1.
Zbyt krótko byłem ministrantem, by dostąpić wtajemniczenia, jak przygotować kadzielnicę, by we właściwym momencie nabożeństwa podać ją celebransowi gotową do symbolicznych czynności. Do tego zadania wyznaczani byli starsi, doświadczeni, obdarzeni na dodatek kuglarską zręcznością. Młodszym i nieporadnym pozostawało asystowanie.
Lubiłem wpatrywać się w rozkołowaną kadzielnicę, uwięzioną na łańcuszku o regulowanej długości. Nabierała niebezpiecznej prędkości, wirując hipnotycznie. Cała sztuka polegała na podtrzymywaniu żaru tak, by dymił, wypalając się powoli, bez płomienia.
Kadzielnicy używa się między innymi podczas mszy pogrzebowych. Nigdy nie chciałem do nich służyć.
2.
Kilka lat później Bóg umarł w synu, któremu zabrał Ojca. Duch, osoba trzecia, więc i trochę postronna, jeśli przeżył, to i tak ledwo tchnący.
Trudne porachunki, niewiadome równanie bez rozwiązania, duszna buchalteria.
3.
Jak pokazuje opowieść o Hiobie, Bóg odmawia targu. Gdziekolwiek jest, jeśli jest, milczy, nie podejmując zakładu. Uczono nas tego nawet w szkole, na lekcjach martwego języka: ojciec polskiej literatury rymujący dramat ojca, który pogrzebał córkę. Treny kontra alleluja.
Cykl o przemyślnej konstrukcji: rozpacz, bluźnierczy bunt, a na koniec wykoncypowane pocieszenie – życie wieczne, jedyna nadzieja na jeszcze kiedyś spotkanie. Wiecznie wielka literatura. Kanon.
4.
Ta historia toczy się przez wieki. Mój przyjaciel niedawno stracił córkę. Chorowała długo, beznadziejnie. Umierała – opowiadał – trzy razy. Modlił się, błagał, wierzył w ratunek. Trzeciego cudu nie było, dziś są gorzkie żale i rachunki. I jeszcze pytanie, komu je wystawić?
5.
Pytania trudne jak rachunek sumienia lub prawdopodobieństwa:
Czy pragnę zmartwychwstania? Sam nie wiem. Myśl o nim wydaje się bardzo mecząca, a nawet trochę zawstydzająca. Podobno zmartwychwstaniemy „ze wszystkim, co uczyniliśmy”, a nie wedle „dobrych uczynków”… i co wtedy? Czy nie lepiej być całkiem zapomnianym, nie lepiej w ogóle zniknąć?
(…) Prawie nie życzę sobie zmartwychwstania, czy też lepiej powiedzieć: chciałbym zmartwychwstać i być z Bogiem sam na sam, bez „innych”… bez świadków i podglądaczy. Pragnąłbym zmartwychwstać nie „dla Boga” w sensie teologicznym, tylko po to, by móc pamiętać i dalej kochać tych, których znałem i kochałem na ziemi.
W ostatecznym rachunku „ziemia” jest dla mnie wszystkim: bez wspomnień „o ziemi”, bez ludzi, których na niej spotkałem, stanowczo nie życzę sobie zmartwychwstania. Nie mam żadnego interesu we wskrzeszaniu.
Tak myślę. Może nie najmądrzej, ale tak myślę.
6.
Powyższe oczywiście nie ja napisałem, choć to i moje pytania. Czekały na mnie od dawna w „Wiecznym temacie” Wasilija Rozanowa, pisarza nazywanego czasem rosyjskim Nietzschem, człowieka wierzącego, gwałtownie, niepokornie, z trudem.
Odpowiedzi, które daje Rozanow, są jakoś bliskie ludowym wyobrażeniom i pobożności, ale przecież filozoficzne. Wolne więc od tej oczywistości i bezwzględności ludowej wiary, dziecinnie ufnej i naiwnej.
7.
W pamięci: głośny, zdyszany szept babci, przekrzykujący telewizor, wieczorem, zza zamkniętych drzwi pokoju. Milknący nagle, zapadający w drzemkę, potem tym głośniejszy, z pośpiechu połykający głoski. Wyznanie wiary na bezdechu, adogmatycznym, wbrew intonacji i interpunkcji: Ukrzyżowan podponckimpiłatem, pogrzebion trzeciego dnia… Zmartwychwstał. Westchnienie ważniejsze pewnie od traktatów. Czemu tak mnie nieraz irytowało?
Czy zazdrościłem utraconej ufności? A może zbyt przypominało mi o dziecinnym lęku przed sądem, ostatecznym, bez odwołania. Bo jak mówili sumienni tłumacze Boga: przecież po to dano mi władzę sądzenia, co dobre a co złe, by mnie w końcu osądzić. Nagrodzić lub (częściej) ukarać.
