Świętujmy rocznicę powstania. Powstania Biblioteki paryskiej „Kultury”, którą przed sześćdziesięciu laty otwarto wydaniem „Trans-Atlantyku”. Rocznica to cicha, bo choć dosyć okrągła, to jednak zaokrąglona mniej apetycznie niż jubileusz najbardziej polskiego z polskich powstań. Zresztą taka już nasza uroda – krew ważniejsza niż książki.
A „Trans – Atlantyk” wciąż żywy. Ostatnio wypłynął przy okazji „Morfiny” Szczepana Twardocha, powieści nagrodzonej, ważnej, dobrze napisanej (i dobrze się chyba piszącej, bo autor trochę za długo ze swoimi bohaterami rozstać się nie mógł). Krytykom powinowactwa „Morfiny” z Gombrowiczem nasuwały się same. Że powieść to skandalizująca i prowokacyjna, że transowa, a trans ten polski, jak w Trans-Atlantyku, i odwaga takaż. Czy rzeczywiście?
Bohater „Morfiny”, kilka tygodni po klęsce wrześniowej 1939 roku, deklaruje:
A ja wiedziałem, że nie należę do tego świata bohaterów konnych i pieszych, chociaż wojowałem konno: oni służyli (…) rodowi, plemieniu, królowi, ojczyźnie, kiedy sobie już tę ojczyznę wymyślili. Ja nie służę. Jestem Konstanty Willemann i to znaczy tyle, że jestem Konstanty Willemann. Nic więcej. Nie ma we mnie żadnego „po co jestem” albo „dlaczego jestem”. Jestem jak róża: róża kwitnie, ponieważ kwitnie, nie ma w niej „dlaczego”. Jestem Konstanty Willemann, ponieważ jestem Konstanty Willemann, to mnie zakreśla w całości i w całości opisuje. Nie jestem na tym świecie po nic innego niż to, aby być. Wypełniając rozkazy Inżyniera, nie służę nikomu, ani jemu, ani Polsce, ani organizacji; moje bycie służy mojemu byciu.
Ten monolog wewnętrzny może i Gombrowiczowskim echem pobrzmiewa. Ale wypowiada go jednak ktoś zupełnie odmienny od narratora „Trans-Atlantyku”. Tamten to Polak całą gębą, choć szarak, to po szlacheckich przodkach, stylem z Janem Chryzostomem Paskiem skoligacony, w skamielinę narodową wrzucony, z tożsamością wymusztrowaną przez wychowanie, tradycję i kulturową rupieciarnię. Stawiając „ja” ponad wspólnotę, próbując wywalczyć jego suwerenność (nie zapominajmy: z pożytkiem dla Polski przecież), odmawiając bycia nawozem historii, bohater „Trans-Atlantyku” Polakowi w sobie się przeciwstawiał, wystawiając się na zarzut zdrady i perfidnego usprawiedliwiania słabych na patriotyzmie. (Co zresztą udziałem Gombrowicza bywa do dziś.)
Bohater Twardocha swoją tożsamość natomiast dopiero stwarza, przymuszony historią. Może wybierać, bo przecież jest i Ślązakiem po matce, a z jej wyboru także Polakiem, jest Niemcem po ojcu i jego starym rodzie, ale jest i dandysem, i morfinistą, i seksoholikiem, i niewierzącym grzesznikiem, i kim tam jeszcze diabli może wiedzą. Wie to na pewno tajemnicza postać, która jak cień towarzyszy mu przez strony powieści, tajemnicza, bo nie bardzo wiadomo kim jest prócz tego, że jest wszechwiedząca narratorką po kobiecemu o Konstantego zazdrosną. Może to zwyczajna mojra, a może więcej: Polska, albo i polska mojra.
Żeby się jej wyrwać, wciąż trzeba determinacji. Ale powiedzenie: ja jestem sobą, od Polski ważniejszym, ważniejszym od ról wszystkich, które mi wspólnota narzucić pragnie, dziś nie wymaga heroizmu. Bohater Twardocha nie musi być tak odważny jak bohater „Trans-Atlantyku” , bo staje przed oczami czytelnika kilkadziesiąt lat później i – co najważniejsze – kilkadziesiąt lat po tamtym bluźnierstwie:
Płyńcież wy, płyńcież Rodacy do Narodu swego! Płyńcież wy do Narodu waszego świętego chyba przeklętego! Płyńcież do Stwora tego św. Ciemnego, co od wieków zdycha, a zdechnąć nie może! Płyńcież do cudaka waszego św., od Natury całej przeklętego, co wciąż się rodzi, a przecież wciąż Nieurodzony! Płyńcież, płyńcież, żeby on wam ani Żyć, ani Zdechnąć nie pozwalał, a nas zawsze was między Bytem a Niebytem trzymał. (…) Płyńcież do Szaleńca, Wariata waszego św. ach chyba Przeklętego, żeby on was skokami, szałami swoimi Męczył, Dręczył, was krwią zalewał, was Rykiem swoim ryczał, wyrykiwał, was Męką zamęczał, Dzieci wasze, żony, na Śmierć, na Skonanie sam konając w konaniu swoim Szału swojego was Szalał, Rozszalał!
