Blogi Muzeum Literatury
Archiwum grudzień 2010
Data dodania: 12 grudnia 2010

[ilustracja do tekstu - fot. Maciek Bociański / ML]

Pisanie o religijnych świętach na blogu, który ma Gombrowicza w zawołaniu, jest czynnością co najmniej dwuznaczną. Stał się przecież już bezwiednym patronem nie tylko wszelkich ateuszy, ale nawet wojujących politycznych antyklerykałów. Warto więc przypominać apel Gombrowicza zaczynający się błagalnym: „nie róbcie ze mnie taniego demona”. Ja jestem nawet po stronie Boga, w którego nie wierzę – zapewniał Gombrowicz. Po której stronie byłby dzisiaj?

***

Na pewno nie po stronie wielbicieli poprawności i stereotypów, także tych dotyczących świętowania czy religijności. Więc gdyby na okładce najnowszego „Znaku” przeczytał zapowiedź tematu głównego, to by pewnie miesięcznik odłożył na stertę pism grzecznie nieprzeczytanych. „Świętowanie. Rytuał czy rutyna?” – brzmi pytanie główne tego numeru. Pytanie – rytuał, rutynowo stawiane przed każdymi świętami religijnymi przez wierzących oświeconych, z wyrzutem oczywiście pod adresem ludowej religijności, prostej i odruchowej. To święte-nieświęte oburzenie na maluczkich, a także na zeświecczenie religijnego święta, pozwala zapewne wtajemniczonym wprawić się w nastrój świątecznej podniosłości. W końcu wysokie nie może istnieć bez niskiego, dojrzałe nie istniałoby bez niedojrzałości. Być może nawet – jak sugerowała niedawno w MWG Kazimiera Szczuka – dzisiejsi Młodziakowie byliby „postępowymi katolikami”.

***

Redaktorzy „Znaku” świadomi są tej pułapki, dlatego teksty świąteczne już takie jednoznaczne nie są. Można je nawet czytać jako obronę zeświecczonego Bożego Narodzenia, zgodę na małe radości obdarowywania, obściskiwania, obżerania czyli obcowania naszego wspólnotowego, a nawet jako wskazanie, że ci, którzy chcieliby metafizyki bożonarodzeniowej, religijnego wymiaru powinni szukać na własną rękę i raczej na osobności. Co zresztą nie jest niczym nowym. Teksty i rozmowy pomieszczone w najnowszym „Znaku” można czytać nawet jako inteligentną kapitulację wobec kultury masowej, inteligentną, bo w imię wartości dostępnych: dziecięcego wzruszenia z wymarzonego prezentu, radości ze spotkania z dalekimi najbliższymi, białego obrusa i białej koszuli, kolędy śpiewanej razem z telewizorem. I trzydniowego złudzenia, że będzie jak w każdej „wigilijnej opowieści”: wszystko się dobrze skończy, tak teraz, jak i na wieki wieków, amen.

***

Pewnie w tej chwili ckliwego optymizmu nie ma nic złego. Jest – mniej lub bardziej zbożny – odpoczynek od dnia powszedniego naszego cynicznego, jest – mniej lub bardziej chwilowe – przekonanie, że istnieje coś stałego, niezmiennego, choćby się nam wydawało, że żyjemy w czasach, gdy nie ma żadnych pewników. Ckliwości opowieści wigilijnej nie trzeba się obawiać, jeśli tylko jest literacko dobra. Bo zawsze znajdą się wnikliwi interpretatorzy, którzy przypomną o tym, co skrzętnie zapominamy między słowami. Wiem, bom sam nie bez winy. We Wsoli pożegnaliśmy rok koncertem-opowieścią o wielkich kobietach bluesa zmagających się z uprzedzeniami rasowymi. Poddawszy się świątecznemu nastrojowi nazwałem ten koncert „opowieścią wigilijną” (w sensie, że dobro i prawdziwe piękno zawsze zwyciężają, że zawsze jest nadzieja, i tak dalej, i tym podobnie). Przed banałem uratowała nas Ewa Cybulska, która nie tylko śpiewała, ale i opowiadała o tych wielkich kobietach i o wielkiej cenie, jaką za swoje zwycięstwa zapłaciły: depresji, narkotykach, przedwczesnej śmierci. Bo dobra wigilijna opowieść musi mieć też tragiczny wymiar.

***

Tym, co naprawdę wertykalności Świąt zagraża, nie jest rutyna, ale banał słodki jak cukierek z choinki. Przed odłożeniem najnowszego „Znaku” na półkę, proponuję pomyśleć więc nad jednym zdaniem z kazania pastora i literaturoznawcy Notropha Frye`a: „miejsce naznaczone krwią i cierpieniem nie jest jedynym miejscem, gdzie można znaleźć Boga, ale tylko w takim miejscu Bóg może się narodzić”. Norwid na pytanie, czemu nie śpiewa w chórze „u żłobu”, odpowiadał: „jam widział krew”. Trudno uwierzyć w Przyjście, które jest początkiem Odejścia i któremu towarzyszyć musiała rzeź niewiniątek. Na takie narodziny nikt nie jest przygotowany, nawet ci, którzy uwierzyli nie ujrzawszy. Być przygotowanym, to zrozumieć Tajemnicę. A do niej można się tylko przybliżyć, choćby – jak przypomina „Znak” – za pośrednictwem oksymoronów wyśpiewywanych w kolędzie. Bóg się rodzi, moc truchleje, ogień krzepnie, blask ciemnieje.

