Najlepsze kasztany są w dzieciństwie. Lubimy je tylko jesienią, no bo kiedy mamy lubić, skoro pochowane na zimę, więdną albo łuszczą się wyschniętą łupiną, podobnie jak żołędzie. Tak właśnie, blietz kriegiem starości kończą swój żywot na półce żołędziowi rycerze w brązowiejących zbrojach i zielonkawych hełmach, z rękoma cienkimi jak drzazgi, zakończonymi dłońmi z siarki, łatwopalnymi, wystarczy byle draśnięcie, byle draska… Niewiele dłużej wytrzymują ich konie, prawdziwe kasztany, zaokrąglone może zbyt mocno, ale wciąż rączę, sprawnymi rękoma sprawione.
I jeźdźcy, i ich błyszczące rumaki kończyli zawsze tak samo, na zmiotce-szufelce, co raz dwa robiła porządek z egzemą łupinek z przysychających armii, siłą wcielonych w domowe pielesze z jesiennej wilgoci, daremnie ocieranej ostatnimi promieniami słońca , tracącego ochotę na łażenie po wysokościach. Matczyna sprawiedliwość dziejowa, ład pokojowy na półce nad dziecięcym łóżkiem, czynione były w dyskrecji, bezgłośnie, przynajmniej zanim w modę nie weszły obłe ryczące smoki z napisem zelmer na grzbiecie. Na kolejne armie i zwycięstwa musieliśmy czekać do następnej jesieni, nie tak odległej na szczęście jak jesień średniowiecza, ale równie tajemniczej i fascynującej. Tak dziecięce idylle szykowały nas niepostrzeżenie na dorosłą przemienność losu, tę sinusoidę z nałogową skłonnością do upadania głęboko poniżej osi i obrzydliwie leniwą niechęcią do wznoszenia się ponad zero.
Wiem, wpadam w literackość jak jesienna śliwka w kompot tuż przed zawekowaniem i nie jest żadnym usprawiedliwieniem, że zawsze wolałem smaki ostrzejsze, śliwki – a jeszcze lepiej gruszki – w occie. Wywołując wspomnienia dziecięcych idylli, truchtam za modą, każącą wszystkim, którzy jako tako władają słowem, opisywać swoje dzieciństwo i przemieniać je w debiuty, nagradzane potem i nominowane, paszportowane i recenzowane obficie. Ale za modą truchtając, jej też się sprzeciwiam, bo przecież ja w dzieciństwo jak w słoik z suszonymi owocami rękę łakomczuchę wsadzam i wyciągam co najlepsze kawałki, słodko zlepiające paluchy. A to wbrew dzisiejszym kanonom: bo niesłodkie te dzieciństwa dziś opisywane, straszliwe raczej, traum pełne, wyparć i zaparć, nieobecnych św. Mikołajów i rodziców okrutnych albo przynajmniej zimnych jak nos renifera, rówieśników udręczonych dręczeniem innych, co ma przed samoudręczeniem ratować, szkół jak Guantanamo urządzonych, klechów jak klawisze i wychowawców jak instruktorzy dżihadu, a także inicjacji mrocznych niczym wieczory po nagłym zarządzeniu czasu zimowego.
Więc gdzież ja się pcham tutaj z uczłowieczanymi owocami dębu i kasztanowca, z nierzeczywistymi bitwami, w których nikt nie ginął, a nawet jeśli komu ułamała się zapałczana noga albo ręka, to zaraz nową wtykało mu się zamiast tamtej niezdatnej i bólu nawet nie poczuł. Co nie znaczy, że tak całkiem bez bólu chowani byliśmy. Znaliśmy go dobrze, objawiał się czasem zupełnie niespodzianie, zadawany przez tych, których nie podejrzewaliśmy. A najgorszy był ból niesprawiedliwy, bez wysłuchania naszej racji zadany, co w końcu niczym szczególnym nie było w tamtym czasie, w szóstej dekadzie wieku zagłady i łże-pokoju opłacanego wolnością. Dopiero się jednak do przemocy sposobiliśmy, więc ból, który wspominam, w dziecięcej pamięci odcisnął się jak but nieuważnego przechodnia, zgniatający świeżo opadłe żołędzie i kasztany. Tym bardziej, że zadany został przez osobę wpierw bliską i podziwianą, a potem już tylko obdarowywaną uczuciem niejasnym i mrocznym, przeczuwającym, że miłość jest jednak czymś innym niż lukier pachnący na pączku, że bywa jak starte na betonowym boisku kolana, jątrzące się, trudne do zagojenia.
