komunikaty o frontach nadciągających ku nam nie pozostawiały złudzeń: wkrótce zderzą się na lądzie i w powietrzu. Rozlegną się grzmoty zagłuszające walenie serc uwięzionych w gardłach. Szeroko przerażone oczy oślepną od błysków kaleczących niebo. Tętnice pulsujące popędzaną strachem krwią wydadzą się cichymi strumykami, gdy wroga fala znów przerwie nie naprawione na czas wały obronne.
Znikąd ratunku, mimo że skakaliśmy po kanałach, z jednego w drugi, łudząc się, że któryś wskaże bezpieczne wyjście. Prawie pogodziliśmy się z myślą, że odcięci i osaczeni, zostaniemy w domu. Z nadzieją, jak zwykle w naszej historii, zerkaliśmy jeszcze na zachód. Może stamtąd nadejdzie odsiecz, a przynajmniej słowa otuchy. „Na zachodzie bez zmian” – gibki gawędziarz, plączący się tanecznie przed mapą, na której zaznaczono fronty, linie i rubieże, pozbawił nas złudzeń bezwiednym cytatem.
Mieliśmy uwierzyć? Jemu? Kretowi? Wydaliśmy komendę pilotowi, na wygaszonym ekranie zapanował pokój. Przyszłość niech pozostanie nieznana, przynajmniej przez dwa tygodnie.
Jedziemy. A pogoda jest w nas.
—
Następny wpis pod koniec sierpnia, po urlopie. Dobrej pogody, ducha oczywiście.
Wydaje mi się czasami, jakby ten, który jest, jeśli jest, chciał zacząć wszystko od nowa. Bez swoich urzędników, bez korporacji w sutannach, bez wielkopańskiego sznytu hierarchów. Wiem, że podobne literackie mrzonki roiły się w głowach odszczepieńców od zawsze, od pierwszych chrześcijan począwszy. Czy jednak bez utopijnej wiary w cudowny nowy początek, w niepokalane jeszcze odrodzenie, możliwa jest wiara? Jakakolwiek, nie tylko religijna.
Znak czasów: kto ciekaw, mógł na żywo obejrzeć transmisję z „aktu zgorszenia”, rozgrywającego się na dwóch scenach: przed jasienicką plebanią i w kurialnych zaciszach gabinetowych. Nie mam ochoty rozsądzać, które racje w potyczce wyświęconych kogutów były cięższe. Żadne to odkrycie, że instytucje Kościoła są tak totalnie zhierarchizowane, iż w istocie totalitarne.
Niewiele mam zrozumienia dla tych, którzy niedyskutowalny obowiązek posłuszeństwa właściwy takim systemom odkrywają po latach funkcjonowania w nich. Jednak biograficzno-pokoleniowa przypadłość wywołuje niechęć do wszelkich funkcjonariuszy, więc i moja sympatia pozostaje po stronie prowincjonalnego proboszcza postawionego naprzeciw namaszczonej maszynerii władzy, której butnym uosobieniem w konfrontacji przed kamerami był kanclerz kurii, zachowujący się właśnie jak funkcyjny w korporacji.
Wracając do początku: wiem, że literacki koncept Chrystusa odrzuconego, którego powtórnego przyjścia nie zauważa ani świat, ani Kościół, pospołu pogrążone w materialistycznym oszołomieniu i namiętnej walce o władzę, to dziś motyw już wyświechtany i trącący myszką. Pokusa metafory jest jednak silniejsza niż lęk przed powtórzeniem. Kiedy więc w czasie włóczęgi rowerowej po znanych od lat trasach znów przejeżdżam obok małej, błękitnawo pobielonej kapliczki, zawieszonej na drzewie stojącym przy rozstaju leśnych dróg, tym razem przystaję.
Przyglądam się miniaturowej matce z dzieckiem o przedwcześnie dorosłej twarzy. Pochłonięci sobą, rękoma zajętymi zwyczajną czułością nie próbują nawet wskazywać, który z krzyżujących się duktów mam wybrać. Wystarczy, że mnie zatrzymali i dają do myślenia. Dają pomyśleć.
