Blogi Muzeum Literatury
Archiwum marzec 2019
Data dodania: 31 marca 2019

Umierając, ojciec zostawił nie tylko nas. Zostawił też psa, czarnego kundla, nam, nie mieliśmy wyboru. Pies wyglądał jak wypłosz, stercząca sierść na grzbiecie, chudy, wąski tułów na nieproporcjonalnie długich łapach, od razu było jasne, że szarik to z niego nie wyrośnie. Gdy go wzięliśmy, miał prawie rok, a starsza pani, która uratowała go jako zasikaną szczenięcą kulkę, nie miała już siły i nie mogła się nim dłużej zajmować.

Ojciec, już na rencie, mógł, spacery z psem były mu jak najbardziej wskazane przez troskliwą medycynę, musiał dbać, by sztuczne tętnice, które mu wszczepili, nie zapchały się za szybko. Miały cztery lata gwarancji, dosłownie, i ani dnia.

Przywiązali się do siebie jak tylko mogą przywiązać się do siebie pies i człowiek. Ojciec miał podejście do zwierząt, z ludźmi wychodziło mu gorzej. Nauczył kundla wielu sztuczek, a ten wydawał się odgadywać jego życzenia i nastroje. Czasem myślałem, że łączy ich coś więcej niż całą resztę naszej rodziny. Możliwe, że była to choroba.

Pamiętam, jak pies próbował lizać ranę, która otworzyła się ojcu na nodze, żaden stygmat, zwyczajna martwica tkanek. I ojciec czasem mu pozwalał, przerażając matkę. To było jeszcze przed operacją, potem rana się zagoiła, tylko część martwej tkanki stwardniała i sterczała na piszczelu jak kawałek kości, od kości jednak bielsza. Pies chciał usunąć tę narośl, lizał, próbował ją skruszyć albo odgryźć, ale delikatnie, ostrożnie, patrząc w oczy człowieka, czy nie pojawia się w nich ból. W końcu martwa tkanka odpadła sama, chociaż ojciec trochę jej pomógł, obcążkami.

Ojciec zabierał psa wszędzie, pod koniec życia całe dnie spędzał na działce, polubił samotność, choć kiedyś miał wielu przyjaciół, od serca i od kieliszka, jeśli to nie to samo. Nie potrafił usiedzieć w miejscu, gnało go, ciągnęło, topiło. Teraz włóczył się pies, nie, nie uciekał, po prostu nie wracał ze spaceru. Machał ogonem, ale nie słuchał przywoływania, szedł, gdzie go poniosło, może on wiedział, gdzie i po co, ja miałem wrażenie, że włóczy się dla samego włóczenia. Przestrzeń miasta należała do niego, każde miejsce mógł obsikać, stawało się jego miejscem na ziemi, na chwilę. Pieski świat, wcale nie taki zły. Gdy miał fantazję, odwiedzał nawet babkę, mieszkająca w odległej dzielnicy. Naburmuszona, odprowadzała go potem na pasku od sukienki.

Po śmierci ojca pies nie chciał zostawać w domu sam, uciekał na podwórko przed blokiem, dziesięć pięter po schodach z kapciem w zębach, choćby matka uważała nie wiem jak, wychodząc do pracy. Wrócić na górę nie potrafił, może nie chciał. W końcu zabraliśmy go do dużego miasta, w którym studiowaliśmy, tam też czasem szedł w rajzę i wracał, zawsze, po wielu godzinach. My też w końcu wróciliśmy do R., trochę przypadkiem, nie, nie chodziło o matkę, wtedy już znowu nie była sama. Chyba czuła się jeszcze młoda, zdolna do przywiązania, a może nie o uczucia tu szło, może nie umiała żyć tak bez nikogo, po prostu.

W tamtych czasach mężczyźni umierali młodo, zwykle na serce, kobiety wzruszały się łatwo, płakały na filmach, ślubach i chrzcinach, rozpaczały na pogrzebach, ale ostatecznie musiały być bez serca, skazane na długie życie, potem już najczęściej samotne. Tym częściej, że zwykle dzieci były jak wierne psy, warczały, gdy ktoś nowy siadał w fotelu ojca. Czasem nawet obrażały się, na śmierć.

Matka ze śmiercią w końcu się jakoś ułożyła, miała na nią swój sposób, mówiła na przykład: myślałam, że umrę, tak mi było niedobrze, no wczoraj to też umierałam, tak przed pierwszą, inhalatory nie pomagały, ani vestibo, ani sebri, normalnie umierałam, ale nie umarłam, nie, tym razem, choć nikt nie wie, jak ja się męczę, umarłabym już, to byłby spokój, i wy byście mieli, bym was nie męczyła.

Nie umierała jednak, oczywiście, czekała na zaprzeczenia i zagadywała śmierć, na śmierć. Im starsza, tym łatwiej płynęło jej to gadanie, potokami, do słuchawki, nieważne było, kto jest po drugiej stronie, nie milkła i nie słuchała, nie potrzebowała odpowiedzi, jakby tylko chciała nagadać się na zapas.  No przecież nie słyszę dobrze, mów bardziej do słuchawki, czekaj, przełożę do lepszego ucha. Mówiła coraz wolniej i coraz głośniej, znów to samo, mniej więcej, umierała, ale nie umarła, spała, ale się przebudziła, za wcześnie, nic nie będzie robić, dzisiaj, ale tamto to musi, mięso, bo przecież nie wyrzuci, kilo dziesięć, kosztowało, osiemnaście złotych w promocji. W stokrotce, no przecież gdzie?

Głuchła rzeczywiście, naprawdę słyszała gorzej, więc nadała sobie prawo do niesłuchania, skupiona na sobie, na dniu i materii, stawiających coraz większy opór, w strachu, że nie poradzi, gdy pomoc nie przyjdzie, tylko swoja może być ta pomoc, on, ona, oni. Kargulowa gramatyka, sami swoi, bo nikogo obcego za próg nie wpuści, żadnej tam kobity do sprzątania, pani do okien, sam umyjesz, jak będziesz mógł, jak odpoczniesz, trochę, tylko szybko, bo wiosna, a tamta to przecież nie wiadomo, kto to jest. Ty wiesz? No to wiesz, ale ja nie wiem.

Rozbierała się coraz wcześniej, zaraz po lokalnych wiadomościach o siedemnastej trzydzieści, i kładła, pod kołderką ciepło, a potem do słuchawki rozbierała te swoje dni i noce na elementy pierwsze, a może i ostatnie, rozmieniała na drobne: kłucia, ściskania, dyszenie i duszenie się, nogi jak z waty albo jak z ołowiu, inhalacje, frustracje, no tak się zdenerwowałam, gdzie ten telefon, idioci politycy w telewizorze, łobuzy, o czym oni mówią, coraz mniej rozumiała, coraz mniej było do rozumienia, ale dzięki nim nie zasypiała; a i jeszcze ranki, na nogach, i włosy, nigdy nie gojące się i nigdy nie uczesane jak trzeba; i to za oknem, sąsiedzi, gołębie chcą gniazdo, akurat u niej, u nikogo innego, do szału mnie doprowadzą zasrańce, a pijani i ćpuny przed blokiem, a teraz jeszcze pożary, drugi w ciągu miesiąca –

– i mówi o tym bez przerwy, nie dając sobie przerwać, ale, ale żeby tylko nie pomyśleli, że ona się tak rozczula, bo naprawdę już nie może, nawet kiedy musi, nie narzeka przecież, mówi tylko; przecież muszę, odpowiada, gdy upominam, żeby się oszczędzała, przecież nikt tego nie zrobi za nią, ale tą podłogę to musisz zrobić koniecznie, dawno nie była robiona, jak się czujesz, wyglądasz na zmęczonego, ruszaj się więcej i piwa nie pij, ale przyjdziesz, wiem, że upał, dokucza mi przecież, zobaczyłbyś jak tu jest. Zobaczę, na pewno, mało co jest tak pewne.