8.
Jeszcze raz Rozanow:
Jestem taki malutki. Po co Bóg miałby mnie karać? Nie wiem. Walczyć ze mną, pokonać mnie, okaleczyć mnie, „spalić w ogniu”? Nie wiem, naprawdę nie wiem. Aż do chwili tego „nie wiem” nie boję się.
9.
Cytowane fragmenty, przetłumaczone przez Piotra Nowaka, pochodzą z eseju napisanego przed stu dwudziestu laty. Ten i inne teksty Rozanowa, choć mocno zanurzone w historię, nie są anachroniczne. Bywają za to narkotyczne, szczególnie wtedy, gdy rozpadają się na fragmenty, akapity. Rozlatują jak opadłe liście.
10.
Oryginalna notka na skrzydełku tomu zatytułowanego „Przez śmierć”:
„Pamflecista, dziennikarz, prowokator, immoralista. Jeden z najciekawszych pisarzy rosyjskich, wybitny myśliciel religijny nazywany rosyjskim Nietzschem. Do najważniejszych, zebranych w trzydziestu tomach prac Rozanowa należy zaliczyć książki o Chrystusie, Dostojewskim, Gogolu, seksie i apokalipsie. Stworzył niepowtarzalny styl literacki, w którym połączył plotkę i refleksję filozoficzną z niespotykaną błazenadą. Miał pięcioro dzieci.”
Był płodny. Zadawał pytania, nam i za nas.
11.
Wielu fascynował i uwodził. Choćby Czapskiego albo Wata, ich zresztą nie przypadkiem. Obaj przeżyli apokalipsę naszych czasów. Przeszli przez piekło i nie zamarzli.
Część myśli Rozanowa była dla nich nie do przyjęcia, choć dla każdego z odmiennych powodów. Ale forma, namiętna, krzycząco pytająca – ona ich pociągała. Wolność pisania i wolność myślenia. Radość ze zdań własnych, jeszcze nie napisanych, nie przemyślanych, a znajdowanych u innego.
12.
Takie zdania znalazłem niedawno u Christine Lavant w „Zapiskach z domu wariatów”, przetłumaczonych przez Małgorzatę Łukasiewicz:
Dlaczego, jeśli istnieją aniołowie, żaden z nich nie ma za zadanie zapobiegać tu na ziemi rzeczom, którym wolno się zdarzać dopiero w najgorszym piekle.
Zapisuję to zwyczajnymi słowami, zapisuję, jakby to nie było nic szczególnego, a właściwie powinna bym rozwalić te ściany i kamień po kamieniu ciskać w niebo, ażeby sobie uprzytomniło, że ma jakieś obowiązki także tu, na dole.
13.
Na Siennej kadzielnicę rozpalało się tuż obok kaplicy. Małe wnętrze w świątecznym czasie nie mieściło wszystkich wiernych, wiernych od święta, więc stali na zewnątrz. Niektórzy przytuleni do ścian jakby chcieli się ogrzać.
Trzeba było więc uważać, by rozkręconym trybularzem nie trafić kogoś, gdyby nawinął się zbyt blisko. A także, by z urządzenia obracającego się jak sputnik uwięziony na orbicie nie wyleciał żar. Mógłby wtedy okazać się jedynie małym, szybko dopalającym się okruchem.
14.
I po świętach. A tamtego żaru mi żal.
Nie ma ucieczki przed wybuchem świątecznej radości. Kiedyś wystarczyło, że pojechaliśmy na wieś, trzydzieści kilometrów od R., pół godziny samochodem albo pociągiem. Teraz i tu kanonada zaczyna się długo przed północą. Z radości, że nadchodzi nowe, a każde nowe może być lepsze od starego? Z nienawiści do tego, co było i już w tym roku nie będzie, na szczęście? Na postrach, żeby nie wróciło w nowym?
Strzelają prosto w niebo. Race rozsypują się na odłamki, żeby choć na chwilę zaćmić gwiazdy, z hukiem. Wielki czarny pies, w dzień poszczekujący groźnie przy furtce, teraz chowa się w kącie sieni, drżący i spotulniały.
Inaczej niż w mieście, tu dobrze widać trajektorię świątecznych pocisków, rozpryskujących się wysoko. Wyglądają jak salwy baterii przeciwlotniczych, przeganiających obcych ze swojskiego nieba. Zawieszonego znacznie niżej niż niebo gwiazd, ale tego z dołu nie widać.