Jeśli to przekleństwo straszliwe, to wyklinanie tak zaprzańcowate, że aż w parodię swoją, parodię wyklinania się zmieniające (słyszycie ten śmiech, co się nad całym, absolutnie całym „Trans-Atlantykiem” unosi?) zestawić z deklaracjami bohatera „Morfiny”, jaśniejsze się staje, dlaczego, gdy czytam o odwadze laureata Paszportu „Polityki”, przypomina mi się od razu tamta odwaga, co paszportem w świat wolny stać się miała. Odważniejsza jakby odwaga Gombrowicza i także Giedroyca, który Polonii katechizmy narodu i pielgrzymstwa powtarzającej dyskusję o nowoczesnej Polsce proponował. Nowoczesnej, znaczy czas swój rozpoznającej i w czas ten się wpisującej, by istnieć naprawdę, a nie tylko poza czasem – jako idea albo jako mojra.
Bez względu jednak na to, czy Twardoch gest Gombrowicza powtarza, czy też nie (zresztą wcale nie wiadomo, czy miał taki zamiar), jedno jego powieść nam uświadamia. Mijają dziesięciolecia, a ona, ta nasza Polska oniryczna i wampiryczna, ich – pisarzy, i nas – czytelników, puścić wolno nie chce. I żebyśmy się nie wiem jak zżymali na świętowanie kolejnej rzezi, to jak trzeba będzie, znów się pewnie wyrzynać damy, zanim zdążymy pomyśleć. W transie, jak po morfinie.
Odwaga, odważny, odważnie – ważmy słowa, by wagę odzyskały. Obyśmy więc mieli odwagę myśleć i tworzyć, a nie tylko umierać. A przynajmniej: zanim znowu zaczniemy umierać.
Takie tam rocznicowe życzenia z biblioteki.
A w Ostrowcu Pana Boga musiała wyprowadzić policja. Interweniowała, bo pewien mężczyzna stał się ponoć agresywny po tym, jak urzędnicy stanu cywilnego odmówili mu zmiany imienia, na „Pan Bóg” właśnie. Doniesienia prasowe milczą o stanie umysłu owego pięćdziesięciolatka, nie wiadomo więc, czy był głosicielem politycznej poprawności zmieszanej z ludowym antyklerykalizmem, czy też pomylił półwiecze z wiecznością. Możliwe też, że to kolejna ofiara mody na prowokacje.
1.
Prowokuję, więc jestem. Im dziwaczniejsza prowokacja, tym lepiej, mało oryginalne nie mają szans przebicia się do szerszej publiczności. Tak funkcjonuje dziś kultura – homo videns dowiaduje się niemal wyłącznie o tych twórcach-prowokatorach, którymi zajęły się już służby porządkowe lub wymiar sprawiedliwości. Wymiar artystyczny prowokacji jest drugorzędny, by przywołać klasyczny już przykład ukrzyżowanego penisa. Rzecz nie jest jednak tak prosta, jak się prześmiewcom wydaje, bo takie manifestacje nie muszą być li tylko marketingiem. I na odwrót: dziś nawet filozoficzne czy artystyczne przesłanie może okazać się jedynie sprytną reklamową narracją.
Lubelska prokuratura zajęła się niedawno szwedzkim malarzem, który ogłosił, że namalował obraz posługując się rozpuszczonymi w wodzie prochami pomordowanych na Majdanku. Twierdzi on jednak, że wcale prowokować nie chciał, ba, tłumaczy się niemal jak mistyk: „ukazały mi się postacie, jakby popiół zawierał energię, wspomnienia lub dusze ludzi, ludzi torturowanych, dręczonych i mordowanych przez innych ludzi w jednej z najbardziej bezwzględnych wojen XX wieku”.
Czy jednak to spirytystyczne szaleństwo (lub cynizm) szwedzkiego artysty jest tak znowu odległe od izraelskich wyborów Miss Ocalonych z Holokaustu, który w czerwcu ubiegłego roku wygrała blisko osiemdziesięcioletnia Hava Hershkovitz, pokonując trzysta konkurentek, z których najstarsza skończyła dziewięćdziesiąt siedem lat? Albo od nowej mody wśród izraelskich nastolatków, którzy tatuują sobie numery obozowe swoich dziadków? Może dziś pamięć, by przetrwać w informacyjnym szumie, wymaga aż tak drastycznych wizualizacji? A może zatarły się ostatnie granice w świecie odrzucającym tabu?
