Dziś będzie osobiście, jak na blog przystało. W sobotę: niby sto lat, i jeszcze raz, i jeszcze, ale smutek w oczach Półwiecznej, smutek, nie smutek, zdziwienie, że już, że tyle, że to tak szybko. Normalne, wiem, bo sam to samo, rok wcześniej. To samo, nie tak samo, bo przecież kobiecość bardziej liryczna, nostalgiczna, co by nie mówić, poprawnością się nie przejmując. Pół wieku było, nie było. Było, bo boli po cichu.
Za oknem słońce, ostatnie tej jesieni. We Wsoli niedawno koncert na temat – jeśli liryka ma jeszcze jakieś imię, to na pewno nazywa się Magda Umer. Pierwsza piosenka koncertu i płyty, której potem słuchamy świętując półwieczność, nie jest optymistyczna. Jest pesymistyczna, ale jakoś tak pogodnie. Pyta Przybora w rytm Wasowskiego: jak zatrzymać tę chwilę jesienną/ – plamę słońca na słot długim paśmie/(…)Jak zatrzymać chwilę tę?/ Jak jej nie dać odejść w mgłę? Po koncercie mówię, że jeśli ktoś ze słuchających nie wiedział, że piękno jest smutne, zaś smutek może być piękny, już wie. Magda Umer ma odwagę przemijania, jej piękna twarz jest coraz dojrzalsza i nie próbuje tego skrywać. Pogodzona, ale nie zrezygnowana.
Lepiej być ze swoją twarzą pogodzonym, by nie przeżyć przerażenia, choćby metafizycznego, ale zbyt gwałtownie przybliżającego do końca. Obsesyjny obrazek u Aleksandra Wata, którego ja obsesyjnie cytuję co i rusz: wyjście z ciemnego kina w rozświetloną ulicę i w lustrze sklepowej witryny obca, zmęczona, zmięta twarz starego człowieka, która po chwili okazuje się własną twarzą. To doświadczenie chyba z natury poetyckie, skoro i W.H. Auden pisał o czymś podobnym: Niemożliwe jest świadome podejście do lustra bez ułożenia lub „zrobienia” specjalnej twarzy, a jeśli nieświadomie spojrzymy na własne odbicie, rzadko rozpoznajemy siebie samych. W tym samym eseju pisze Auden, że każdy z nas niesie przez życie lustro, niepowtarzalne i nieodłączne jak cień. W jednych zwierciadłach jesteśmy powiększeni, w innych pomniejszeni, inne dają obrazy posępne albo komiczne, ironiczne albo przerażające. Ale cechy naszego własnego lustra nie są tak ważne, jak chcielibyśmy czasem myśleć. Będziemy sądzeni nie za lustro, które przy nas znajdą, lecz za użytek, jaki z niego zrobiliśmy, za naszą odpowiedź na nasze odbicie.
Półwieczność to moment, gdy dotkliwiej niż uprzednio dociera do nas prawda o lustrach, o lustrzanych złudzeniach i oszustwach. To także czas, gdy zaczynamy rezygnować z odbić, zwierciadlanego błyszczenia, podobania się, krygowania. Coraz bardziej wiemy, że nas nie będzie i dlatego łatwiej nam nie patrzeć w lustro, nie wpatrywać się krótkowzrocznie w coraz bardziej zamglony obraz. Prawdopodobnie znamy już odpowiedź: Jak zapobiec odejściu tej chwili, która z odejść się składa aż tylu? Chyba tylko tę furtkę uchylić i przez furtkę tę odejść z tą chwilą. Tak, tak- wraz z jesienną chwilą tą – odejść, zasnuć siebie mgłą- odejść, zasnuć siebie mgłą- mgłą.
I najzgrabniej byłoby tę urodzinowo jesienną pisaninę zakończyć, wyciszyć cytatem ze śpiewanej przez Magdę Umer kołysanki Osieckiej: Ach śpij, kochanie, śpij/ Przemijasz – to wszystko -/ Już blisko… już blisko../ Wystarczy za wydmę, wystarczy za morze… Ale to byłoby za łatwo, puentę taką rzucić i czekać. Za łatwo i za wcześnie. Więc jeszcze ta anegdota z początku koncertu, kiedy to Magda Umer przedstawiała swoich muzyków, z niepokojem zerkając na puste krzesło i pozostawiony przy nim akordeon, a kiedy sala zaczęła chichotać i poklaskiwać żart jakiś podejrzewając, zaskakująco młodzieńczy głos Wojciecha Borkowskiego, który od fortepianu się zerwawszy, rozganiając tym zerwaniem otaczającą go mgiełkę jesiennego spleenu, zawołał: ja go w garderobie zamknąłem, chyba. I wybiegł.
Półwieczna moja uśmiecha się słuchając tej anegdoty. I dobrze, przecież to pół to dopiero pół, i co z tego, że dłuższe. Jeszcze w zielone gramy – śpiewa Magda Umer na bis. Jeszcze nie umieramy. Więc bis, moja Półwieczna. Więc bis.
A jedenastego jesień, nie Polskę zobaczę. Ma być jeszcze polska, złota, więc psy zawołam, szalik już chyba zawiążę, nad barwą jego się nie zastanawiając, kaptur na głowę zaciągnę, ale nie dla niepoznaki, a od zimna. I pójdę niespiesznie przed siebie, bo wreszcie wolny jestem na tyle, by wolnym być także od manifestowania wolności.