Rozgwieżdżone niebo w mieście jest nieostre, rozmazane jak brokatowy makijaż fordanserki złachanej całonocnym udawaniem radości, gdy nad ranem, po skończonej pracy, nie musi już przypudrowywać potu i wypitego alkoholu
A na wiejskim niebie gwiazd tak dużo, że gdy sylwestrowe toasty zmęczą wzrok, można w ogóle nie celować. Wystarczy salwa w niebo, odłamki załatwią resztę. Gwiazdy giną cicho, spadają w milczeniu. Światło jest szybsze od dźwięku. Ale nie znaczy to, że cicha jest noc.
Wiejska cisza to poetyzm wymyślony przez egzaltowanych letników. Tak naprawdę jest ona wcale głośna, przynajmniej za dnia. Składa się z wielu dźwięków. Szczeków, ryków, gdakania. Okrzyków i głośnej paplaniny. Pozdrowień – wywrzeszczanych, bo w pędzie, z szosy w głąb podwórka. Przekleństw donośnych, bo do odległych adresatów. Gwizdów i treli, zagłuszanych wizgiem krajzegi i tępym waleniem siekiery w słabo wysuszone drewno.
Mieszają się też w tę ciszę kościelne dzwony, władczo, nie patrząc na porę. I ostrzegawcze sygnały pociągów telepiących się zza zakrętu, buczki przy światłach na przejeździe, warkot motorów, pozostawiających oleistą mgłę nad drogą.
Ta głośna cisza różni się jednak od miejskiego zgiełku, bo wszystkie jej dźwięki są osobne, do rozpoznania. Znajomy jest dźwięk siekiery i znamy imię rąbiącego nią drewno, ba, wiemy nawet, gdzie ścięto drzewo, niezbyt legalnie. Słyszymy, czyja krajzega tak piszczy, że aż bolą zęby, bo przecież każda piszczy inaczej. Wiemy, u kogą pieją koguty i gdaczą perliczki, bo tam kupujemy świeżo zabite ptaki na świąteczny rosół. Wiemy, z której strony nadjeżdżają pociągi, bo jadą do nas z dwóch tylko kierunków, a dzwony biją w naszym kościele, bo innego tu nie ma.
Prawdziwa cisza przychodzi tu dopiero nocą, rzadziej niż w mieście budzą ją dźwięki, które zaspały albo nie zmieściły się w ciągu dnia. Czasem tylko prosto w ciszę zawyje pies albo bluzgnie Wuja, przetrzeźwiały na zimnie.
Wuja mieszka w sąsiedniej wsi, na Chałupkach. Do sklepu ma ze trzy kilometry, na starym, rzężącym romecie. Dojechać nietrudno, nawet zimą. Trudniej wrócić. Widzieliśmy to wiele razy.
Po kilku godzinach przesiedzianych przed sklepem nie pomagał nawet pijacki upór. Próbował pedałować, po kilkanaście metrów, zygzakiem kłócąc się z prawem ciążenia. W końcu przegrywał, zsiadał z roweru albo walił się w zarośnięty rów i zasypiał. Miał szczęście, też pijackie, nigdy niczego nawet nie zwichnął.
Budził się po godzinie, dwóch, otrząsał jak pies po kąpieli i ruszał dalej. Dziwiliśmy się, że nie mylił kierunków, sen był przecież zbyt krótki, by otrzeźwić go na dobre. Nigdy jednak nie zawracał, by się dopić, jakby te kilka godzin przed sklepem nie było nałogiem, lecz dobrze przepracowaną dniówką.
Gdy spadał śnieg, w styczniu i lutym, Wuja pojawiał się rzadziej. Najczęściej prowadził rower, było zbyt ślisko, by jechać nawet zygzakiem. Ale zimą też prawie nie trzeźwiał. Można było napić się przed sklepem, bo właściciel część ławek z letniego ogródka wstawiał pod zadaszenie, we wnękę między sklepem a wielkim domem, który sobie z tego sklepu postawił. Trzy ściany łącznika dawały osłonę przed wiatrem, jeśli akurat nie wiał z czwartej strony.
Wuja rzadko korzystał z tej wygody. Lubił posiedzieć przed sklepem, ale latem, gdy dni większe i można spotkać więcej ludzi. Nie żeby pogadać, nikt go zresztą nie słuchał i mało kto rozumiał. On też nie potrzebował rozmowy, wystarczyło, że pogapił się na znajomych i nieznajomych, od czasu do czasu rzucając cichym bluzgiem. Jednak gdy robiło się zbyt zimno, kupował tylko kilka piw na zapas i wracał.
Może pamiętał, że kiedyś zimą o mało nie zasnął na zawsze, pijany. Wpadł do rowu, ścięta chłodem powierzchnia wody pękła, a on przymarzł do kierownicy roweru, którego nie wypuścił z rąk. Piwo z rozbitych butelek zabrudziło śnieg na żółto i może dlatego śpiący pijak wywoływał u przejeżdżających obrzydzenie. Nawet nie zwalniali.
Ale znów miał szczęście, bo wywrócił się koło domu naszej sąsiadki, jakoś tam z nim spokrewnionej, która nawet i bez pokrewieństwa nie zostawiłaby nikogo w potrzebie. Zaciągnęli go z mężem do domu, rozebrali ze śmierdzących gałganów, nie zdejmowanych od lat, spalili je i dali czyste ubranie. Wcześniej półprzytomnego wsadzili do gorącej wody. Zapachu mydła nie mógł pozbyć się długo. Mdliło go jak po jakimś wynalazku.
– Przecież ta cholera nawet wiadra i łańcucha nie ma przy studni, wody chyba wcale nie używa – opowiadała potem sąsiadka. – Wuja się trochę stawiał, ale słaby jest, na samym alkoholu żyje, to w końcu nawet dał się ogolić. Tylko w lustro spojrzeć nie chciał.
Była ta zimowa kąpiel jak chrzest, dała mu nie tylko drugie życie, ale i imię – to po tamtym zdarzeniu został Wują. Wuja to, wuja tamto, opowiadała Danka i tak się przykleiło, mocniej niż niezdejmowane przez lata łachy. To wtedy odkryliśmy, że nawet nie wiemy, jak ma naprawdę na imię.
W ogóle wiedzieliśmy o nim niewiele. Tyle, że matka przysyła mu pieniądze z Ameryki, że chciała go zabrać ze sobą, gdy przyjechała do kraju kilka lat temu i wtedy Wuja nawet wytrzymał bez picia. Ale wyjechać nie chciał, wolał pić na miejscu.
Miał podobno jakieś mieszkanie w pobliskim Szydłowcu, które w końcu sprzedał, podobno pół darmo. W starą drewnianą chałupę, w której mieszkał, wstawił sobie wtedy plastikowe okna. Białe implanty, jak znak z innego świata, wpisany w podwórko zarośnięte po kolana trawą i chwastami, z rozwaloną stodołą odsłaniająca ugór, furtką wiszącą na jednym zawiasie obok bramy z zardzewiałą kłódką bez klucza, wrzuconego może do studni razem z wiadrem i łańcuchem.
Wuja jak każdy – miał jakąś przeszłość, życiorys, może jedynie cv nigdy nie posiadał. Nikt za wiele o nim nie wiedział, ale przecież i tak można tę jego historię jakoś opowiedzieć, jak każdą. Dodając trochę szczegółów, prawie prawdopodobnych, doprawiając soczystymi dialogami. Można, da się zrobić, wszyscy tak robią. Tylko po co, skoro sam Wuja swoją historię zapomniał, albo miał ją gdzieś? Żył w dziś, od drzemki do drzemki, od pragnienia do pragnienia.
Żył bez pamięci, ale nie potrafił żyć bez słuchacza, któremu mógłby bełkotać swoje ćwierćzdania i półbluzgi. Sam ich już pewnie nie rozumiał. Słuchacz też nie musiał, nie musiał być nawet człowiekiem. Na ludzi Wuja mógł liczyć, dopóki stawiał, czyli do połowy miesiąca.
Nie byli mu potrzebni, mógł zbluzgać rower, kępę trawy, dziurę w jezdni albo kamień w krzakach przy drodze. Tak to przynajmniej wyglądało z boku. Wykrzykiwał nienawiść albo cierpliwie coś tłumaczył, machając i wygrażając pięściami. Miał swoje porachunki, ale z kim, tego też nie można było zrozumieć. Ci jego niewidoczni dla innych słuchacze zawsze byli gdzieś obok, przy ziemi. Krzycząc, nigdy nie patrzył w niebo.
Skoro słuchacz nie musiał być człowiekiem, to mógł być na przykład psem: niedużym, niemłodym, z czarną sierścią skręconą w baranek, krótką siwiejąca bródką przy pysku. Ten pies mógł być nawet suką, może tak było lepiej, bo Wuja kobiet nie lubił. Nie wiadomo, krzywda jakaś w nim grała czy odrzucenie, fakt, że gdy na przykład spotykał dwie siostry często jeżdżące rowerami po okolicy, ożywiał się jak nigdy i wrzeszczał za nimi: lesby, nieoczekiwanie wyraźnie. Albo tylko mruczał pod nosem, jeśli siostry jechały akurat z tym grubym facetem, patrzącym spode łba.
Suka łaziła za nim ze trzy lata. Karmili ją zwykle sąsiedzi, pijany Wuja przeklinał, odganiał, udając, że schyla się po kamienie. Biegła pół kroku za rowerem albo dwa kroki przed nim, gdy wracał chybocząc się i rozjeżdżając na boki. Czasem, gdy zasiedział się przed sklepem albo zasnął po drodze, wracała na Chałupki sama, by po jakimś czasie znów przybiec, po niego. Nigdy nie widziałem, by Wuja psa zawołał albo pogłaskał, ale mówił do niej czasem jakoś inaczej, ciszej niż do świata.
Wierna, jak pies, nawet gdy przez miesiąc siedział za jazdę po pijaku – zimą, więc chwalił sobie ciepło i jedzenie, jakoś wytrzymał bez picia – suka nie odchodziła daleko od pustego domu, tyle tylko, by zajrzeć do misek, które ludzie wystawiali jej przy drodze.
Siwiała i usychała coraz bardziej, biegała za nim z trudem. Zostawała z tyłu, trochę nawet zwalniał, zatrzymywał się, może zresztą był zbyt pijany i musiał robić sobie przerwy. W końcu sierść czarnej suki stała się niemal srebrzysta. Gdy truchtała na sztywniejących łapach, wyglądała jak stworzenie nie z tej ziemi, jakby za chwilę miała odbić się od asfaltu po raz ostatni i zniknąć.
W końcu zniknęła naprawdę, ale nikt z sąsiadów nie widział jej martwej. Może Wuja zakopał ją na podwórku albo za stodołą, chociaż – czy miał jakiś szpadel i czy miałby siłę kopać? Możliwe, że czując swój czas, zaszyła się gdzieś w zaroślach, jak robią dzikie zwierzęta. Ale zdechła na pewno, bo żeby zostawić Wuję i pobiec gdzie indziej, nie miała już sił.
Zdałem sobie wtedy sprawę, że nigdy nie słyszałem, by szczekała, nawet wtedy, gdy wiejskie psy ujadały na jej widok jak wściekłe. Nikt nie słyszał jej szczeku. Była najcichszym fragmentem wiejskiej ciszy, zniknęła bezgłośnie, jak spadające gwiazdy.
Podobno dociera do nas także światło gwiazd dawno umarłych, wygasłych gdzieś we wszechświecie. Gdy widzimy ich blask, one już nie istnieją. Światło jest wtedy jak wiadomość, jak wola odczytana po śmierci. Czasem myślę, że Wuja bluźni tak wniebogłosy, bo już tę wiadomość zrozumiał. Zanim dotarła do nas, zbyt głośnych.
Kartek świątecznych nie wysyłamy od dawna, więc w odwecie piszą już do nas tylko nieliczni, wytrwali albo tak dobrze wychowani, że niepamiętliwi. Dzwonimy do naprawdę bliskich i zapamiętanych, zaś konwencje towarzyskie zaspokajamy esemesem. Taki nowy obyczaj.
Nie pamiętam od kiedy, ale nie lubię świątecznych pocztówek, szczególnie tych bajecznie kolorowych, ze żłóbkami, pastuszkami, bydlątkami, Jezusikiem lalkowatym, udającym młodzika Józefem i Maryją, o której pocztówkowej twarzy nie da się nic powiedzieć. Od zawsze denerwowały mnie też rodzinne listy postkrypcyjne: czy aby nikogo nie pominęliśmy, przymus pamiętania o tych, którzy nie zapominają o nas. I świąteczna zagadka zamiast tajemnicy: czy kartka dojdzie na czas i kto w tym roku się zagapi?
Możliwe, że te landszafty z odświętną, udawaną radością przestałem lubić wtedy, gdy po raz pierwszy dopadła mnie wkołoświąteczna nostalgia. Nostalgia za czymś niby nieznanym, a jednak nieobcym, nigdy niewidzianym, ale pamiętanym przecież, za czymś, czego pewnie lepiej nie nazywać, pocieszając się, że to tylko dzieciństwo albo żal dni niewypełnionych i rozmów za wcześnie zmilczanych, staczających się w głupstwo. Kto to wie, niech lepiej milczy.
Wszystkie te złocenia i kolorowości, brokat na ogonie komety i różowiutka buźka Dzieciątka na tle pasmanteryjnego błękitu matczynej szaty, te purpury i zakręcone wysrebrzenia brodatych mędrców, biel baranów i ich pastuszków w przyklęku, papugowatość ptasząt szczebioczących, a jakże, radośnie – może wszystko to drażni mnie tak dlatego, że nostalgia nie jest kolorowa: jest czarnobiała jak jej ojczyzna zima. Z czasem nabiera jeszcze dodatkowych odcieni: szarości i sepii, gdy sięgnąć daleko, na półkę odległą, po okryty kurzem album albo tęskniącą za uważnymi oczami książkę, z której czasem wypadnie świąteczna kartka. Jak nieoczekiwany spadek.
