1.
Czas ostatni, dosłownie, zapisany we fragmencie kończącym „Kronos”, intymny dziennik Gombrowicza. Warto przytoczyć ten zapis w całości, pokazuje grę, którą autor „Kosmosu” prowadził do końca, ze sobą, czytelnikami, pamięcią i przemijaniem.
Bankiety. Crevettes, pasztet z sałatą, kiełbasa, escalope z puree, oto szczytowe momenty. Przyjazd Dominika, kursy filozoficzne (raz z Izą, potem z Witoldą). Witolda 2 dni. Lumbago w krzyżach, raczej leżę. Skleroza, nic nie robię, słabość. Pogody wciąż fatalne (do dn. 8 V 69). Zapomniałem: de Gaulle ustąpił. Entretiens po niemiecku, Operetka po francusku. Też zapomniałem.
W tym zapomniałem, też zapomniałem nie ma nic niezwykłego, na pozór: Gombrowicz przed śmiercią był człowiekiem schorowanym, miał za sobą wiele trudnych lat, jego wiek fizyczny był na pewno poważniejszy niż metrykalny. Więc i demencja, to powtarzające się zapomniałem, nie powinno dziwić.
Przecież starość zaczyna się ponoć wtedy, gdy człowiek pamięta subiektywnie ważne wydarzenia, szczególnie i szczegółowo te z przeszłości, a zapomina, co wczoraj jadł na obiad. Gombrowicz pamięta, crevettes, pasztet z sałatą, kiełbasa, to szczytowe momenty, mówi.
Pamięta też lumbago w krzyżach, bo dotkliwe, ale „zapomina” o ważnym wydarzeniu z życia politycznego, którym się wcześniej pasjonował, a nawet o kolejnym sukcesie swoich utworów, o których powodzenie troszczył się jak sknerowaty ojciec jedynaczki o posag i pozycję jej przyszłego męża. Zapomina? Czy raczej tak sobie wykoncypował? Zagrał pamięcią i niepamięcią, bo do końca igrał z Kronosem?
„Zapomniałem” nadaje temu ostatniemu fragmentowi intymnego dziennika dramatyczność i rytm. Jest chwytem literackim, jak i cała ta buchalteria rzekomo szczerych zapisków była literacką kreacją. To Gombrowicz wciąż decydował (i wskazywał – sobie? nam?), o czym warto pamiętać, a o czym zapomnieć. Dyskretny dydaktyzm nauczyciela życia, ironicznie tragiczny.
O tej grze z pamięcią i czytelnikiem warto pamiętać szczególnie w półwiecze jego śmierci. Żeby go za bardzo nie obchodzić. Dopóki można powiedzieć o nim coś zaskakującego, zmarły przemienia się i nie jest martwy – to już nie Gombrowicz, lecz Canetti, znawca śmierci.
2.
W połowie maja z Evelyne Temmam, wicemer Vence, podpisaliśmy porozumienie o działalności przestrzeni muzealnej w miasteczku, w którym umarł Gombrowicz. Gdyby nie pamięć o pisarzu i upór Evelyne, Espace Gombrowicz nigdy by nie powstało. To być może dzieło jej życia. I zapewne jedno z najważniejszych dzieł Jacka Milera, ministerialnego urzędnika, który sam stał się już tylko pamięcią.
To także jedna z najważniejszych prac, które w życiu wykonywałem, to krzątanie się wokół pamięci o autorze „Kosmosu”. Ale piętnasty maja jest dla mnie i tak datą szczególną od wielu lat, z czasów jeszcze przed Wsolą, choć przecież teraz zapomniałem, że to akurat tego dnia przed dwudziestu dwu laty umarł Andrzej Drawicz, jeden z najważniejszych ludzi w moim życiu. Dwadzieścia dwa, liczba Gombrowicza, taki splot.
Z Andrzejem łączyła nas książka, którą on wymyślił i zredagował, a ja wraz z nim i innymi pisałem, aż do ostatniej kropki i bruderszaftu gruzińskim koniakiem. To było ostatnie dzieło jego życia, bardzo ważne, choć nie najważniejsze pewnie. Pierwsza po upadku komunizmu monografia złotego wieku literatury rosyjskiej, kilka lat pracy i intelektualnej przygody. Takiego szefa nigdy nie miałem, a znoszę ich nie najlepiej.