Zakupy też robiła na zapas, jak do schronu przeciwatomowego albo jakby jutro mieli zakazać handlu nie tylko w niedziele, zamawiała na wyrost i donos, niech będzie, zostanie, to zamrożę, ususzę, w końcu nie wiadomo, kiedy znów przyjdziesz, kiedy ktoś przyjdzie, choć przecież zawsze wiadomo, i kiedy, i kto, jeśli ja nie będę mógł. Kiedyś rzeczywiście zjawiałem się rzadziej, raz na miesiąc, telefon musiał wystarczyć, zresztą nie była sama, Łysy przychodził codziennie, robił drobne usługi, zakupy, naprawy, opłaty.

Był mistrzem bycia, powszedniego, stałego, zwyczajnego, obiad, gazetka, zmywanie, podglądanie sąsiadów, obgadywanie. Wesoły, podśpiewywał, żartował, był cierpliwy. Do czasu, znikał zwykle, a właściwie niezwykle, bo zawsze ciężko obrażony, gdy tylko pojawiały się kłopoty, choroba, szpital. Żył lekko, motylek ze sporym  brzuchem, ściemniacz, lawirant, działacz, były. Wychodził na swoje, a potem wracał, przyjmowany zawsze ostatni raz, już na pewno ostatni. Starałem się go nie spotykać, gdy się dało.

Zaczął pojawiać się chyba niedługo po śmierci ojca, dobrze nie wiem, przyjeżdżałem wtedy tylko na soboty i niedziele. Raz się zasiedział, dosłownie, w podkoszulku na ramiączka, zadomowiony wyraźnie, nie dało się ukryć, nawet nie próbował. Witałem się z matką, w kuchni, ręce miała uwalane mąką, robiła pierogi, uwielbiałem je, on chyba też.

Nastawiała wodę, mówiła, mówiła, trochę skrępowana, plątała by się pewnie, gdyby nie lilipucie wymiary kuchni, całkiem ślepej na dodatek. Udawałem, że nic nie widzę, zagadywałem, coś właśnie opowiadałem, mało ważnego, gdy usłyszeliśmy warczenie, dziwne i obce, nasz pies nigdy tak nie warczał. Pomieszkiwał już wtedy z nami w dużym mieście, więc gdy przyjeżdżaliśmy do rodzinnego domu, obwąchiwał najpierw kąty, jakby ciągle szukał, w końcu kładł się przed fotelem, w którym kiedyś posiadywał ojciec, zrezygnowany, z pyskiem opartym na przednich łapach.

Tym razem jednak fotel nie był pusty, siedział w nim Łysy, ale siedział tak, jakby już bardzo chciał wstać. Nie mógł jednak, bał się, pies leżał przed jego stopami, ściągnął wargi, pokazując wszystkie zęby, a potem, nie przestając warczeć, pazurami prawej łapy zaczął szarpać kapcie na nogach Łysego, mocno, aż tamten jęknął. Gość miał na nogach kapcie ojca, poznałem, były prawie nowe, widocznie matce szkoda było wyrzucić.

Zawołałem psa, nie chciał odpuścić, w końcu poszliśmy na spacer. Szedł na smyczy, przy nodze, także potem, gdy odpiąłem go w parku. Wróciliśmy więc szybko, matka była już sama. Kilka miesięcy później wróciliśmy do R. na dobre, przynajmniej wtedy nam się tak wydawało. Wyjeżdżałem jednak często, do pracy, na akord, kilka, kilkanaście dni poza domem. Nie wiem, czy poszedł mnie szukać i zabłądził, choć nie błądził nigdy, nawet w obcym lesie, ale był przecież coraz starszy. A może stało się coś gorszego.