Tak właśnie, nieoczekiwanie, zostałem przed kilkoma tygodniami spadkobiercą pokaźnego księgozbioru bliskiej mi osoby. Jej księgozbioru, więc i fragmentu jej pamięci. Właścicielka książek odeszła przed dwudziestu laty, dziś zaś osoba, która jej biblioteczkę i pamięć chroniła przed rozproszeniem, sama traci siły. Więc widocznie czas na mnie, na nowe półki i lektury nowe. Albo ponowne, jak powracające wspomnienia.
Przeglądam ten spadek od kilku tygodni, odkurzam i przymierzam do zamówionego regału, wymyślając klucze i porządki na półkach. I cieszę się, że te kilkadziesiąt, a może i więcej, tomów i tomików trafiło do mnie, choć mogło pójść w poniewierkę, w najlepszym wypadku antykwaryczną. Nie wiedzieć czemu, nie wymyślono jeszcze sierocińców dla książek nagle opuszczonych, pozostawionych ku pamięci, ale i zmartwieniu spadkobierców małych metraży, obrosłych już przecież w rzeczy własne i ważne inaczej. Naprawdę, przydałyby się przytułki dla książek, chociażby na wzór tych dla zwierząt, z wygodnymi, jasnymi półkami, z przyjazną temperaturą i wilgotnością, a przede wszystkim z wolontariuszami, którzy by osierocone książki odkurzali co czas jakiś, a potem czytywali fragmenty, rozdział albo choć parę stron, zanim odstawią je znowu na półkę, bezpieczną i zadbaną.
Przeglądam ten spadek niespiesznie, tysiące stron zapisanych słowami tłumu autorów składają się jednak na jeden tekst, zapis pamięci osoby, która je kiedyś czytała. Ta pamięć skrywa się też między stronami, nie, nie w formie przemilczeń, lecz w postaci kartek świątecznych i nie, szczególnie ważnych, więc zachowanych, albo też pozostawionych przez zwykłe zapomnienie. A dziś i tak pamięci przydatnych.
Wśród nich ta niezwykła, kartka niczym makatka: na płótnie naklejonym na sztywny papier nadrukowani wszyscy bohaterowie Bożonarodzeniowej nocy, narysowani prostą kreską, biało na czarnym, minimalistycznie i przez to bardziej znacząco. A na odwrocie tekst, list pisany piórem naprawdę wiecznym, bo ani trochę nie wyblakły, choć przecież z bardzo odległą już datą nadania, z równie dalekiego miejsca: Boże Narodzenie 1963, Buenos Aires. Rękopis niby wyraźny, lecz niełatwy do odczytania, nie tylko z powodu trudnego charakteru pisma, ale i dlatego, że pisany cyrylicą.
Na razie rozumiem jedynie życzenia i pytania o zdrowie, pozostała część pisanego maczkiem tekstu, nieodcyfrowana, pozostaje dla mnie niejasna. A przede wszystkim niezrozumiała dla mnie jest historia tej kartki i tej znajomości. Adresatka miała biografię bogatą, tak interesującą, że na pewno kiedyś do niej wrócę. Ale wśród wielu jej znajomych, rozsianych po świecie, zagonionych tam polskimi wichrami, o których słyszałem i których zapamiętałem, nie było żadnych Rosjan. Wot, tajemnica.
Rozjaśni ją pewnie dokładna lektura tekstu, ostatecznie mam kilku znajomych rusycystów. Może zresztą obejdzie się bez ich pomocy, może wystarczy lupa, kilka godzin przy biurku i słownik na nim. Ale to jeszcze nie teraz, nie przed Świętami. Teraz niech przynajmniej ta kartka z przeszłości, z dalekiego miasta i zapomnianego języka, skrywa swą tajemnicę, skoro przepadła w mojej niepamięci tajemnica świąt niepojętego narodzenia.
WIGILIA. Pusty talerz na nikogo nie czeka. Żaden wędrowiec nie zapuka do drzwi. Ci, którzy wyjechali – do wielkich miast, bogatych krain, za wielkie wody – urządzili się i jeśli wracają, nie potrzebują gościnności od nieznajomych. Bezdomni nie boją się litości, ale nie znają kodu do domofonów i szyfrowanych drzwi. Zresztą zrobiło się cieplej, śnieg zniknął w kałużach, porzucił drzewa, wyłysiałe w ciągu jednej nocy. Mizerna, cicha, stajenka licha…
W wigilię wigilii w radiowej Trójce kolędowy program Piwnicy pod Baranami. Program smutny, ślad ledwie dawnej świetności, wspominanej zresztą w audycji co i rusz. Dziś puste miejsce, po którym obija się pamięć jak potrącony dodatkowy talerz, zawadzający na przyciasnym wigilijnym stole.