Jak to zapisano w – dla wielu świętej – prozie? Błogosławieni cisi. Ich będzie królestwo. Jeżeli będzie.
Więc leżę, leżę tak leniwie, że nawet nie chce mi się poprawić tego zdania, by nie zaczynało się od więc. Leżę, a świat domaga się mojej interwencji, więc: leżę mimo że świat domaga się mojej interwencji.
Leżę z łokciem pod głową, na trawie, gapiąc się jak urosła grubo ponad wysokość do koszenia, którego się dopomina. Wykrzywiony starością płotek, tak mały, że lekceważony zwykle przez spojrzenie, teraz wpycha się przed oczy rozbieganymi sztachetkami w trzech coraz bardziej domyślnych kolorach. Czerwień, zieleń i żółć wyblakły już dawno, tak dawno, że nowej farby domagają się bez wiary w dzień malowania.
Płotek odgradza użytkową zieleń trawy od ozdobnej jaskrawości tego, co za nim. Pokręcone, nieregularne, niepodległe głupocie symetrii i regularności grządki z kwiatami kontestują wszelki ład. Bóg pomieszał ludziom języki, resztę stworzenia potrafią pomieszać sobie sami, z fantazji albo lenistwa. Lub z tęsknoty za wolnością.
Wsadzone za płotek kwiaty rwą się, by przekroczyć granicę ogródka. Poruszone słonecznym żarem, wychylają się w stronę mojego cienia, obiecującego wilgotną ulgę. Ledwie dyszący podmuch gorącego powietrza sprawia, że drżą małe pomarańczowe pióropusze, dygocą kiście dzwonków i dzwoneczków, niebieskich i fioletowych, uczepionych długich łodyg, przechylających się pod ich ciężarem. Dzwonki górują nad resztą, więc podmuch dopada je wcześniej niż te trochę niższe, łososiowe albo żółtawe, nienaturalnie delikatne, jakby wycięte z cieniutkiej bibułki. A jeszcze niżej, tam gdzie nie ma pewności, że powiew w ogóle dotrze, rozpychają się czerwone karłowate słoneczka i postrzępione różnokolorowe rurki.
Wszystko to wychyla się do mnie w ucieczce przed palącą światłością i krzyczy o wodę. Odwracam głowę, udając głuchotę, nie chce mi się nawet pamiętać, jak wszystkie te cuda się nazywają. W odwrocie ledwo zauważam krzaki róż, rozbuchane w górę i na boki, daremnie ufające w rękę ogrodnika. Wzrok ociężale wędruje w lewo, wbrew wskazówkom zegara; tak się zresztą tylko mówi, bo rzecz dzieje się poza czasem, czas zdrzemnął się za moim przykładem. Gapię się na wrota do stodoły, prześwitujące odartym z farby drewnem jak wyrzutem i przez głowę przeczołguje się myśl, a gdzież tam myśl – pół albo i nawet ćwierć myśli: jeżeli kiedyś pomaluję wreszcie te wrota, to czy będę się gapił na nie jak wół?
Ta ćwiartka myśli od razu wydaje mi się tak idiotyczna, że odruchowo odklejam wzrok od horyzontu, wertykalnie, tym bardziej że ruchoma wata na niebie pożera błękity, ratując świat od słonecznego pożaru, blisko, blisko, tuż nad moją twarzą. Bezszumnie kołyszą się wierzchołki modrzewi, zbyt wysmukłe, bo podcięte kiedyś bez potrzeby niewprawną ręką gospodarza i może dlatego nie domagające się już niczego ode mnie.
Prawie zasypiam, gdy dopada mnie psi jęzor, obmiatając pół twarzy wraz z uchem, odganiam radosne bydle, ale wraca, przez zmrużone powieki widzę, jak skrada się, czarny, kudłaty, z pulsującą mgiełką komarów nad brodatym pyskiem. Psia intuicja podpowiada mu w końcu, że ze spaceru nic dziś nie będzie, las musi sobie poradzić bez nas, niezerwane grzyby niech robaczywieją w spokoju. Wali się więc ciężko tuż koło mnie, do góry brzuchem czekającym na pieszczoty, próbuje zaczepić mnie łapą z pazurami jak u niedźwiedzia, chybia i nieruchomieje. Nieruchomiejemy obaj, w brzęczeniu komarów i chłodniejszych podmuchach ze szczytów modrzewi.
Tak leżę, leżę nie po coś albo przeciw czemuś, nie ze zmęczenia ani nawet z lenistwa, z żadnej tam depresji ani afirmacji. Nie, leżę nawet nie dla samego leżenia, nawet nie ot-tak- sobie. Leżę po prostu i jest mi absolutnie dobrze. Dobrze. I absolutnie.
Historia wraca rotą jak refrenem. Kiepski serial niemieckiej telewizji „Nasze matki, nasi ojcowie” w Polsce wywołał histeryczne pytania, czy polska tv jest jeszcze polską. Pokazaliśmy, żeby każdy mógł sobie o filmie wyrobić zdanie – tłumaczył się prezes TVP. Odwołać prezesa – żądali obrońcy szarganej historii. Myślenie totalitarne w natarciu: na szarganie świętości odporne są jedynie partyjne autorytety, zaś maluczkich obejrzenie kontrowersyjnego filmu deprawuje i wypacza.
Oczywiście, łzawa i banalna opowieść o „ich matkach, ich ojcach” budzić może, jak mówią politycy, zrozumiały sprzeciw. Oczywiście, Niemcy nieprawdziwie pokazali Armię Krajową jako organizację antysemicką. Oczywiście, równie niesprawiedliwie z polskiej perspektywy pokazali siebie jako (w większości) ofiary wojny. Ale jeżeli dyskusję o filmie ZDF oczyścimy z politycznej interesowności, nieoczywistość tych oczywistych oczywistości okaże się oczywista.
Bo owszem, kłamstwem jest ogólne stwierdzenie, że wszyscy akowcy byli antysemitami. Ale nie znaczy to, że wśród akowców nie było antysemitów. Trafiali się pewnie wcale często, równie często jak zdarzali się w przedwojennej Polsce, nie tylko wśród niewykształconych chłopów czy proletariatu, ale i wśród inteligencji, nawet w akademickich elitach.
Owszem, w pewnym sensie nie wszyscy Niemcy wojujący za fuhrera byli katami – nawet wśród tych, którzy podbijali świat dla Rzeszy były ofiary narodowosocjalistycznej przemocy, do zabijania zmuszone strachem o własne życie. Teraz, że dziesięcioleciach kulturowej tresury w narodowej winie, wkuwania swojej winy na pamięć, ordungu bycia winnym z definicji i poprawności, Niemcy chcą wreszcie mówić i o swoich cierpieniach, o swoim umieraniu, bólu, tęsknocie i rozpadzie. Czy można mieć o to do nich pretensje?
Nie można, chyba że – tak jak w serialu „Nasze matki, nasi ojcowie” – próbują zacierać śmiertelnie ważne rozróżnienia. Serial banalnie, ale prawdziwie przypomina, że na wojnie wszyscy są ofiarami w tym sensie, że nikt nie pozostaje niewinny. Ale stwierdzenie, że wojna nikogo nie pozostawia niewinnym nie znaczy, że winni są wszyscy. Ktoś jednak tę wojnę zaczął, ktoś był agresorem, choćby jedynie ze słabości i strachu o życie. Ktoś był katem, nawet jeżeli tego bardzo nie chciał, a ktoś inny, choć rozpaczliwie tego nie chciał, stawał się ofiarą.