Co przeskrobaliśmy, nie pamiętam, na pewno nie poszło o kasztany, z których pani C. potrafiła wyczarować cudeńka; patrzyliśmy bez słowa, jak uprawia kasztanową magię, a potem próbowaliśmy ją naśladować tak nieudolnie, że niejeden rycerz i niejeden rumak w tym naszym dłubaniu się ku doskonałości tracił swe umowne życie, lądując gdzieś z boku z brzuchem wypatroszonym z białej treści, kruszącej się łatwo po rozerwaniu jedwabistej powłoki. Pani C., nasza wychowawczyni, uczyła robót ręcznych, tego przedziwnego przedmiotu, które nasze koleżanki przystosowywał do życia ucząc elektryki, a nas, używających noży jedynie do gry w pikuty, przemieniał w wytwórców jarzynowych sałatek. Na długo przed feminizmem, walką z dyskryminacją kobiet i bezpłciowym dyskusjami o kulturowych rolach płciowych.
Poszło być może o zwyczajne spóźnienie na lekcje, a może o niezbudowanie na czas zimowych karmników dla ptaków przylatujących do nas na zimę, które wskutek naszej opieszałości traciły szanse na przetrwanie do wiosny, kiedy to znów odlatywały – bez sensu, myślę tak do dziś – w zimniejsze strony. Mniejsza o powód, ważniejsze, że pani C. postanowiła nas ukarać, fizycznie, bo były to czasy, w których zdarzało się, że nauczyciele bijali uczniów, a nie na odwrót. Kary fizyczne nie stanowiły oczywiście naszej ulubionej rozrywki, ale nie były też czymś poniżającym, uznawaliśmy je za część szkolnej obrzędowości i gry o przetrwanie. Wyrok za czyny popełnione i udowodnione niezbicie, wykonany w trybie doraźnym linijką lub piórnikiem, przyjmowaliśmy raczej ze stoicką ironią cechującą romantycznych spiskowców, postanawiając co najwyżej, że następnym razem popełnimy występek doskonały i nie damy się przyłapać na ściąganiu, strzelaniu ryżem z rurki do odpowiadających przy tablicy lub wsuwaniu lusterek pod ławkę nieuważnym dziewczynkom, zapatrzonym w panią psorkę.
Zdarzały się jednak nauczycielom napady zimnego szału, niespodziewanego i nieuniknionego niczym biały szkwał. Zdarzały się prawie wszystkim, ale nie pani C., która dotąd trzymała nas w ryzach słowami i spojrzeniem, niczym wytrawny treser młode cyrkowe zwierzaki. Tym razem było inaczej: z szafy z młotkami i obcęgami, z której zawsze wysypywały się gwoździe tęskniące za deską i przezroczyste grudki kleju stolarskiego, wyjęła C. długą, misternie splecioną pytę i tym narzędziem, odebranym zapewne jakiemuś szczególnie uzdolnionemu manualnie ulicznikowi, wykonała egzekucję. Precyzyjnie, jakby była nauczycielką matematyki: dziewczynom po jednym celnym uderzeniu, chłopakom po trzy, mocniejsze. Nawet najbardziej zahartowani, którzy nigdy nie wyciągali od razu dłoni pod karzące linijki i wskaźniki, narażając się tym samym na zwielokrotnienie kary, nawet oni stali jak wryci, zaczarowani przemianą dobrej pani, nagle karzącej niewinnych. Myślę dzisiaj, że nie o sprawiedliwość jednak chodziło, ani o żadną traumę, inicjację czy wyparcie. Żaden z tych przemądrzałych terminów nie wyjaśnia bowiem, dlaczego łzy wściekłej bezsilności, połykane wstydliwie, smakowały tym razem jakoś inaczej – słodkawo, aż po mdłości. Tak odkrywaliśmy, nie umiejąc jeszcze naszego odkrycia nazwać, że uczucia są bardziej splątane niż opisuje to pierwsza czytanka, a miłość i nienawiść mogą splatać się w jedno, w doskonałe narzędzie zadawania bólu. Szczęśliwi, nie potrafiliśmy jeszcze interpretować.