Kiedy ten znak otwartości stał się dla mnie znakiem pamięci o nieobecnych? Dawno, bardzo dawno temu, gdy w trzy miesiące po śmierci ojca zamiast życzeń przy opłatku było nietłumione łkanie, jakby na dowód, że bezsens zbyt wczesnego odejścia odebrał nam tylko odświętny język, ale nie głos. Od tamtego momentu puste nakrycie przy wigilijnym stole oznacza pamięć o, a nie nadzieję na.
Kilka tygodni przed świętami we Wsoli Jan Nowicki, już doświadczony i wciąż młody, mówi, że umieranie trzeba ćwiczyć jak miłość, powtarzać w wyobraźni, bo dopiero śmierć nadaje sens przeżytemu. Koniec tłumaczy początek, śmierć narodzenie. Nie tylko Boże, człowiecze także.
W tym roku po raz pierwszy na mnie spada obowiązek uprzątnięcia rodzinnych grobów, na święta narodzin nie wolno zapomnieć o umarłych. Taka tradycja, przekazywany dalej kod kultury. Na nekropoliach marzniemy obaj z synem, ale to ja jestem – uświadamiam sobie nagle – odpowiedzialny za tę pamięć. Niezauważalnie, nieuchronnie stanę się najstarszym pokoleniem. A przecież wciąż nie znam kodu do życia ani tego, co po nim. Wiem jedynie, że najwięcej do zapamiętania będę miał wtedy, gdy – zgodnie z rytmem natury – zacznę zapominać.
DZIEŃ PIERWSZY. Łamię zasadę i rano włączam telewizor. Msza na włoskim kanale Radiotelevisione Padre Pio. Nie znam włoskiego, ale przecież po latach wiary rozumiem liturgię także w niezrozumiałym języku. Obca mowa nie przeszkadza, przeciwnie, pozwala skupiać się nie na znaczeniu słów, ale na sensie większym, na całej wypowiedzi, na rytmie nabożeństwa, na powtarzalności rytuału, spokojnie szemrzącego wśród skromnej scenografii. Na chwilę pojawia się nadzieja na powtórzenie tego, co stracone. Na chwilę.
Zaraz po mszy uśmiechnięta, rozszczebiotana brunetka w obcisłej czerwonej sukience reklamuje, jeśli dobrze się domyślam, wanny lecznicze dla niepełnosprawnych. Pamięć podsuwa gorzkie zapiski Aleksandra Wata, który do ojca Pio przyjechał z nadzieją na uwolnienie od śmiertelnie bolesnej choroby, zaś po wizycie – jakby chciał ukarać siebie i świat za irracjonalną wiarę – pisał o smrodzie jodyny z zainfekowanych ran na dłoniach włoskiego stygmatyka, o jego chytrych chłopskich oczkach, które dla wierzących w jego moc rozmodlonych kobiet były piękne. Równie piękne, jak woń fiołków, którymi pachniały im owinięte w brudne bandaże dłonie uzdrowiciela. Błogosławieni, którzy uwierzyli, choć widzieli.
DZIEŃ DRUGI. Kiedyś w drugi dzień Świąt chadzaliśmy oglądać szopki w kościołach. Dzieci dawno wyrosły z przykrótkiego dzieciństwa, więc otwieram Internet i oglądam świątynne stajenki na lokalnym portalu. Przed niemal każdą szopką puszka, pobrzękująca monetami, na utrzymanie kościoła, na misje, na katolickie szkoły. Podpis na puszkach niechcący odsyła w inny wymiar: OFIARA. Przypadkowa zapowiedź tego, czego pamiątkę będziemy świętować za kilka miesięcy, wykaligrafowany wprost sens narodzin.
Telewizor też już włączony, Andrea Bocelli śpiewa kolędy. Siwe włosy i zarost, szlachetna twarz z ledwie odmienioną mimiką, przymknięte powieki na bezużytecznych źrenicach. Bóg dał, Bóg wziął – mówi ludowa rezygnacja. Jemu zabrał wzrok, ale dał słuch i talenty. Więc może wolno ludową mądrość odwrócić: Bóg zabrał, Bóg da? Cicha nadzieja, na którą, myślę, możemy przystać wszyscy. Bez względu na wiarę i niewiarę.
