Blogi Muzeum Literatury
Nie będzie Niemiec…
Data dodania: 3 lipca 2013

Historia wraca rotą jak refrenem. Kiepski serial niemieckiej telewizji „Nasze matki, nasi ojcowie” w Polsce wywołał histeryczne pytania, czy polska tv jest jeszcze polską. Pokazaliśmy, żeby każdy mógł sobie o filmie wyrobić zdanie – tłumaczył się prezes TVP. Odwołać prezesa – żądali obrońcy szarganej historii. Myślenie totalitarne w natarciu: na szarganie świętości odporne są jedynie partyjne autorytety, zaś maluczkich obejrzenie kontrowersyjnego filmu deprawuje i wypacza.

Oczywiście, łzawa i banalna opowieść o „ich matkach, ich ojcach” budzić może, jak mówią politycy, zrozumiały sprzeciw. Oczywiście, Niemcy nieprawdziwie pokazali Armię Krajową jako organizację antysemicką. Oczywiście, równie niesprawiedliwie z polskiej perspektywy pokazali siebie jako (w większości) ofiary wojny. Ale jeżeli dyskusję o filmie ZDF oczyścimy z politycznej interesowności, nieoczywistość tych oczywistych oczywistości okaże się oczywista.

Bo owszem, kłamstwem jest ogólne stwierdzenie, że wszyscy akowcy byli antysemitami. Ale nie znaczy to, że wśród akowców nie było antysemitów. Trafiali się pewnie wcale często, równie często jak zdarzali się w przedwojennej Polsce, nie tylko wśród niewykształconych chłopów czy proletariatu, ale i wśród inteligencji, nawet w akademickich elitach.

Owszem, w pewnym sensie nie wszyscy Niemcy wojujący za fuhrera byli katami – nawet wśród tych, którzy  podbijali świat dla Rzeszy były ofiary narodowosocjalistycznej przemocy, do zabijania zmuszone strachem o własne życie. Teraz, że dziesięcioleciach kulturowej tresury w narodowej winie, wkuwania swojej winy na pamięć, ordungu bycia winnym z definicji i poprawności, Niemcy chcą wreszcie mówić i o swoich cierpieniach, o swoim umieraniu, bólu, tęsknocie i rozpadzie. Czy można mieć o to do nich pretensje?

Nie można, chyba że – tak jak w serialu „Nasze matki, nasi ojcowie” – próbują zacierać śmiertelnie ważne rozróżnienia. Serial banalnie, ale prawdziwie przypomina, że na wojnie wszyscy są ofiarami w tym sensie, że nikt nie pozostaje niewinny. Ale stwierdzenie, że wojna nikogo nie pozostawia niewinnym nie znaczy, że winni są wszyscy. Ktoś jednak tę wojnę zaczął, ktoś był agresorem, choćby jedynie ze słabości i strachu o życie. Ktoś był katem, nawet jeżeli tego bardzo nie chciał, a ktoś inny, choć rozpaczliwie tego nie chciał, stawał się ofiarą.

Niebezpieczne jest nie podszczypywanie utwardzonych stearyną świętości czy wzruszanie aksjomatów wbitych do głów grubaśnym brykiem z historii, lecz zapominanie o tym prostym rozróżnieniu. Niebezpieczne jest zrównywanie w historycznej narracji cierpienia  ofiary i kata, niebezpieczne, bo prowadzące do zapomnienia i do powtórki. Dręczony wyrzutami sumienia kat nie przestaje być katem, zaś nawet najbardziej upodlona i ze zwierzęcego lęku gotowa na wszystko ofiara nie przestaje być ofiarą. O tym trzeba mówić wprost, nawet dziś, kilkadziesiąt lat po wojnie. Choć prawdopodobnie nawet najlepsza pamięć chroni przed powtórką tylko do czasu, bo – jak (nie)uczy właśnie historia – wcześniej czy później samobójcze szaleństwo dopada nawet najbardziej higieniczne kultury i cywilizacje.

W Warszawie artystyczny Ruch Higieny Moralnej w proteście przeciw serialowi rozwiesił plakaty, wzorowane na wojennych plakatach z 1939, nawołujących do czujności i obiecujących zwycięstwo. Ruch do oporu wobec niemieckiej manipulacji nawoływał obrazkiem polskiego żołnierza bagnetem przebijającego germańską łapę. W czasach pokoju od ruchu oporu i powtarzania gestów z przegranej kampanii lepsza jest jednak rozmowa. Warkot werbli zagłusza myśli, symboliczny bagnet wbity we wrażą  dłoń przecina zarazem wszelką dyskusję i zwalnia od myślenia. Anachroniczne gesty nie budują ani sensu, ani rozumienia, mogą co najwyżej poprawić krążenie zmęczonym nieprzespaną nocą artystom.

Próba zrozumienia wcale nie oznacza zbyt łatwego usprawiedliwienia czy wybaczenia. Interpretacja to nie kapitulacja. „Miejsce zbrodni czy cnoty? (…)wciąż miałem wrażenie, że Berlin, jak lady Macbeth, bez wytchnienia myje sobie ręce…” To Gombrowicz z „Dziennika” berlińskiego, jednego z najgłębszych opisów zapętlenia niemieckiej winy i niewinności, tekstu zawierającego genialne, dalekie od politycznej poprawności zdania o pracowitych i czystych dłoniach Niemców, o niemieckich rękach, co w każdej chwili…

„Ręce zbrodnicze? Ależ skąd, nowe przecież, niewinne… Nowe i nie te same, a jednak, przecież, takie same. (…) I w tejże chwili prześliczne dziewczę wzruszyło ramionami zabawnie, chodziło o miłość, miłość, tak, ale tamto też było miłością, las, las rąk wyciągniętych przed siebie zdobywczo, miłośnie, heil, ręce stwarzające.”

Ten berliński dziennik nie był dla Niemców przyjemny ani łatwy. Nie tylko zresztą dla Niemców. Gombrowicz i tym razem szedł pod prąd: Europy Zachodniej z przymkniętymi oczami jednoczącej się przeciwko Europie sowietyzowanej; biskupów polskich przebaczających i proszących o przebaczenie.  “Na nic! Na nic! Nie bądźcie dziećmi, wasze uśmiechy i wszystkie wygody, jakie moglibyście mnie ofiarować, nie zniweczą jednej minuty jednego jedynego z polskich konań wielotysięcznych, a tak urozmaiconych, o tak rozpiętej skali udręczenia. Nie dam się uwieść! Nie przebaczę!”

Zamiast pointy informacja: „Dziennik” z okresu berlińskiego w Niemczech ukazał się pod tytułem „Berliner Notizen” już w roku 1965. I ostrzeżenie dla wszystkich, którzy chcieliby pałować Niemców przytoczonymi powyżej cytatami – Gombrowicz napisał też w tym samym czasie i takie zdanie:

„Narody świata: czy wciąż wam się zdaje, że Hitler był li-tylko Niemcem?”

Słowa kluczowe: , ,

Dodaj komentarz:

Copyright © 2010-2013 Muzeum Literatury