Pani C. przypomina mi się zawsze, gdy czytam dzisiejsze opisy dziecięcych rajów utraconych. Większość z nich, mam wrażenie, bierze się nie z literackiego talentu czy tradycji, lecz z podręczników psychiatrii i psychologii. Ale co tam, bardziej ciekawi mnie, czy dzisiejsze dzieciaki nadal stwarzają żołędziowe ludziki i kasztanowe zwierzęta? Na schorowanym kasztanowcu za naszym oknem co roku pojawiają się przecież nowi śmiałkowie, którzy włażą wysoko na niepewne gałęzie i potrząsają drzewem, aż zacznie gubić nie tylko pokryte rdzą liście, ale i owoce, ukryte w rozpękających ponętnie zielonych skorupach. Kasztany spadają jak duże krople nagłej ulewy, prosto na głowy czekających na dole. I wtedy:
– Noszesz, kura jego mać – drze się pod drzewem wniebogłosy kokoszy syn jeden z drugim, jakby ojca i matki nie miał, i pani C. nie poznał nigdy…
Bardziej niż samotności, bali się chyba sentymentalizmu i ckliwości. Chyba, bo wszystko, co dotyczy ich związku, jest hipotezą, wysnutą ze szwów i prześwitów w starannie utkanej literackiej opowieści o kilku wspólnych latach odchodzącego już pisarza, uznanego na koniec wielkim, i młodej doktorantki, kobiety wyzwolonej i Sartrem oczytanej, startującej w życie, którą ktoś (przeznaczenie? los? przypadek? Gombrowicz?) uczynił w ciągu kilku lat, więc niemal jednocześnie, kochanką, żoną, wdową, opiekująca się schorowanym i zgorzkniałym Wielkim Pisarzem, a potem jego Spuścizną. Z rozumiejącym się samo przez się nakazem autoironii i zakazem zanudzania, wiadomo – tych, którzy pozwalają sobie mówić o mnie nudno i rozsądnie, karzę okrutnie: umieram im w ustach i oni mają w swoim otworze gębowym pełno mego trupa.
ON
Trafiła, jeśli wierzyć zapiskom z „Kronosu”, na zły moment jego życia. W sierpniu 1964 zanotował: duszę się w Paryżu, uciekam. Flirt z Ritą, czasem jakiś hołd (…)Boże, Boże mój, nigdy tak strasznie, tak bez żadnej nadziei! A jednak na kolejnych kartach „intymnego dziennika” notuje chwile radości, zadowolenia, swojego i – co podkreśla z kogucią dumą – Rity, radości bardzo intymnych i istotnych. Pożycie z Ritą. Obawy o serce. Pogody. Rita – zadowolenie, przyznaje mi się. To listopad 64. Miesiąc później zapisuje dumną buchalterię: Odkąd z Ritą jestem, więcej niż 15 razy, 4 orgazmy – ale od 2 tygodni +/- nic. Później miejsce chłopackiej dumy zajmują wzmianki o humorach, niezadowoleniu i nerwach Rity. Wszystko to zapisuje dla siebie, ale i dla nas, wiedząc, że kiedyś przeczytamy. Po to mu – także – Rita.