Ból głowy rozsadzanej opuchniętymi zatokami. Za oknem jeszcze słońce, niskie, bo zimowe. Świeci jak na złość, na złość, bo wyjść nie można. Tylko leżeć i słuchać nadchodzących Świąt. Nie opuszczaj nas, święta Ironio.
Walą aż dudni. Biją, łomoczą, okładają od rana do nocy. Żeby zdążyć przed pracą, po pracy, na bezrobociu. Której to ciosy dudnią najmocniej, która trzepaczka głośniejsza – z bambusa? z wikliny? druciana plastikiem obciągnięta? I które dywany jęczą donośniej – grubsze, z włosem dłuższym, kurz chętniej i na dłużej przygarniającym, czy te cienkie, chodnikowe, co przy każdym walnięciu uciekać chcą z trzepaka, ciosu uniknąć osuwając się z omdlewającą miękkością na ziemię?
Trzeba by wstać, zobaczyć, bo z łóżka horyzont ograniczony parapetem na wysokościach, i gloria mu, i chwała, bo przynajmniej oczy się nie męczą, skoro dla uszu ratunku nie ma. A podnieść się nie chce, bo mięśnie szczypane dreszczami odmawiają współpracy. Więc leżeć i słuchać.
Karpie półżywe w metalowych wanienkach są bezgłośne. Metal bezlitośnie obija trotuar i betonowy podjazd z tyłu sklepu, brzęczy i podzwania nieznośnie, ale karpi nie słychać. Może głosu rzeczywiście nie mają, albo to my nie mamy już uszu do słuchania.
Popiskują hamulce, ruch przedświąteczny próbując zahamować nadaremno. Co najwyżej klakson krzykliwy wzburzą tak bardzo, że nerwowo pokrzykiwać zacznie i inne do pisku i wizgu zmusi, aż huk trzask blachy zgniatanej uciszy wszystko na moment. Uciszy paradoksalnie, wszak Święta to czas paradoksu.
Zabuczy pociskany bez umiaru domofon, zawarczy niczym pies informujący pana, że obcy w obejście wejść zamiaruje. – Kolejka, sąsiadko, ale dostałam, tylko że drogo, drogo to i nie zabraknie – raczy ta z dołu tą z góry nowinami sklepowymi, obie ożywione jakby im lat ubyło o te, co od bojów kolejkowych minęły bezpowrotnie. Na sklepy narzekać nie można, więc dobrą nowiną się dzielą, że Zosia to jednak przyjedzie, bo wolne w robocie dłuższe dostała, Pawełek z Irlandii też przyleci, ale na Nowy Rok nie zostanie, chociaż po prawdzie to by już został na całkiem, bo przywyknąć do tej zagranicy nie może. No ale żyć musi.
Dudni więc dobrą nowiną cała klatka, aż kaszel ją zagłuszy, wydobywszy się z piersi ściśniętej niczym choinka związana na targu, siatką obciśnięta tuż po tym, jak amputowano jej dolne gałęzie, te najmocniejsze i najbardziej rozłożyste, bo przez lata najwięcej śniegu dźwigające. W tym roku śniegu nie ma, więc co to, kurde, za święta, klnie sąsiad po sąsiedzku, bo znowu go ta cholera iglasta pokłuła, choć przecież związana, że ani drgnie.
A nad sufitem bijatyka niczym w niedzielę, tylko bardziej, walenie dłuższe i mocniejsze. Bo to nie tylko bitki i schabowe na cały tydzień trza zrobić, ale i mostek trochę rozklepać, żeby nadzienie pomieścił, orzechy rozwalić i pognieść, kurczaka porąbać na porcje, na porcje podzielić rybę strachem zmrożoną, żeby prędzej roztajała. I choinkę obsadzić, bo pieniek ma za gruby, dobrze że siekierka z balkonu nie wyniesiona.
Pod balkonem wrony i kawki odpędzają się od pokruszonego chleba i kartofli, żeby się nie zmarnowały. Po śmietniku koty wypłoszone przez złomiarzy przebiegają, obluzowana blacha na dachu ich strach głośno poświadcza. Psy o świńskich pyskach zwarły się na ścieżce, ciągnięte za smycze przez udręczonych właścicieli, charczą i zawisają na kolczatkach. Ujadanie miesza się z wrzaskiem megafonów umieszczonych na dachach samochodów, z których fałszywi prorocy przymilnie rozdają chwile świątecznego zapomnienia – chwilówki spłacane do końca życia.
Słońce zniecierpliwione, przebiegłszy zimową skróconą trasę, zachodu nie czeka i chowa się za blokowisko, nie wierząc w obietnice zmierzchu, który noc cichą i jasną zapowiada. Opadające powieki otulają świat niczym śnieg, którego nie ma. Moc, przemęczona przemocą, truchleje.
Na chwilę.