2.
Artystyczne szaleństwa często wynikają z uzurpacji – starej tęsknoty sztuki, by przekroczyć umowność, sztuczność właśnie, przekraść się przez granice dzieła i rzeczywistości, przemycając w akcie artystycznym ideologiczną kontrabandę. Wiek XX potwierdził to nazbyt dobitnie. Kilkadziesiąt lat później historia zdaje się powtarzać, na razie rzeczywiście jako farsa.
„Zadajemy artystom pytanie: w jaki sposób ingerujesz sztuką w rzeczywistość? Jaki skutek chcesz osiągnąć? Czy jako artysta jesteś silnym graczem, czy słabym? Jesteś blisko wydarzeń czy na peryferiach rzeczywistości?” – uzasadniał w „GW” swoją koncepcję ubiegłorocznego Biennale Sztuki Współczesnej w Berlinie jego kurator, Artur Żmijewski. I dalej: „Byłem w obozie Occupy Amsterdam, który rozłożył się przy głównej ulicy Amsterdamu Damrak. Postawili tam swój namiot także artyści, m.in. studenci Akademii Rietvelda [ASP] w Amsterdamie. Nie robią tam sztuki, bo nie wiedzą, jak miałaby wyglądać. Rozmawialiśmy np. o tym, czy wkładem artystów nie mogłoby być opróżnianie toalet typu toi-toi, jakie obsługują obozowisko. No i oni powiedzieli, że czemu nie.”
Zabawne? Mezalians sztuki z dwudziestowiecznymi ideologiami, choć też zaczynał się prowokacyjnymi awangardowymi manifestacjami, finał miał mniej zabawny. Artystom, którzy nie wiedzieli, jak sztuka rewolucyjna ma wyglądać, najpierw pryncypialnie podpowiadali polityczni komisarze, potem prokurator stawał się krytykiem, zaś usłużny krytyk prokuratorem. W końcu słuszność artystycznej koncepcji rozstrzygały kapturowe sądy i obozowa reedukacja.
3.
Historia oczywiście nikogo i niczego nie uczy, podobnie jak grzech popełniony nie chroni przed kolejną pokusą. Ale nawet w epoce prowokacji urządzanych w „toj-tojach” nie zaszkodzi obejrzeć się za siebie: w wiek żelazny, gdy miliony obracały się w proch, z którego dzisiejsi prowokatorzy czerpią popularność. Więc jako pointa niech posłuży opowieść o śmierci Warłama Szałamowa, artysty, który też był nowatorem, choć inaczej – wynalazł formę opisu doświadczeń granicznych, których literatura opowiadać przed nim nie potrafiła. Herling-Grudziński tę właśnie śmierć uznał za emblemat tamtego czasu.
Szałamow umarł w psychuszce. Do szpitala psychiatrycznego wtrącono go za uznanie, które jego opowiadania łagrowe zdobyły na Zachodzie. Kara wkrótce znalazła „wytłumaczenie”, bo schorowanemu pisarzowi, który szmat życia spędził w łagrach, kolejne uwięzienie rzeczywiście zmąciło umysł. Ogarnięty przerażeniem i obsesją, w obozowym odruchu gromadził i starał się ukryć w szpitalnym pokoju prześcieradła, poszewki, miskę na jedzenie. W końcu – jak opowiada Grudziński – „na sali psychuszki znalazł się obok pewnego człowieka, który okazał się byłym moskiewskim prokuratorem, cierpiącym na starczą demencję, który zjadał własne ekstrementy. Na szczęście, Szałamow tracił już przytomność i wkrótce zmarł.”
Umierając mógł łudzić się, że cywilizacja, w której ideologie pożerają sztukę i jej twórców, by w końcu wydalić wszystko w sklerotycznym epilogu, nie przeżyje tamtego wieku i tamtego ustroju. Co do tego, że Bóg nas opuścił, raczej nie miał złudzeń.
WIGILIA. Pusty talerz na nikogo nie czeka. Żaden wędrowiec nie zapuka do drzwi. Ci, którzy wyjechali – do wielkich miast, bogatych krain, za wielkie wody – urządzili się i jeśli wracają, nie potrzebują gościnności od nieznajomych. Bezdomni nie boją się litości, ale nie znają kodu do domofonów i szyfrowanych drzwi. Zresztą zrobiło się cieplej, śnieg zniknął w kałużach, porzucił drzewa, wyłysiałe w ciągu jednej nocy. Mizerna, cicha, stajenka licha…
W wigilię wigilii w radiowej Trójce kolędowy program Piwnicy pod Baranami. Program smutny, ślad ledwie dawnej świetności, wspominanej zresztą w audycji co i rusz. Dziś puste miejsce, po którym obija się pamięć jak potrącony dodatkowy talerz, zawadzający na przyciasnym wigilijnym stole.