Niebezpieczne jest nie podszczypywanie utwardzonych stearyną świętości czy wzruszanie aksjomatów wbitych do głów grubaśnym brykiem z historii, lecz zapominanie o tym prostym rozróżnieniu. Niebezpieczne jest zrównywanie w historycznej narracji cierpienia ofiary i kata, niebezpieczne, bo prowadzące do zapomnienia i do powtórki. Dręczony wyrzutami sumienia kat nie przestaje być katem, zaś nawet najbardziej upodlona i ze zwierzęcego lęku gotowa na wszystko ofiara nie przestaje być ofiarą. O tym trzeba mówić wprost, nawet dziś, kilkadziesiąt lat po wojnie. Choć prawdopodobnie nawet najlepsza pamięć chroni przed powtórką tylko do czasu, bo – jak (nie)uczy właśnie historia – wcześniej czy później samobójcze szaleństwo dopada nawet najbardziej higieniczne kultury i cywilizacje.
W Warszawie artystyczny Ruch Higieny Moralnej w proteście przeciw serialowi rozwiesił plakaty, wzorowane na wojennych plakatach z 1939, nawołujących do czujności i obiecujących zwycięstwo. Ruch do oporu wobec niemieckiej manipulacji nawoływał obrazkiem polskiego żołnierza bagnetem przebijającego germańską łapę. W czasach pokoju od ruchu oporu i powtarzania gestów z przegranej kampanii lepsza jest jednak rozmowa. Warkot werbli zagłusza myśli, symboliczny bagnet wbity we wrażą dłoń przecina zarazem wszelką dyskusję i zwalnia od myślenia. Anachroniczne gesty nie budują ani sensu, ani rozumienia, mogą co najwyżej poprawić krążenie zmęczonym nieprzespaną nocą artystom.
Próba zrozumienia wcale nie oznacza zbyt łatwego usprawiedliwienia czy wybaczenia. Interpretacja to nie kapitulacja. „Miejsce zbrodni czy cnoty? (…)wciąż miałem wrażenie, że Berlin, jak lady Macbeth, bez wytchnienia myje sobie ręce…” To Gombrowicz z „Dziennika” berlińskiego, jednego z najgłębszych opisów zapętlenia niemieckiej winy i niewinności, tekstu zawierającego genialne, dalekie od politycznej poprawności zdania o pracowitych i czystych dłoniach Niemców, o niemieckich rękach, co w każdej chwili…
„Ręce zbrodnicze? Ależ skąd, nowe przecież, niewinne… Nowe i nie te same, a jednak, przecież, takie same. (…) I w tejże chwili prześliczne dziewczę wzruszyło ramionami zabawnie, chodziło o miłość, miłość, tak, ale tamto też było miłością, las, las rąk wyciągniętych przed siebie zdobywczo, miłośnie, heil, ręce stwarzające.”
Ten berliński dziennik nie był dla Niemców przyjemny ani łatwy. Nie tylko zresztą dla Niemców. Gombrowicz i tym razem szedł pod prąd: Europy Zachodniej z przymkniętymi oczami jednoczącej się przeciwko Europie sowietyzowanej; biskupów polskich przebaczających i proszących o przebaczenie. “Na nic! Na nic! Nie bądźcie dziećmi, wasze uśmiechy i wszystkie wygody, jakie moglibyście mnie ofiarować, nie zniweczą jednej minuty jednego jedynego z polskich konań wielotysięcznych, a tak urozmaiconych, o tak rozpiętej skali udręczenia. Nie dam się uwieść! Nie przebaczę!”
Zamiast pointy informacja: „Dziennik” z okresu berlińskiego w Niemczech ukazał się pod tytułem „Berliner Notizen” już w roku 1965. I ostrzeżenie dla wszystkich, którzy chcieliby pałować Niemców przytoczonymi powyżej cytatami – Gombrowicz napisał też w tym samym czasie i takie zdanie:
„Narody świata: czy wciąż wam się zdaje, że Hitler był li-tylko Niemcem?”