Widokówka z R. to nie landszaft z natury, ani malownicze ruiny zgarbione pod ciężarem historii, ani nawet postindustrialna betonowa pustynia. Obraz R. jest nieostry, rozmazany, tym bardziej, że miasto nie ma szczęścia do mediów. Jeżeli już się w nich pojawia, to albo jako czarna dziura z popularnych seriali i kabaretowych dowcipów, albo bastion jakiejś ideologii. Jedni mieszkańcy R. odwracają się więc od tego wszystkiego, co za miejskimi rogatkami i wpadają w autarkiczną śpiączkę, inni powtarzają stary dowcip, że największą zaletą R. jest istnienie dworca kolejowego, bo można stąd wyjechać na zawsze.
Czasami jednak to do R. wpadają ważni i znani, nadęci jak rewizorzy. Wpadają na chwilę, z szumem i pędem, głośni niczym bojowe wozy na poligonie. Wytyczają fronty, rozstawiają swe armie, bombardują wrogów i pouczają maluczkich, a potem jadą dalej, pozostawiając rozdziawione gęby w połowie okrzyku, zdrętwiałe od zaciskania w pięść palce i tęsknotę za czymś wielkim, nieuchwytnym, co pojawi się znowu, pewnie w następnej kampanii. Wojennej, wyborczej. Taki widać los prowincji, przez którą sprawy wielkiego świata przetaczają się niczym wojenne pułki. A gdy się tak żyje na skrzyżowaniu ważnych dróg, nie pozostaje nic innego jak albo zabrać się z podążającymi na wojnę, albo zostać i żmudnie liczyć straty: utracone złudzenia i marzenia.
Po tych historycznych przemarszach pozostają wspomnienia. I pomniki. Chwalą zwycięzców lub przegranych, którzy czasem zamieniają się rolami. Wtedy pomniki bywają burzone, jak ten wdzięczności sowieckim wyzwolicielom Radomia, który przez dziesięciolecia stał na jednym z głównych placów miasta. Był dosyć typowy, bo zdobywcy mają skłonność do fallicznej symboliki, do prężenia się ku górze kolumnami i obeliskami. Kiedy ich czas mija, wtedy lud kolumny w gruz obala, choćby nie wiem jak zbrojone były i choćby się już do nich nie wiem jak przyzwyczaił.
Gdy na Placu Zwycięstwa w R. burzono obelisk wyzwolicieli, co okazali się okupantami, byłem wśród tych, którzy proponowali, by go zostawić, z nowym opisem, nadającym prawdziwy sens zabytkowi socrealistycznej łżeprawdy. Ku przestrodze, dla przypomnienia, że nikt nam niczego nie da za darmo, że bronić i budować musimy sami, że kłamstwo nie jest zwycięskie … To wymagałoby jednak wysiłku większego niż praca buldożera. Napisałem wtedy, że dziura po socrealistycznym kłamstwie pozostanie na kolejne ćwierć wieku. Pozostała, tylko plac przestał być zwycięstwa, a stał się jagielloński, na pamiątkę krótkiego momentu Kazimierzowskiej prawie stołeczności.
Plac oprócz zmiany nazwy prawie się nie zmienił, choć prosi się o remont, widocznie za słabo. Rekonstrukcji nie doczekała się też pokawałkowana tożsamość miasta. Nie zapełniliśmy miejsca po fałszywej zadekretowanej wdzięczności, nie znaleźliśmy nowych bohaterów, własnego znaku, który by mówił o nas coś istotnego. W ten pustawy fragment przestrzeni publicznej wcisnął nam się więc złoty cielec handlowej galerii, która architektoniczną urodą konkurować może ze słynnym więzieniem na Koziej Górze. Znak siermiężnego kapitalizmu. Tu w R. nie mniej siermiężnego od realnego socjalizmu, choć oczywiście siermiężnego inaczej.