„Kronos”, tę intymną relację z życia odkłada jednak na później, dużo później, a gdy są razem, wobec świata przybiera pozy, często niezbyt dla partnerki miłe, bo negujące partnerstwo. W styczniu 1966 donosi swojej berlińskiej gospodyni, pani Kurpiers: Mam teraz ładne mieszkanie, mały samochód (taki jak Volkswagen, tyle że francuski) i młoda panią, bardzo sympatyczną. Gra, stylizuje się, by zostać dobrze zrozumianym przez praktyczną Frau? Może, ale nawet w tym prostym oznajmieniu tętni walka o dominację, o posiadanie na swoich warunkach, o władzę, bardzo widoczna w zapiskach „Kronosu”. Codzienne, banalne sprzeczki, zapasy o drobiazgi – kolor ścian, półkę na książki, dietę i katar, spokój święty i nieświęty. Ja, które inne ja może tolerować jedynie wtedy, gdy uległe, podporządkowane, milczące kiedy trzeba, pozbawione roszczeń i oczekiwań. W odpowiedzi dąsy, awantury, obrażanie się, ciche godziny i dni. Przynajmniej on tak to widział: Paczowscy wyjechali, zaraz kłótnia z Ritą: „żyję jak mniszka”, depresja, nuda…
ONA
Gdy mówię, że Gombrowicz, przynajmniej Gombrowicz według „Kronosu”, był strasznym egoistą, to choć nie wypowiadam tego jak zarzutu (o nie, rozumiem go coraz lepiej – to starzenie się, bunt ciała, lęk przed bólem i uzależnieniem od innych, poczucie, że już nie ma czasu) pani Rita protestuje, zanim zdążam się wytłumaczyć. Egotykiem, nie egoistą, mówi i pyta: który z prawdziwych, wielkich pisarzy miał normalne życie, stabilne, poukładane? Ona była – może nie przede wszystkim, ale jednak – elementem takiej układanki, zabiegów Gombrowicza o literackie trwanie po śmierci, stwarzanie się dla potomności, życia po życiu nie w formie pośmiertnej maski, lecz nie dającej się zmarmurzyć gry ze światem i pamięcią historycznoliteracką. W ich ślubie choćby nie było niczego romantycznego, związek dwojga przeciwników ślubów, roztrąbiony na Europę i Amerykę, wzmocniony zapisami testamentu. Więc ślub jako zabieg przedłużający literackie życie, gdy to biologiczne brutalnie sygnalizowało, że się wyczerpuje. Był czuły, troskliwy i tak dobry, jak nikt go o to nie podejrzewał, opowiada pani Rita. Staram się jej wierzyć, ale uparcie wraca obraz Gombrowicza wampirycznego, bo i młodość, i energia, i nawet te dąsy, pląsy i milczenia musiały go odmładzać, pobudzać, ratować przed ostatecznym utonięciem w depresji i lęku. Tak po prostu, choćby nie wiem ile razy powtórzył Dominikowi de Roux swoje intelektualne alibi: dla mężczyzny kobieta jest takim chłopcem dozwolonym.
Pani Gombrowicz dziś jest wciąż dyskretniejsza od męża, nauczyła się sztuki przemilczeń i odpowiedzi, które są tylko uprzejmym zbywaniem pytań. Jakby wstąpiła do zakonu klauzurowego: z nakazem milczenia za granicą intymności, z życiem dla jednego celu i jednej osoby. Swój mnisi wdowi urząd sprawuje na szczęście z autoironią, która broni przed przesadą – nadmiernym patosem, niekontrolowanym sentymentalizmem. W pewnym sensie bronił jej też „Kronos”, przez dziesięciolecia trzymany w pudle pod łóżkiem.
ONI
Nie była jednak ofiarą, choćby dlatego, że buntowała się. W lipcu 1965, kiedy wróciwszy z Włoch, weszliśmy do mieszkania i nasze głosy rozbrzmiewały w ciemnym, wysokim przedpokoju, poczułam nagle, że wchodzę do klasztoru. „Czuję się jak zakonnica” – powiedziałam. Zraniłam go… Daty się nie zgadzają, Gombrowicz o mnisich wyrzutach wspomina w zapisku z września 1968 roku. Zgadzają się jednak, co ważniejsze, słowa i ich temperatura. Możliwe, że bunt narastał i wcale się nie ustateczniał, lecz powtarzał. Ale…
Zraniłam go. Nigdy jednak nie myślałam, żeby go rzucić. Życie z nim było trudne – czasem nie do zniesienia – ale to był mój los. Los? Więc wierzy w przeznaczenie, w los, w sens? Oczywiście, odpowiada, przez przypadek spotkała Gombrowicza – to spotkanie nadało jej życiu sens. Powtarza: Witold nie był egoistą, naprawdę dawał. – Jego twórczość to taka kula energetyczna, która napędzała moje życie i nadal napędza – mówi pani Rita, a ja myślę sobie, choć nie mówię tego głośno w obawie przed banalnością komplementu, że ładunek energii był naprawdę ogromny i że nie każdy by go wytrzymał tak, jak Ona. A co z nagrodą, którą obiecuje klasztorne życie? Nagroda jest dla wierzących, odpowiada pani Rita, ale dwie godziny później poważnieje przed tłumnym audytorium i dodaje, że to dzięki tamtemu spotkaniu, w zimnych poklasztornych murach Rouyamount, jej życie było tak ważne i ciekawe.
Spełnione? Może odpowiedź na to pytanie przyniesie książka, którą pani Gombrowicz zamierza teraz napisać. Opowie w niej o czterdziestu pięciu latach życia z Witoldem po jego śmierci, o tym dziwnym związku, który jeszcze się nie skończył. I już się nie skończy.
Nie spodziewałbym się raczej drugiego „Kronosu”. Po uknutym wspólnie przez Gombrowiczów skandalu, który odgrzebuje właśnie autora „Kosmosu” spod nadgniłych laurów klasyka, ta przedziwna para wraca do swojego spektaklu. On znów myli tropy, tym razem skrywając się za kartami „Kronosu”, buchalterią wrzodów, duszności, bólu i nieznośnej, codziennej małostkowości, przez które przeziera straszliwy lęk. Ona gra swoją rolę wdowy-strażniczki, z opowieścią o dobrym i ciepłym Witoldzie, w którą niełatwo uwierzyć, a która jest przecież tylko makijażem, skrywającym wyznanie miłości, coraz większej z latami, i tęsknotę, nie do zaspokojenia. Mamy gdzieś w archiwach muzeum takie wyznanie, wypowiedziane do kamery, które może kiedyś, gdy pozbędziemy się strachu przed sentymentalizmem, upublicznimy.
Gdy więc pytam, czy wzorem Anny Dostojewskiej, która swój dziennik zatytułowała „Mój biedny Fiedia”, wspomnienia o mężu opatrzy tytułem „Mój biedny Witia”, Rita Gombrowicz odpowiada ze śmiechem, że oczywiście nie – zatytułuje je „Mój wielki mąż Witold”.
JESZCZE NIE EPILOG
Kończąc spotkanie we Wsoli, zapytałem panią Gombrowicz nie o podsumowanie, lecz o plany. Z nadzieją, może trochę zabobonnie? Zresztą co tu podsumowywać? Byli razem, choć osobni. W przebłyskach radości bawili się sobą i życiem, bez nudy. Zmęczeni, wpadali w histerię albo depresję, dręczyli się i zmagali, aż po milczenie i chłód. Byli razem, czasami wbrew sobie, ku swojemu utrapieniu, ku samotności. I tak już jakoś zostało, tak już zostali. W sumie – życie.
Tak ich widzę: w całej tej swojej niezwykłości bywali jednak także zwykłymi kochankami, z bagażem przywar i małości, ze skrywanymi i tłumionymi, ale powracającymi objawami sentymentalizmu. Jest takie zdjęcie Gombrowicza, ostatnie, zrobione w Vence: światło zalewa taras i stolik, przy którym siedzi pisarz. W czapce, szaliku, opatulony mimo południowego słońca, jakby gotowy do drogi, czujący już skradający się chłód. Zmrużonymi oczami patrzy nie w obiektyw, ale przed siebie.
Pewnie to niedopuszczalnie sentymentalne, ale wyobrażam sobie czasem, jak przed tym ostatnim może wyjściem z domu Rita poprawia mu szalik i dopina guziki ciepłej marynarki.
Koniec i bomba…