Chętnie bym mówił o Drawiczu mistrz, ale nie wiem, czy on nazwałby mnie swoim uczniem. Nauczył mnie jednak wiele, w ważnym momencie. I zawdzięczam mu więcej, niż mi się wydawało, dziś widzę to jaśniej.
Zawdzięczam mu na przykład to, że nie zostałem naukowcem, i potem robiłem w życiu tak wiele różnych ciekawych rzeczy. Pisz tak, jak musisz i chcesz, powtarzał, sam daleki od akademickiej dyscypliny. Pisałem, wszystko, byle nie doktorat.
Zaufaj życiu, po prostu – słów kolejnej rady nie zapamiętałem dokładnie, ale taki był sens tego, co powiedział, gdy jeden jedyny raz opowiadałem mu o sprawach bardzo osobistych, na jakimś tam życiowym zakręcie. Że z niego nie wypadłem, także zawdzięczam Andrzejowi, tym kilku, może kilkunastu zdaniom, które wtedy powiedział. Mistrz, nie musiał więcej.
Był mistrzem życia, nic więc dziwnego, że wszyscy go kochali lub nienawidzili, nie dało się pozostać obojętnym. Pod koniec, gdy wydawał się zmierzać do spełnienia, pojawiło się wokół niego wiele złych słów i złych ludzi. Wtedy już od dawna nie płynął z prądem, przeciwnie, pewnie także dlatego, że wiedział, iż nie wygra z chorobą, którą dyskretnie nosił przez lata.
Pocieszające, że tych zakochanych w Drawiczu było chyba jednak więcej. Pocieszające, bo dla niego miłość była osią życia, tak go pamiętam. Pocałunek na mrozie, ta miłość do Rosji, która też jest rodzaju żeńskiego, ale nie tylko – w którymś momencie wszystko się połączyło, zawęźliło, a on to przyjął, po prostu.
Zaufał miłości, miała urodę i imię pewnej Rosjanki. Właściwie o tym prawie nie mówił, ale wiedzieliśmy: ryzykował dla niej wiele, przyjaźnie, środowiskową akceptację, wreszcie to rozmoczone na nowo błoto, którym go w końcu obrzucono. To ciemne sprawy, szkoda słów.
Lepiej cytować, właśnie fragment „Pocałunku na mrozie”, kończący tę wciąż ważną książkę o Rosji. Zdania, które mówią nie o historii czy geopolityce, lecz o poezji i kobiecie, choć może jednak i o czymś mniej indywidualnym – o Rosji, też osobistej, bo tak się Drawiczowi zawsze zapętlały literatura i życie. W intymnym podziemiu są przecież tym samym:
…coś mi się tam wówczas zadzierzgnęło. Może to była nitka, o której pisałem; nitka czy żyłka wysnuta ze szczenięcych lat. Tyle, że zamiast wzroku Majakowskiego trzymały mnie na uwięzi inne oczy. Bo dziewczyna mi się podobała. To decydowało. A dalej nawijał się i motał cały kłębek naszych tożsamości i różnic, niby znak losu.
(…) W trzy tygodnie później postanowiliśmy się pobrać. Zrobiłem w życiu wiele głupstw, a jeśli coś naprawdę mądrego, to, Bogu dziękować, właśnie to.
Z tego wszystkiego ułożyła mi się moja Rosja.
Wysoka, szczupła, czarnowłosa, poznali się w moskiewskim Związku Pisarzy, kilka dni wcześniej.
3.
Drawiczowi zawdzięczam też Josifa Brodskiego. Również dosłownie: nieopierzony interpretator literatury poznaje noblistę, to musiało być przeżycie. „Poznaje” to zresztą za dużo powiedziane, zostałem poecie przedstawiony jako jeden z kilkunastu uczestników sesji towarzyszącej przyznaniu mu honoris causa śląskiego uniwersytetu.
O czym był referat, pamiętam słabo, wiem, że był naiwnie emocjonalny, choć naukowy bardzo w metodzie. Brodski go oczywiście nie słyszał, za to ja słyszałem Brodskiego, następnego dnia, w ozdobnej bombonierkowej sali katowickiego teatru mówił swoje wiersze. Nie mówił, to było coś więcej, coś między rozlewną cerkiewną melorecytacją a żydowskim lamentem przed ścianą płaczu. Spotkanie prowadził Andrzej i wydawało się to naturalne.
Myślę, że z Drawiczem łączyła Brodskiego apoteoza miłości, cierpkawa jak dobre wino. Być może zresztą dla mężczyzn z tamtego pokolenia i tamtego ustroju to miłość była jedyną dziedziną, w której mogli się odnaleźć i spełnić. Możliwe też, że to w ogóle jedyna taka dziedzina, bez względu na czas.
Jego anachroniczne już wiersze „miłosne”, ironiczną ciepłą melancholię, można cytować – ja mógłbym cytować – w nieskończoność, powtarzając skończoną przecież liczbę fragmentów, jak w życiu powtarza się skończoną liczbę gestów, zdań, emocji.
Takie na przykład fragmenty „Sonetu”:
Jakże mi smutno, że nigdy tym samym,
czym dla mnie stało się twoje istnienie,
nie było moje istnienie dla ciebie.
(…)
Niestety, temu, który nie potrafi
zamienić swego świata, pozostaje
kręcić szczerbatą tarczę telefonu
jak na seansie spirytystów stolik,
dopóki widmo nie odpowie echem
ostatnim w nocy zawodzeniom dzwonka.
I tak samo pogodnie smutne „Proroctwo”:
Będziemy razem mieszkali na brzegu
i odgrodzimy się wysokim płotem
od kontynentu, w tym niewielkim kręgu,
zamkniętym lampą domowej roboty.
(…)
Ja będę stary, ty – młoda. I na to
w końcu nam wyjdzie, że, jak powiadają,
mierzyć się będzie na dni, nie na lata
okres do nowej ery pozostały.
Albo początek i koniec „Elegii”, również w świetnym przekładzie Katarzyny Krzyżewskiej:
Najmilsza moja, wciąż ta sama knajpa,
ciągle te same kicze lśnią na ścianach,
te same ceny. A czy lepsze wino?
Nie sądzę; ani lepsze, ani gorsze.
Nie ma postępu, i dobrze, że nie ma.
(…)
Czemu kłamałaś? A mój słuch dlaczego
kłamstwa od prawdy nie może odróżnić
i oczekuje słów zupełnie nowych,
obcych dla ciebie – głuchych i nieznanych,
lecz które mogą być wypowiedziane
tak jak uprzednio, tylko twoim głosem.
Kiedyś znałem te wiersze na pamięć, lecz teraz, gdy wróciły po latach, już pewnie się nie nauczę. Pamięć już nie ta, w końcu.
4.
Cytowanie literatury, nie tylko z pamięci, jest grzeszną pokusą. Gombrowicz ostatniego zapisku w „Kronosie” nie skończył tak, jak go tu przytoczyłem. Opuściłem krótki fragment, psujący elegijny ton tekstu. Bo Gombrowicz po tym ostatnim też zapomniałem dopisał jeszcze jedno zdanie, potocznie złożone:
Serreau z Kotem odmawiają autoryzacji na wydanie Iwony u Bourgois, ja grożę niepodpisaniem umowy na Operetkę, stosunki z Kotem bliskie zerwania (do 8 V).
Tak kończy się, a właściwie urywa „Kronos”: drobiazgi, praktyczne, i jeszcze te daty, ścisłe, dzienne, jakby coś po nich miało się wydarzyć, jakby życie miało toczyć się jeszcze przez lata. A trwało dwa miesiące.
Drawicz dzieło swojego życia, może nie tylko naukowego, zdążył jeszcze zobaczyć, odebrał z wydawnictwa pierwsze egzemplarze promocyjne, tuż przed śmiercią.
Na grobie Brodskiego wyryto łacińską sentencję: letum non omnia finit, śmierć nie kończy wszystkiego.
Może i tak. Pozostaje przecież pamięć-nie-pamięć.