Kiedy ten znak otwartości stał się dla mnie znakiem pamięci o nieobecnych? Dawno, bardzo dawno temu, gdy w trzy miesiące po śmierci ojca zamiast życzeń przy opłatku było nietłumione łkanie, jakby na dowód, że bezsens zbyt wczesnego odejścia odebrał nam tylko odświętny język, ale nie głos. Od tamtego momentu puste nakrycie przy wigilijnym stole oznacza pamięć o, a nie nadzieję na.
Kilka tygodni przed świętami we Wsoli Jan Nowicki, już doświadczony i wciąż młody, mówi, że umieranie trzeba ćwiczyć jak miłość, powtarzać w wyobraźni, bo dopiero śmierć nadaje sens przeżytemu. Koniec tłumaczy początek, śmierć narodzenie. Nie tylko Boże, człowiecze także.
W tym roku po raz pierwszy na mnie spada obowiązek uprzątnięcia rodzinnych grobów, na święta narodzin nie wolno zapomnieć o umarłych. Taka tradycja, przekazywany dalej kod kultury. Na nekropoliach marzniemy obaj z synem, ale to ja jestem – uświadamiam sobie nagle – odpowiedzialny za tę pamięć. Niezauważalnie, nieuchronnie stanę się najstarszym pokoleniem. A przecież wciąż nie znam kodu do życia ani tego, co po nim. Wiem jedynie, że najwięcej do zapamiętania będę miał wtedy, gdy – zgodnie z rytmem natury – zacznę zapominać.
DZIEŃ PIERWSZY. Łamię zasadę i rano włączam telewizor. Msza na włoskim kanale Radiotelevisione Padre Pio. Nie znam włoskiego, ale przecież po latach wiary rozumiem liturgię także w niezrozumiałym języku. Obca mowa nie przeszkadza, przeciwnie, pozwala skupiać się nie na znaczeniu słów, ale na sensie większym, na całej wypowiedzi, na rytmie nabożeństwa, na powtarzalności rytuału, spokojnie szemrzącego wśród skromnej scenografii. Na chwilę pojawia się nadzieja na powtórzenie tego, co stracone. Na chwilę.
Zaraz po mszy uśmiechnięta, rozszczebiotana brunetka w obcisłej czerwonej sukience reklamuje, jeśli dobrze się domyślam, wanny lecznicze dla niepełnosprawnych. Pamięć podsuwa gorzkie zapiski Aleksandra Wata, który do ojca Pio przyjechał z nadzieją na uwolnienie od śmiertelnie bolesnej choroby, zaś po wizycie – jakby chciał ukarać siebie i świat za irracjonalną wiarę – pisał o smrodzie jodyny z zainfekowanych ran na dłoniach włoskiego stygmatyka, o jego chytrych chłopskich oczkach, które dla wierzących w jego moc rozmodlonych kobiet były piękne. Równie piękne, jak woń fiołków, którymi pachniały im owinięte w brudne bandaże dłonie uzdrowiciela. Błogosławieni, którzy uwierzyli, choć widzieli.
DZIEŃ DRUGI. Kiedyś w drugi dzień Świąt chadzaliśmy oglądać szopki w kościołach. Dzieci dawno wyrosły z przykrótkiego dzieciństwa, więc otwieram Internet i oglądam świątynne stajenki na lokalnym portalu. Przed niemal każdą szopką puszka, pobrzękująca monetami, na utrzymanie kościoła, na misje, na katolickie szkoły. Podpis na puszkach niechcący odsyła w inny wymiar: OFIARA. Przypadkowa zapowiedź tego, czego pamiątkę będziemy świętować za kilka miesięcy, wykaligrafowany wprost sens narodzin.
Telewizor też już włączony, Andrea Bocelli śpiewa kolędy. Siwe włosy i zarost, szlachetna twarz z ledwie odmienioną mimiką, przymknięte powieki na bezużytecznych źrenicach. Bóg dał, Bóg wziął – mówi ludowa rezygnacja. Jemu zabrał wzrok, ale dał słuch i talenty. Więc może wolno ludową mądrość odwrócić: Bóg zabrał, Bóg da? Cicha nadzieja, na którą, myślę, możemy przystać wszyscy. Bez względu na wiarę i niewiarę.