Wiadomość o pożarze Notre Dame zastaje nas w Vence, odwiedzanym ponownie. Zastaje właściwie jedynie mnie, bo E. i A. dopada, są bardzo poruszone, tragicznie. Ja jakoś nie potrafię przejąć się aż tak, może dlatego, że to południe Francji było dla mnie zawsze tłem do opowieści o rozpadzie i umieraniu. A może po prostu dlatego, że nie znam języka i tym razem ta nieznajomość jest jak pancerz. Tak czy siak, biję się w piersi, zgodnie z duchem czasu.
Telewizor oczywiście włączony, w nim francuski prezydent wygłasza stosowne przemówienie na miejscu pożaru, bardzo na miejscu. Współczesny przywódca, cały z pijaru, założył odpowiedni garnitur i wyraz twarzy. A. tłumaczy mi jego słowa na gorąco, prezydent powtarza te same frazy, wielekroć, żeby naród zapamiętał je równie mocno jak ogień. Ogłasza, że katedra zmartwychwstanie.
Jestem zły, że nie potrafię się przejąć, jak należy. Samotność to pokuta za egocentryzm? A może to kwestia wieku, nie tylko mojego? Jakbym już nie należał do stosownej wspólnoty albo żył wśród zgliszcz na co dzień.
Świat rozpadł się na szczegóły, rozsypał jak drewniany strop katedry, przez który po ugaszeniu pożaru pewnie widać gwiazdy. Pite na tarasie czerwone wino nie zamienia się w nic. Wieczorne Vence rozbrzmiewa cykadami. Ich cykanie z oddali przypomina trochę żabi rechot, przynajmniej nam, przybyłym spod innej szerokości.
O pożarze dowiedzieliśmy się podczas najważniejszego posiłku dnia, który tu jada się wieczorem. Siedzieliśmy w restauracyjce tak typowo francuskiej, że właściwie należałoby przenieść ją do Sevre. Czas na deser, więc proszę o sery. Kelnerka, jak wszyscy oni tu już nie najmłodsza i dyskretnie dostojna, teraz nagle zmieszana, a może nawet lekko przerażona, mówi, że sery właśnie się skończyły. Zabrakło serów we francuskiej knajpie. Prawdziwy koniec świata.
I możliwe, że innego rzeczywiście nie będzie.