A historię i tożsamość R. mógłby symbolizować przecież inny pomnik: niepokornych, co w imię godności (nawet jeśli nie bardzo wiedzieli, że takie słowo istnieje) zbuntowali się wtedy, gdy jeszcze odwaga nie była tania, a za sprzeciw przeciwko rządzącym groziły kary cięższe niż sejmowa dieta w opozycyjnej ławie czy związkowa pensja kilkakrotnie wyższa od przeciętnej. Pomnika Czerwca ’76 nie doczekaliśmy się w R. do dzisiaj, kamień węgielny nie stał się zaczątkiem czegokolwiek – zapowiedź porzucona i zapomniana jak wiele innych. I tak już chyba pozostanie, bo obok postumentu, w który kamień pod pomnik wbudowano, postawiono coś na kształt tablic mojżeszowych, które upamiętniają modlitwę Jana Pawłą II w tym właśnie miejscu. Więc pewnie ciężkiego od świętości kamienia nikt już nie ruszy. Zresztą ludzi przy nim gromadzi się w kolejne rocznice coraz mniej i gdyby nie stał tuż przy jednym z głównych skrzyżowań w mieście, to na kolejne obchody nie trzeba by nawet zatrzymywać ruchu.
W R. na odsłonięciu pomnika państwa Kaczyńskich tłumy były. Na modlitwie nie poprzestano. Biskup pomocniczy (komu, na Boga!) z kunsztem rapera rymował miłosne wyznania ze słowami nienawiści. Niebo raz grzmiało i błyskało, raz paliło tropikalnym słońcem, za każdym razem otwierając perspektywę dla domorosłych mistyków. Biednych (w znaczeniu z Dostojewskiego) ludzi chlastały strugi deszczu i oskarżycielskie inwokacje. Trąby niebieskie uparcie jednak milczały, nie opowiadając się po żadnej ze stron. Ten pomnik powinien łączyć, a nie dzielić – powtarzał polityk, zgrabnie upychając przeciwników na ławie oskarżonych w trybunale historii. Histerii nie było, trudno ją reżyserować.
Pomniki w R., a pewnie i gdzie indziej, przestrzegają przed systemem i przed polityką, której współczesne wydanie zawsze kończy się klęską osoby, indywidualnej biografii. Na cokole, podtrzymującym serdeczną wobec siebie parę, nieszczęśliwie zaplataną w politykę, a po śmierci służącą jako emblemat w polityce historycznej, umieszczono napis: DLA CIEBIE POLSKO. Romantyczny martyrologiczny refren, przekleństwo naszej historii. Patrzę na zbrązowiałe twarze, które twórca pomnika nie wiedzieć czemu wyrzeźbił brzydszymi niż w rzeczywistości, i myślę sobie, że oni jednak woleliby żyć. Pewnie i dla Polski, na pewno dla siebie.
Na obejrzenie Barcelony Gombrowicz miał zapewne mniej czasu niż my. Ledwie tyle, co spacer po starym porcie, do wieży Kolumba. My oprócz kilku godzin na akademicką i nieakademicką rozmowę o nim mieliśmy jeszcze trochę czasu na wędrówki po mieście. Jakieś dziesięć godzin i trzy kwadranse.
Gombrowiczowi trochę czasu zabrało sprawdzenie, czy nie nadszedł wyczekiwany przekaz pieniężny. Czekał na pieniądze nie tylko dlatego, że od czasów argentyńskiej nędzy wprawiały go w drżenie. Został okradziony jeszcze w Buenos, zaraz po wejściu na pokład statku do Europy, więc przekaz miał pomóc w spłaceniu długów i napiwków. Nas też ostrzegano przed złodziejami, kiedy wchodziliśmy na zatłoczoną jak arabski targ La Ramblę. Złodzieje nas jednak oszczędzili, uważaliśmy przecież, a i z zatłoczonej ulicy skręciliśmy szybko, daleko jeszcze przed portem…
Barcelona zaczęła się jednak epicko – od panoramy, oglądanej wkrótce po przylocie. Prosto z lotniska zawiezieni zostaliśmy na Tibidabo, najwyższe wzniesienie w Barcelonie, prosto pod schody prowadzące do kościoła. Z jego tarasów oswajaliśmy Barcelonę z wysokości, jak skoczek, który za chwilę poleci ze skały, głową w dół, w morze skrywające pod taflą wody niebezpieczne, bo nieznane, uroki. Jak się okazało, była to chwila na oddech przed szaleńczym tempem, w jakim przez następne półtora dnia przepłynęliśmy miasto.
Ze wzgórza Barcelona wygląda jak kiszka wciśnięta między góry a morze, stłoczona, wykorzystująca każdy skrawek wolnej przestrzeni. Nawet tu, u stóp kościoła, pod opieką rozłożonych ramion wieńczącego budowlę Chrystusa (pomniejszonego bliźniaka Jezusa z Rio de Janeiro) rozłożył się bezwstydnie lunapark, z rolerkosterem wśród porastającej zbocze zieleni, z kiczowato złocącą się karuzelą. Zapowiadały one barceloński zawrót głowy, południowy karnawał mieszający zmysły i pamięć, poplątanie wysokiego i niskiego, kultury i natury. Pachnące kurzem, słońcem i świeżo wypaloną trawą, której woń snuła się po schodach prowadzących do wielkiej biblioteki, umieszczonej w dawnym szpitalu dla biedaków. Tym samym, w którym umarł Gaudi.
… kiedy więc skręcaliśmy z La Rambli, ulicy ulic, złożonej z kilku innych, która by odłożyć swój koniec jeszcze o kilkadziesiąt metrów, żarłocznie zaanektowała nawet molo w porcie; kiedy więc kończyliśmy ten spacer obowiązkowy, nie żal mi było nawet wspaniałych platanów i ich szeleszczącego cienia, bo ledwo napoczęta Barcelona przygniatać mnie już zaczynała swoim nadmiarem, posklejanym z tysięcy szczegółów i setek tysięcy turystów. Podobno tą najsłynniejszą aleją barcelońską przechodzi dziennie 150 tysięcy osób. Platany miałem za hotelowym oknem, a ocieniony zaułek, w który skręcaliśmy, obiecywał, że nie poddamy się do końca hałaśliwej turystycznej rutynie.
Hala targowa La Boqueria to królestwo tych, co czynią sobie ziemię poddaną. I wszystkie jej owoce, tu ułożone w stosy, piramidy, figury geometryczne, także te nieznane podręcznikom geometrii, odurzające papuzim przepychem barw i smaków, pozostających w domyśle, ale na wyciągnięcie ręki. Targowisko apetycznej próżności, przyciągające tłumy turystów; od ich platonicznych, błyskających fleszami zachwytów co bardziej niecierpliwi handlarze odgradzają się dużymi znakami zakazującymi fotografowania. Obrona to daremna, zresztą niezbyt serio czyniona, tyle tylko, by turyści nie zastawiali zbyt długo dojścia do straganu kupującej tu od lat znajomej…
… przy jednym ze straganów przegonieni zostaliśmy bezceremonialnie, gwizdem i machaniem rękami. Handlarz zachowywał się jak pastuch, a jego stragan był jak ilustracja zwierzęcej natury człowieka wysublimowanej w perwersje kulinarne, przyprawiane okrucieństwem. To równie malownicza, ale ciemniejsza strona La Boquerii. Stoiska z podrobami, obowiązkowo ozdobione główką jagnięcia z wytrzeszczonymi na nas, przerażonymi na zawsze źrenicami. Owoce morza, poukładane brzuchami do góry, na wszelki wypadek, gdyby raz jeszcze próbowały ucieczki, machające co jakiś czas odnóżami, w przyprawiającym o wcale nie egzystencjalne mdłości geście pozdrowienia. Morituri te salutant, powtarzane potem w kolejnych scenach zwiedzania.
Oglądamy szybko, ale dobrze i dużo, dzięki Pani Konsul, która z energią zdobywcy porządkuje barcelońską przestrzeń i nas czasem przywołując do porządku, gdy zatrzymuje nas jakiś detal. Docenię to tempo ostatniego dnia przed odlotem. Na razie poganiana pamięć próbuje zachować kolejne obrazy: przekładaniec historii, kolejne miejsca i budowle, stawiane na ruinach poprzednich, sklejane rzeziami i złotem, dziś tkwiące w półsennym spokoju, który jednak tu, na tym chwilami otępiającym słońcu, skrywa przemoc, która wybuchnie wkrótce, jak długie by to wkrótce nie było. Chodzimy więc prawie bez zatrzymania po śladach Fenicjan, Rzymian, Kartagińczyków, Wandalów, Wizygotów, Maurów. Po Dzielnicy Gotyckiej mijamy Dzielnicę Żydowską, jej mieszkańcom nie dane było przeminąć po prostu, zostali wygnani, zbyt obcy i niepokojący. Co stanie się z mieszkańcami dzielnicy muzułmańskiej, po której wieczorami strach spacerować? Szlachetnie łudzącym się zwolennikom wielokulturowości taki spacer może odebrać złudzenia. Wystarczą spojrzenia tych, co w odrapanych zaułkach nie mogę odnaleźć ani nowego życia, ani już też tego, które zostawili w swojej ziemi i którego tak naprawdę porzucić nie chcieli. Choć może „Trojka”, sklep z mydłem i powidłem wykwitły cyrylicą wśród arabskich napisów zwiastuje, że jednak jakaś pokojowa różnorodność jest możliwa? A może to jedynie kolejny dowód na tutejsze poplątanie i nadmiar?
Nadmiar splątanych motywów, symboli i znaczących ozdób, ekshibicjonistycznie kiczowatych, nieznośnie pięknych, tworzących trudne do rozsupłania kłębowisko, rozgałęziających się roślinnie, pnących ku górze, oplatających kolejne postacie, opowiadających niestworzone historie za pomocą przepychu stworzenia. Barcelona ubóstwia Gaudiego, a Gaudi to Sagrada Familia, katedra ze snu, z daleka przypominająca jakąś monstrualnie wybujałą w południowym słońcu roślinę, wciśniętą w barcelońską ciasnotę, strzelającą ku niebu, jakby chciała się w nie wedrzeć. Kościół bez Boga, kościół arcyludzki, świątynia artystycznej wyobraźni, wypełniona mierzwą turystów. Z tabernakulum zepchniętym do podziemi, ale z symboliką biblijną w każdym szczególe, bez przypadku, choć w porządku nieludzkim.
Krążymy po Sagradzie jak po hali odlotów, aż w końcu opowiadana przez architekturę katedry biblijna historia zaczyna docierać do świadomości, rozgrzebywać pamięć, zadzierać głowę ku niebotycznym kolumnom zbudowanym na podobieństwo drzew, ku owalnemu świetlikowi w dachu najwyższej z wież, przez który słoneczne światło spada na cudownie kiczowaty baldachim, osłaniający ukrzyżowanego, o twarzy niepokojąco odmiennej od znanych nam wizerunków. Sagrada Familia to kościół niebezpieczny i dla wierzących, i dla niewierzących, mogący zarówno wiarą obdarzyć, jak i ją odebrać. Kościół władający tajemnicą, także i tajemnicą ludzkiej wyobraźni, przekraczającej swoją kondycję, oszalałej i rozszalałej, pędzącej ku niebu albo ku szczytom. Czy taka wymurowana z wyobraźni katedra to tylko artystyczny gest? Możliwy bez wiary? W Boga? W człowieka? Bogoczłowieka?
Tak więc Gombrowiczowski kościół międzyludzki obecny był nie tylko podczas seminarium na dziewiętnastowiecznym dostojnym Uniwersytecie Barcelońskim, którego stara część wygląda po prostu tak jak powinien wyglądać uniwersytet. W dniu seminarium na jednej z barcelońskich uliczek zobaczyliśmy tłum ludzi z krwistoczerwonymi różami w dłoniach, ustawiających się w karną kolejkę, której początek skrywał się gdzieś za rogiem. Poszliśmy więc, potomkowie kolejkowych staczy, atawistycznie ciekawi, w tamtym kierunku. Odkryliśmy kolejny kościół, pod wezwaniem świętej Rity, patronki spraw niemożliwych, której święto przypada właśnie 22 maja. „Żyję jak w klasztorze” – taki wyrzut Rity Gombrowicz zapisał Witold w „Kronosie”. W uniwersyteckiej auli pani Gombrowicz z nami nie było, zachorowała. Puste, przeznaczone dla niej miejsce, zasłaniały kupione w porcie czerwone róże. Barcelona supłała pracowicie kolejne wątki.
Przy kolacji – na którą jadłem tutejszą czarną kiełbasę, przypominającą raczej naszą kiszkę kaszaną, przyrządzoną niezwykle, z zaskakująco słodkim sosem – a także później rozmawialiśmy sporo o „Kronosie”, opowiadając o nim tutejszym slawistom, którzy książki jeszcze nie czytali. Pytany, jak „Kronos” ma się do „Dziennika”, odpowiedziałem trochę wykrętnie, że tak jak gwałt do uwiedzenia. „Dziennik” to uwodzenie, „Kronos” to gwałt na zbyt ufnym czytelniku.
Tak, zamiast opowiadać o barcelońskim oszołomieniu, powinienem wreszcie napisać o „Kronosie”. Tylko jak opisywać gwałt?