Szukaliśmy długo, po całym mieście, wtedy okazało się, że nie jest wcale takie małe. Byłem nawet w schronisku, psy rzucały się na siatkę kojców, gryzły druty, wyły i ujadały, choć nie wszystkie, niektóre już jakby pogodziły się z losem. Wiadomym, bo wtedy te najdłużej siedzące w schroniskach usypiano, zupełnie legalnie, tak się nazywało to zabijanie, jak kołysanka.

Jeden z zamkniętych psów był szczególnie głośny, skamłał i szczekał jakby mnie znał, nawet trochę podobny do naszego kundla. To nie był on, przecież nie zapomniałbym go w ciągu kilku dni, ale potem jeszcze długo budziłem się w nocy i myślałem, czy aby na pewno, a jeśli się pomyliłem, jeśli to tylko tam wyglądał inaczej, wśród tych innych psów, stłoczonych w ciasnych boksach na niewielkiej przestrzeni. Czy naprawdę mógłbym go nie poznać?

Jeszcze później, po kilkunastu latach, matka trafiła do szpitala, to wtedy zaczęła swoje codzienne umieranie. Potrzebne były jakieś stare papiery medyczne, pojechałem więc do jej mieszkania i zacząłem szukać tam, gdzie kazała. Nie było, wyciągnąłem kolejną szufladę z kredensu, wysypałem papiery na podłogę, żeby niczego nie przegapić.

Na samym dnie leżało kilkanaście kopert przewiązanych gumką recepturką. Sparciałą, jak się okazało, bo gdy wziąłem paczkę w dłoń, gumka rozpadła się i uwolniła koperty. Większość była porozrywana niedbale, jakby ktoś bardzo się spieszył, a nie miał noża pod ręką. Część wyraźnie pognieciona, ktoś potem próbował je prostować. Zacząłem czytać, bezmyślnie, pierwszy z brzegu list, który wysunął się z ozdobnej koperty. Ktoś pisał, że nie może się doczekać następnego spotkania, że pocałunki, że pamięta, nie może tak dłużej, czeka, kocha, nieortograficznie, przez samo ha. Pisała kobieta, do ojca, mojego, dawno, bardzo, ale nie aż tak, żeby mnie nie było, co zeznawały kulfoniaste daty, pomazane szminką, odbitą nieudolnie pod podpisem. Pisała kobieta, ale nie moja matka, matka nigdy nie robiła błędów.

Litery rozmywały mi się w oczach, zmierzchało. Wcisnąłem niedoczytany papier nie patrząc, skąd go wyciągnąłem, wrzuciłem koperty do szuflady, byle jak, mieszając chronologię, przyrzuciłem je rachunkami, zapłaconymi przed czasem, na wszelki wypadek, i wynikami analiz medycznych, diagnozami z krwi i kości.

Potem siedziałem nie zapalając światła. Przez chwilę miałem wrażenie, że słyszę skrobanie psich pazurów ślizgających się po świeżo zapastowanym parkiecie. Złudzenie.

Data dodania: 12 marca 2019

Też zapomniałem.
Witold Gombrowicz „Kronos”, ostatni zapisek

To przejęzyczenie, że mądrość przychodzi z wiekiem, z wiekiem przychodzi młodość. Jak w anegdocie o bardzo starym reżyserze, który tak właśnie tłumaczył swą niesłabnącą moc twórczą, opowiadanej przez Poniedzielskiego i innych, mniejsza, czy prawdziwej.

Jest przecież inaczej niż w smutnym tekście Śliwiaka śpiewanym przez Halinę Wyrodek do muzyki Zygmunta Koniecznego: nie ma żadnej pierwszej czy drugiej młodości, ona jest jedna, ta sama, tylko zmieniająca się, z wiekiem.

Najpierw bywa głośna, choć zakompleksiona, pazerna, choć nieumiejętna, bezwzględna, choć załzawiona. Nie bardzo więc można się nią szczycić, gdy nabierze się jakiego takiego dystansu do siebie i świata, pewnie dlatego w wieku dojrzałym skrywana bywa skrzętnie jak wstydliwa choroba, w końcu zapomniana, wyparta. Albo staje się mitologią.

