WIGILIA. Pusty talerz na nikogo nie czeka. Żaden wędrowiec nie zapuka do drzwi. Ci, którzy wyjechali – do wielkich miast, bogatych krain, za wielkie wody – urządzili się i jeśli wracają, nie potrzebują gościnności od nieznajomych. Bezdomni nie boją się litości, ale nie znają kodu do domofonów i szyfrowanych drzwi. Zresztą zrobiło się cieplej, śnieg zniknął w kałużach, porzucił drzewa, wyłysiałe w ciągu jednej nocy. Mizerna, cicha, stajenka licha…
W wigilię wigilii w radiowej Trójce kolędowy program Piwnicy pod Baranami. Program smutny, ślad ledwie dawnej świetności, wspominanej zresztą w audycji co i rusz. Dziś puste miejsce, po którym obija się pamięć jak potrącony dodatkowy talerz, zawadzający na przyciasnym wigilijnym stole.
Kiedy ten znak otwartości stał się dla mnie znakiem pamięci o nieobecnych? Dawno, bardzo dawno temu, gdy w trzy miesiące po śmierci ojca zamiast życzeń przy opłatku było nietłumione łkanie, jakby na dowód, że bezsens zbyt wczesnego odejścia odebrał nam tylko odświętny język, ale nie głos. Od tamtego momentu puste nakrycie przy wigilijnym stole oznacza pamięć o, a nie nadzieję na.
Kilka tygodni przed świętami we Wsoli Jan Nowicki, już doświadczony i wciąż młody, mówi, że umieranie trzeba ćwiczyć jak miłość, powtarzać w wyobraźni, bo dopiero śmierć nadaje sens przeżytemu. Koniec tłumaczy początek, śmierć narodzenie. Nie tylko Boże, człowiecze także.
W tym roku po raz pierwszy na mnie spada obowiązek uprzątnięcia rodzinnych grobów, na święta narodzin nie wolno zapomnieć o umarłych. Taka tradycja, przekazywany dalej kod kultury. Na nekropoliach marzniemy obaj z synem, ale to ja jestem – uświadamiam sobie nagle – odpowiedzialny za tę pamięć. Niezauważalnie, nieuchronnie stanę się najstarszym pokoleniem. A przecież wciąż nie znam kodu do życia ani tego, co po nim. Wiem jedynie, że najwięcej do zapamiętania będę miał wtedy, gdy – zgodnie z rytmem natury – zacznę zapominać.
DZIEŃ PIERWSZY. Łamię zasadę i rano włączam telewizor. Msza na włoskim kanale Radiotelevisione Padre Pio. Nie znam włoskiego, ale przecież po latach wiary rozumiem liturgię także w niezrozumiałym języku. Obca mowa nie przeszkadza, przeciwnie, pozwala skupiać się nie na znaczeniu słów, ale na sensie większym, na całej wypowiedzi, na rytmie nabożeństwa, na powtarzalności rytuału, spokojnie szemrzącego wśród skromnej scenografii. Na chwilę pojawia się nadzieja na powtórzenie tego, co stracone. Na chwilę.
Zaraz po mszy uśmiechnięta, rozszczebiotana brunetka w obcisłej czerwonej sukience reklamuje, jeśli dobrze się domyślam, wanny lecznicze dla niepełnosprawnych. Pamięć podsuwa gorzkie zapiski Aleksandra Wata, który do ojca Pio przyjechał z nadzieją na uwolnienie od śmiertelnie bolesnej choroby, zaś po wizycie – jakby chciał ukarać siebie i świat za irracjonalną wiarę – pisał o smrodzie jodyny z zainfekowanych ran na dłoniach włoskiego stygmatyka, o jego chytrych chłopskich oczkach, które dla wierzących w jego moc rozmodlonych kobiet były piękne. Równie piękne, jak woń fiołków, którymi pachniały im owinięte w brudne bandaże dłonie uzdrowiciela. Błogosławieni, którzy uwierzyli, choć widzieli.
DZIEŃ DRUGI. Kiedyś w drugi dzień Świąt chadzaliśmy oglądać szopki w kościołach. Dzieci dawno wyrosły z przykrótkiego dzieciństwa, więc otwieram Internet i oglądam świątynne stajenki na lokalnym portalu. Przed niemal każdą szopką puszka, pobrzękująca monetami, na utrzymanie kościoła, na misje, na katolickie szkoły. Podpis na puszkach niechcący odsyła w inny wymiar: OFIARA. Przypadkowa zapowiedź tego, czego pamiątkę będziemy świętować za kilka miesięcy, wykaligrafowany wprost sens narodzin.
Telewizor też już włączony, Andrea Bocelli śpiewa kolędy. Siwe włosy i zarost, szlachetna twarz z ledwie odmienioną mimiką, przymknięte powieki na bezużytecznych źrenicach. Bóg dał, Bóg wziął – mówi ludowa rezygnacja. Jemu zabrał wzrok, ale dał słuch i talenty. Więc może wolno ludową mądrość odwrócić: Bóg zabrał, Bóg da? Cicha nadzieja, na którą, myślę, możemy przystać wszyscy. Bez względu na wiarę i niewiarę.