Dosyć. Nie dam sobie wmówić, że przeniesienie książki z półki na inną półkę przez prywatną firmę to starcie cywilizacji życia z cywilizacją śmierci i zamach na wolność słowa. Nie wlepię sobie wlepki w obronie zakonnika, który przed półwieczem oddał swoją wolność w pacht posłuszeństwa przełożonym, nie wiedząc przecież, czy mędrcami oni będą czy głupcami. I nie dam sobie wmówić, że zadymiarze blokujący nawzajem swe przemarsze są obrońcami mojej wolności, a choć mi jedni bliżsi od drugich, to boję się ich będę jeszcze bardziej, bo łatwiej mnie mogą namówić, bym ich poparł. A przecież tak jedni, jak drudzy stosują przemoc nie tylko retoryczną, manipulują i grają na emocjach, oczywiście w obronie słusznej sprawy. Jedynie słusznej, tak słusznej, że na widok tej słuszności ciarki mi chodzą po plecach. Szczególnie, gdy verba wbijają pięściami w żebra, by w końcu odróżniać się od siebie tylko barwą szalika twarz skrywającego.
Rzecz jasna, dyskutować trzeba i o książce Szczuki, i o drastycznych protestach obrońców życia poczętego, i o pojmowaniu przez kościół katolicki wolności słowa odmienny od liberalnych definicji. O prawie i sumieniu, o władzy państwa i swobodach obywatelskich, o wierze i niewierze, prawdzie i nie. Ale dyskutować odnosząc te ważne kwestie do indywidualnego doświadczenia, wrażliwości, życia i losu, a nie ideologicznych konstruktów, nie na zawołanie medialnych klaunów z szołbiznesu czy – to przecież prawie to samo – postpolityki. Dyskutować mając minimum wspólnych słów i sensów, a nie wspólny bazar zamiast agory. Na szczęście jest literatura.
Więc jedenastego pójdę powoli przed siebie, pogwizdując na psy po cichu, bo nawet porządnie gwizdać nie potrafię. Spróbuję za to porządnie pomyśleć o pewnym zapisie indywidualnego doświadczenia, o którym nie mogę zapomnieć od kilku miesięcy. O prozie, którą również próbowano poddać ideologicznej obróbce, ale raczej bezskutecznie. Mówię o „Obsoletkach” Justyny Bargielskiej, cieniutkiej książeczce napisanej dziwną, chorobliwie powykręcaną i połamaną polszczyzną, przypominającą trochę polszczyznę Leo Lipskiego z jego boleśnie ekstrawaganckich eksperymentów prozatorskich, mierzących się z podobnie okrutnym, niemedialnym wymiarem życia i śmierci.
Justyna Bargielska swoją nagrodzoną w Gdyni książką znalazła się (bezwiednie?) w samym środku ideologicznego sporu o to, w którym momencie zaczyna się człowiek. Odpowiedź kardynalnie różni obrońców życia poczętego i obrońców prawa do aborcji. Bargielska w tym sporze jakoś uczestniczy, ale nie daje się wpisać w ideologiczny schemat. Unieważnia ideologiczną zerojedynkowość samym wyborem tematu swojej prozy: pisze o ludziach, którzy poronili, o kobietach i mężczyznach, którzy nie mogą nawet pochować swojego dziecka, bo medycyna i obyczaj odmawiają mu prawa do godnej śmierci, pogrzebu i pamięci . Bo urodziło się martwe. „Czy sformułowanie urodził się martwy jest zgodne z konstytucją? Bo z logiką – nie jest” – pada pytanie w „Obsoletkach”. I tak zdanie po zdaniu, rozdział po rozdziale podważa Bargielska nasze przyzwyczajenia językowe i myślowe. Zdejmuje z nas ideologiczną władzę języka, konfrontując go z „nagą rzeczywistością”, czyniąc z niego bardzo literacki użytek – narzędzie do zapisania pojedynczego losu, cierpienia, rozpaczy, bezradności i radości bez pocieszenia.
„Zawołał na położną, żeby przyniosła słoik, podłubał znowu, wyjął ze mnie jakiś kawałek czegoś i wrzucił do słoika. Położna nakleiła poloplast z moim nazwiskiem, kazała mi się przebrać w koszulę nocną i poszłyśmy na oddział. Podziemiem, bo oddział był w innym bloku szpitala. Słoik niosła położna. Na oddziale zrobili mi USG. Lekarz uprzedził, że usłyszę różne dźwięki, ale że żaden z nich nie będzie biciem serca mojego dziecka. – Oj, no wiem – obruszyłam się. – Przecież serce mojego dziecka jest w słoiku”. Niewiele takich zdań, tak mocnych fragmentów napisano po polsku. Pamiętacie Borowskiego: między jednym a drugim kornerem…?
O to, na której półce powinna znaleźć się książka Justyny Bargielskiej, pewnie nikt ważny się nie pokłóci. Nikt ważny dla mediów, które świata nie widzą poza zadymami miłośników wolności i wolność tę kochających inaczej. Ja tej książki wciąż nie potrafię odłożyć na półkę, bo mam wrażenie, ze powinienem czytać ją jeszcze raz i jeszcze, w absolutnej ciszy.
Więc kiedy dojdę do końca ścieżki, coraz bardziej podobnej do ugoru, przez który wiedzie, poczekam na psa, nie wierząc, że tak od razu porzuci świeży zapach zwierzyny. Przystanę pod lasem, przy brzozach, które kiedyś zasadziłem, a teraz zadziwiają mnie, że tak szybko rosną i pewnego dnia, gdy zacznie się budowa drogi, wszystkie pójdą pod topór zanim puszczą soki. W ciszy posłucham trzasku gałęzi, strzelających pod ciężarem przedzierającego się przez las wielkiego czarnego kudłacza z wywieszonym na ukos czerwonym jęzorem. A wieczorem będę tak zmęczony, że może uda mi się nawet nie włączyć telewizora i nie zobaczyć, kto w walce o rząd dusz narodowych mocniej wbijał swe idee w rubaszny czerep przeciwnika.