Czasem jednak odnajduje się ta młodość po wielu latach, odkrywamy ją znowu, późno, na progu starości, przez roztargnienie albo sklerozę, oto rozglądamy się dokoła, jakbyśmy byli tu pierwszy raz albo jakby nagle otworzyły się nam oczy, wystarczająco szeroko w końcu.

Patrzymy więc tymi wytrzeszczonymi oczami wokół siebie, zdziwieni, odkrywając, dokąd żeśmy doszli i zastanawiając się, czy przypadkiem nie ma stąd odwrotu albo choćby drogi ewakuacyjnej, a tu nagle coś lub ktoś włazi nam w kadr, całkiem blisko, wypełniając go sobą.

To może być coś nowego, jakiś dar, cios albo wyzwanie, coś w każdym razie, czego się już nie spodziewaliśmy, albo ktoś nowy, obcy, kto tylko przechodził obok i teraz zastanawia się, po co się zatrzymał; ale może też być to coś zwyczajnego, codziennego, dostrzeżonego nagle w świetle padającym pod innym kątem albo ktoś niby dobrze znany, od lat jak od wieków, kto nagle okazuje się kimś innym, to znaczy jest tą samą osobą, ale jednak inną niż wydawało nam się dotychczas, i ani ta osoba, ani ty nie wiesz, co się wydarzyło, co się stało tak nagle, w chwili, gdy – gdy co?

Wtedy jakże pomocna jest skleroza, bezpamięć, która pozwala zapomnieć, nie pamiętać, jak się to wszystko skończy, choć przecież zakończenie takich epifanii, w wielu, tak wielu jego wariantach dobrze już znasz i jest ono zawsze prawie takie samo, ale nie pamiętasz, jaki wariant zdarzy się tym razem, przecież zapominasz coraz więcej, mylą ci się daty, twarze, słowa. Zapominasz, więc możesz jeszcze raz spróbować, nie, nie „możesz” – musisz, przecież musisz przypomnieć sobie to zakończenie, zakończenie tej jeszcze jednej historii. Nie wypada go nie znać, przecież, w tym wieku.

Do sklerozy nikt się oczywiście dobrowolnie nie przyznaje, więc takich poruszonych sklerotyków spotyka się nieczęsto. Może to zresztą wcale nie sklerotycy, lecz wiecznie zieloni straceńcy, ryzykanci, którzy sklerotyków tylko udają, oszukują pamięć, bo wbrew doświadczeniu wciąż mają nadzieję, że tym razem będzie inaczej, ale nie pytajcie ich jak, bo i tego nie wiedzą. Wydają się śmieszni ludziom normalnym, grającym tak, jak przeciwnik – czyli przemijanie -pozwala.

Zdarza się także, że i ci rozsądni, już pogodzeni z przemijaniem, wyciągną sobie swoją młodość przez przypadek, niespodzianie, z jakiejś wewnętrznej kieszeni mózgu. Chowają ją wtedy natychmiast, jeszcze głębiej, przerażeni, w obawie, że ktoś ich przyuważy i wyśmieje. A jeszcze bardziej boją się, że to młodość zauważy ich, gdy jej oczy znów przyzwyczają się do słońca, i zechce z nimi zostać. A po co komu taki kłopot, nikt pod słońcem nie chce kłopotów, a co dopiero tutaj, gdzie tego słońca i tak jest niewiele.

Ale ta młodość, odkryta na nowo, niechciana i odrzucona, wciśnięta znów w zduszoną kieszeń pamięci, złachanej jak stara marynarka, nie jest jednak bezbronna: w końcu i tak ogra zdrowy rozsądek, i zemści się z tym szczególnym, nieuważnym okrucieństwem właściwym właśnie młodości, wracając jako zdziecinnienie.

 

***

Czytam ten fragment zanotowany kiedyś i nie mogę sobie przypomnieć, kiedy? Żebym przynajmniej pamiętał czemu tak serio? Dla czego? Dla kogo? Zapomniałem.

Zapomniałem? A może tylko uciekam, z gębą w rękach? Żeby nie przepowiadać sobie tamtego zdania, jednego z ostatnich zapisanych w „Kronosie”: Skleroza, nic nie robię, słabość. Pogody wciąż fatalne.

Rzeczywiście fatalne. Tej nocy obudził mnie esemesowy alert: Uwaga! Dziś (9.03) wieczorem i w nocy bardzo silny wiatr. Unikaj otwartych przestrzeni. Zabezpiecz rzeczy, które może porwać wiatr. Zostań w domu jeśli możesz.

Zostałem. Była trzecia trzydzieści jeden. Nie mogłem już zasnąć, grzebałem więc w notatkach i w pamięci, zapominając, że rzeczywiście bezpieczniej unikać jej otwartych przestrzeni.

Ale przecież i tak rzeczy, które może porwać wiatr, nie da się zabezpieczyć.

Data dodania: 4 marca 2019

…zbliżyć się cokolwiek niekiedy do ośrodka bólu.
To wciąga. Potem już trudno się wydostać.
(Witold Gombrowicz, Dziennik, 1966)

Doczekać się słońca. Nie takiego jak dziś, przegnanego chmurami, po godzinie, przeczesanego lodowatym wiatrem, na którym skrzydła marzną nawet wronom. Końcówka lutego, trochę nadziei, długie czekanie.

Dzwoni B., kolega z klasy, z liceum, podzwania przeszłością. Zaprasza na czterdziestą rocznicę matury. Trzeba się spotkać, mówi, na pięćdziesiątą pewnie już nie wszyscy przyjdziemy.

Ma rację, ale nie lubię tego oglądania własnej niemłodości w oczach innych postarzałych. To jakby badać przeszłość pod zepsutym mikroskopem, który zniekształca i rozmywa obraz. Istnieliśmy młodzi, teraz jesteśmy jak bóle fantomowe.

Żartuję z jego krakania o następnej okrągłej rocznicy, a B. podejmuje ton, ha, ha, nie przejmuj się, ja przyjdę o kulach, miałem niedawno operację biodra, ha, ha, pociesza, kogo? Śmieszne, boki zrywać, może jeszcze pozszywają.

Wybiorę się, mówię w końcu, dobra data, tego dnia po raz ostatni będę miał piątkę na początku liczby lat. Naprawdę dobry moment, żeby wyjść.

Zapominam o tej rozmowie, zaraz, siedzimy z A. i E. przez kilka godzin, planujemy przyszłość, nowe idzie, z rozmachem, one młodsze ode mnie o kilkanaście, kilkadziesiąt lat. Więc jednak jest przyszłość, wystarczy się nie dać, nie zezować za siebie.

W domu wsiadam na rower, przecież się nie daję, po piętnastu kilometrach nuda, włączam telewizor, kiepski mecz naszej futbolowej ekstraklasy, zawsze to jednak jakaś rozrywka, zabijanie czasu.

Ale mecz się nie zaczyna, minuta ciszy, brzmi rockowe epitafium, taka moda. Na trybunach transparent, zdjęcie sympatycznego, nobliwego mężczyzny z siwym wąsem, wygląda na starszego niż daty poniżej: 1963 – 2019.

Ta pamięć jak seryjny zabójca, profil łatwy do rekonstrukcji: wczoraj Janusz Skowron, kilka dni temu Mark Hollis, wcześniej jeszcze tamten znajomy… sześćdziesiąt jeden, sześćdziesiąt cztery, sześćdziesiąt…

Jest ostatni dzień lutego, wieje lodem z rozmrażających się chmur. Dotrwać do słońca. Do końca. Łatwo się rymuje.

Żart sytuacyjny. Suspens.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury