Blogi Muzeum Literatury
Barcelona w 10 godzin i trzy kwadranse
Data dodania: 4 czerwca 2013

Na obejrzenie Barcelony Gombrowicz miał zapewne mniej czasu niż my. Ledwie tyle, co spacer po starym porcie, do wieży Kolumba. My oprócz kilku godzin na akademicką i nieakademicką rozmowę o nim mieliśmy jeszcze trochę czasu na wędrówki po mieście. Jakieś dziesięć godzin i trzy kwadranse.

Gombrowiczowi trochę czasu zabrało sprawdzenie, czy nie nadszedł wyczekiwany przekaz pieniężny. Czekał na pieniądze nie tylko dlatego, że od czasów argentyńskiej nędzy wprawiały go w drżenie. Został okradziony jeszcze w Buenos, zaraz po wejściu na pokład statku do Europy, więc przekaz miał pomóc w spłaceniu długów i napiwków. Nas też ostrzegano przed złodziejami, kiedy wchodziliśmy na zatłoczoną jak arabski targ La Ramblę. Złodzieje nas jednak oszczędzili, uważaliśmy przecież, a i z zatłoczonej ulicy skręciliśmy szybko, daleko jeszcze przed portem…

Barcelona zaczęła się jednak epicko – od panoramy, oglądanej wkrótce po przylocie. Prosto z lotniska zawiezieni zostaliśmy na Tibidabo, najwyższe wzniesienie w Barcelonie, prosto pod schody prowadzące do kościoła. Z jego tarasów oswajaliśmy Barcelonę z wysokości, jak skoczek, który za chwilę poleci ze skały, głową w dół, w morze skrywające pod taflą wody niebezpieczne, bo nieznane, uroki. Jak się okazało, była to chwila na oddech przed szaleńczym tempem, w jakim przez następne półtora dnia przepłynęliśmy miasto.

Ze wzgórza Barcelona wygląda jak kiszka wciśnięta między góry a morze, stłoczona, wykorzystująca każdy skrawek wolnej przestrzeni. Nawet tu, u stóp kościoła, pod opieką rozłożonych ramion wieńczącego budowlę Chrystusa (pomniejszonego bliźniaka Jezusa z Rio de Janeiro) rozłożył się bezwstydnie lunapark, z rolerkosterem wśród porastającej zbocze zieleni, z kiczowato złocącą się karuzelą. Zapowiadały one barceloński zawrót głowy, południowy karnawał mieszający zmysły i pamięć, poplątanie wysokiego i niskiego, kultury i natury. Pachnące kurzem, słońcem i świeżo wypaloną trawą, której woń snuła się po schodach prowadzących do wielkiej biblioteki, umieszczonej w dawnym szpitalu dla biedaków. Tym samym, w którym umarł Gaudi.

… kiedy więc skręcaliśmy z La Rambli, ulicy ulic, złożonej z kilku innych, która by odłożyć swój koniec jeszcze o kilkadziesiąt metrów, żarłocznie zaanektowała nawet molo w porcie; kiedy więc kończyliśmy ten spacer obowiązkowy, nie żal mi było nawet wspaniałych platanów i ich szeleszczącego cienia, bo ledwo napoczęta Barcelona przygniatać mnie już zaczynała swoim nadmiarem, posklejanym z tysięcy szczegółów i setek tysięcy turystów. Podobno tą najsłynniejszą aleją barcelońską przechodzi dziennie 150 tysięcy osób. Platany miałem za hotelowym oknem, a ocieniony zaułek, w który skręcaliśmy, obiecywał, że nie poddamy się do końca hałaśliwej turystycznej rutynie.

Hala targowa La Boqueria to królestwo tych, co czynią sobie ziemię poddaną. I wszystkie jej owoce, tu ułożone w stosy, piramidy, figury geometryczne, także te nieznane podręcznikom geometrii, odurzające papuzim przepychem barw i smaków, pozostających w domyśle, ale na wyciągnięcie ręki. Targowisko apetycznej próżności, przyciągające tłumy turystów; od ich platonicznych, błyskających fleszami zachwytów co bardziej niecierpliwi handlarze odgradzają się dużymi znakami zakazującymi fotografowania. Obrona to daremna, zresztą niezbyt serio czyniona, tyle tylko, by turyści nie zastawiali zbyt długo dojścia do straganu kupującej tu od lat znajomej…

… przy jednym ze straganów przegonieni zostaliśmy bezceremonialnie, gwizdem i machaniem rękami. Handlarz zachowywał się jak pastuch, a jego stragan był jak ilustracja zwierzęcej natury człowieka wysublimowanej w perwersje kulinarne, przyprawiane okrucieństwem. To równie malownicza, ale ciemniejsza strona La Boquerii. Stoiska z podrobami, obowiązkowo ozdobione główką jagnięcia z wytrzeszczonymi na nas, przerażonymi na zawsze źrenicami. Owoce morza, poukładane brzuchami do góry, na wszelki wypadek, gdyby raz jeszcze próbowały ucieczki, machające co jakiś czas odnóżami, w przyprawiającym o wcale nie egzystencjalne mdłości geście pozdrowienia. Morituri te salutant, powtarzane potem w kolejnych scenach zwiedzania.

Oglądamy szybko, ale dobrze i dużo, dzięki Pani Konsul, która z energią zdobywcy porządkuje barcelońską przestrzeń i nas czasem przywołując do porządku, gdy zatrzymuje nas jakiś detal. Docenię to tempo ostatniego dnia przed odlotem. Na razie poganiana pamięć próbuje zachować kolejne obrazy: przekładaniec historii, kolejne miejsca i budowle, stawiane na ruinach poprzednich, sklejane rzeziami i złotem, dziś tkwiące w półsennym spokoju, który jednak tu, na tym chwilami otępiającym słońcu, skrywa przemoc, która wybuchnie wkrótce, jak długie by to wkrótce nie było. Chodzimy więc prawie bez zatrzymania po śladach Fenicjan, Rzymian, Kartagińczyków, Wandalów, Wizygotów, Maurów. Po Dzielnicy Gotyckiej mijamy Dzielnicę Żydowską, jej mieszkańcom nie dane było przeminąć po prostu, zostali wygnani, zbyt obcy i niepokojący. Co stanie się z mieszkańcami dzielnicy muzułmańskiej, po której wieczorami strach spacerować? Szlachetnie łudzącym się zwolennikom wielokulturowości taki spacer może odebrać złudzenia. Wystarczą spojrzenia tych, co w odrapanych zaułkach nie mogę odnaleźć ani nowego życia, ani już też tego, które zostawili w swojej ziemi i którego tak naprawdę porzucić nie chcieli. Choć może „Trojka”, sklep z mydłem i powidłem wykwitły cyrylicą wśród arabskich napisów zwiastuje, że jednak jakaś pokojowa różnorodność jest możliwa? A może to jedynie kolejny dowód na tutejsze poplątanie i nadmiar?

Nadmiar splątanych motywów, symboli i znaczących ozdób, ekshibicjonistycznie kiczowatych, nieznośnie pięknych, tworzących trudne do rozsupłania kłębowisko, rozgałęziających się roślinnie, pnących ku górze, oplatających kolejne postacie, opowiadających niestworzone historie za pomocą przepychu stworzenia. Barcelona ubóstwia Gaudiego, a Gaudi to Sagrada Familia, katedra ze snu, z daleka przypominająca jakąś monstrualnie wybujałą w południowym słońcu roślinę, wciśniętą w barcelońską ciasnotę, strzelającą ku niebu, jakby chciała się w nie wedrzeć. Kościół bez Boga, kościół arcyludzki, świątynia artystycznej wyobraźni, wypełniona mierzwą turystów. Z tabernakulum zepchniętym do podziemi, ale z symboliką biblijną w każdym szczególe, bez przypadku, choć w porządku nieludzkim.

Krążymy po Sagradzie jak po hali odlotów, aż w końcu opowiadana przez architekturę katedry biblijna historia zaczyna docierać do świadomości, rozgrzebywać pamięć, zadzierać głowę ku niebotycznym kolumnom zbudowanym na podobieństwo drzew, ku owalnemu świetlikowi w dachu najwyższej z wież, przez który słoneczne światło spada na cudownie kiczowaty baldachim, osłaniający ukrzyżowanego, o twarzy niepokojąco odmiennej od znanych nam wizerunków. Sagrada Familia to kościół niebezpieczny i dla wierzących, i dla niewierzących, mogący zarówno wiarą obdarzyć, jak i ją odebrać. Kościół władający tajemnicą, także i tajemnicą ludzkiej wyobraźni, przekraczającej swoją kondycję, oszalałej i rozszalałej, pędzącej ku niebu albo ku szczytom. Czy taka wymurowana z wyobraźni katedra to tylko artystyczny gest? Możliwy bez wiary? W Boga? W człowieka? Bogoczłowieka?

Tak więc Gombrowiczowski kościół międzyludzki obecny był nie tylko podczas seminarium na dziewiętnastowiecznym dostojnym Uniwersytecie Barcelońskim, którego stara część wygląda po prostu tak jak powinien wyglądać uniwersytet. W dniu seminarium na jednej z barcelońskich uliczek zobaczyliśmy tłum ludzi z krwistoczerwonymi różami w dłoniach, ustawiających się w karną kolejkę, której początek skrywał się gdzieś za rogiem. Poszliśmy więc, potomkowie kolejkowych staczy, atawistycznie ciekawi, w tamtym kierunku. Odkryliśmy kolejny kościół, pod wezwaniem świętej Rity, patronki spraw niemożliwych, której święto przypada właśnie 22 maja. „Żyję jak w klasztorze” – taki wyrzut Rity Gombrowicz zapisał Witold w „Kronosie”. W uniwersyteckiej auli pani Gombrowicz z nami nie było, zachorowała. Puste, przeznaczone dla niej miejsce, zasłaniały kupione w porcie czerwone róże. Barcelona supłała pracowicie kolejne wątki.

Przy kolacji – na którą jadłem tutejszą czarną kiełbasę, przypominającą raczej naszą kiszkę kaszaną, przyrządzoną niezwykle, z zaskakująco słodkim sosem – a także później rozmawialiśmy sporo o „Kronosie”, opowiadając o nim tutejszym slawistom, którzy książki jeszcze nie czytali. Pytany, jak „Kronos” ma się do „Dziennika”, odpowiedziałem trochę wykrętnie, że tak jak gwałt do uwiedzenia. „Dziennik” to uwodzenie, „Kronos” to gwałt na zbyt ufnym czytelniku.

Tak, zamiast opowiadać o barcelońskim oszołomieniu, powinienem wreszcie napisać o „Kronosie”. Tylko jak opisywać gwałt?

Słowa kluczowe: , , ,

Dodaj komentarz:

Copyright © 2010-2013 Muzeum Literatury