Może więc raz do roku przezwyciężyć niechęć do bycia w chórze i zaśpiewać? Choćby dla podtrzymania rytuału, rutyny, albo i wyłącznie dla literackiego piękna kolędowego tekstu.

Tomasz Tyczyński

[ilustracja do tekstu – fot. Maciek Bociański / ML]

Data dodania: 1 grudnia 2010

Dlaczego Gombrowicz, dlaczego prowincja? Powinienem wyjaśnić tytuł tych zapisków, czynionych w formie bloga, czyli – gdyby zdarzyła się literówka, co podczas pisania w Internecie nierzadkie – boga wirtualnej komunikacji, w formie wygodnej, niezobowiązującej. Choć nie jest pewne, że takie formy istnieją w realu.

Więc kwestia tytułu. Dlaczego Gombrowicz w tytule zapisków, co towarzyszyć mają życiu pierwszego na świecie muzeum pisarza, wyjaśniać nie trzeba. Ale dlaczego prowincja? Przecież nie z oczywistej przyczyny, że muzeum powstało 100 kilometrów od Pałacu Kultury i 200 od Wawelu i Skałki, gdzie innym wieszczom spoczywać, nie Gombrowi; powstało zresztą trochę z przypadku, ze zbiegu okoliczności i motywów – z czyjegoś marzenia, z czyjegoś kaprysu, z czyjegoś zamiłowania do „pozostawiania po sobie” i z czyjegoś uporu. Powstało, co tu dużo mówić, na bliskiej, ale głębokiej prowincji. Głębokiej nie tylko, nie tyle nawet w sensie geograficznym, ile w sensie literackim i antropologicznym. Głębokiej nie znaczy głuchej, bo jak zauważył antropolog Czesław Robotycki, dzisiaj prowincja nie jest odcięta od informacji, uczestniczy w komunikacji globalnej według tych samych powszechnych zasad (…). Wszyscy kreujemy zmityzowane, wyobrażone rzeczywistości, jedni na prowincji, inni o prowincji. Taka jest dola współczesnej humanistyki.

Współczesna humanistyka tak też czyta dziś Gombrowicza. Goszczący niedawno we Wsoli Jean-Pierre Salgas odwraca w swojej słynnej książce rutynowy kierunek myślenia o Gombrowiczowskim prowincjonalizmie. Gombrowicz na samym wstępie swojej emigracji chciał z polskiego i argentyńskiego prowincjonalizmu uczynić narzędzie (klucz? wytrych? łom?) otwierające drzwi do świata, do jego centrum. Ale – jak rzecz podsumowuje Jerzy Jarzębski w naszej książce wydanej na otwarcie MWG – w ujęciu Salgasa punkt dojścia Gombrowicza to rozszerzenie polskiej prowincjonalności po krańce Ziemi. W ten sposób emigracja i prowincjonalizm jako (…) „wielka ucieczka” od centrum ku marginesom staje się, tak jak też było w historii Gombrowiczowego pisarstwa, „wielkim powrotem” – do kraju i do świata zarazem. A wszystko to rymuje się z narastającą od lat prowincjonalizacją dawnych centrów kultury, takich jak Paryż, co zauważa nie tylko Salgas, ale co dostrzegał (prowokacyjnie i nieco na wyrost) sam Gombrowicz.

Rymuje się to także z tym, jak Sławomir Mrożek charakteryzował prowincję: Naoczność związków między ludźmi. Bliskość. Jest się w środku, ponieważ prowincja sama jest środkiem, tylko środkiem, prowincja nie ma peryferii. I nie można być gdzie indziej, jak tylko w środku. Chcąc nie chcąc. Tak jak my tutaj, we Wsoli, w muzeum, w środku, bardziej chcąc niż nie chcąc. „A jednocześnie: My tu, a tam Wielki Świat. Gdzie? Wszędzie tam, gdzie nie my. Gdzie nie tutaj. W każdym razie daleko. Tak daleko, że można tylko tęsknić. Między tutaj a tam nie ma przejścia ni lądem, ni wodą, ni powietrzem. Mimo, że tam istnieje, jest. Oni z Metropolii mogą nas czasem odwiedzić. Tak aniołowie odwiedzają nas, biednych ludzi. Ale my?” Tyle Mrożek, który zaraz pociesza nas, że te zdania, z którymi tak się utożsamiliśmy, nie są opisem kompleksu prowincjusza, ale tęsknoty za „życiem, które jest gdzie indziej”. Tęsknoty, z której wywodzi się wszelka twórczość, o czym zaświadczają i Mrożek, i Gombrowicz, i wielu, wielu innych.

W tym sensie każdy człowiek, z prowincji czy nie, jest prowincją. Obszar każdej pojedynczej świadomości jest prowincją. Gdziekolwiek by się człowiek znalazł, zawsze nosi ze sobą granice swego powiatu. Nawet w Metropolii nikt nie ogarnie sobą Metropolii. Zawsze tylko ów obszar zamknięty, mój. To Mrożek. I Gombrowicz: poniedziałek – ja, wtorek – ja, środa – ja…

To wszystko, warto przypomnieć, dotyczy ludzi i miejsc twórczych. Zapraszamy do Wsoli, do Prowincji Gombrowicz. Ostrzegam: będziecie potem tęsknić.

Tomasz Tyczyński

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury