Katastrofa. Oszukał nas ten kwiecień, zdrajca. Wybuchł letnim upałem zamiast łagodnych pierwiosnków. O przedwiośniu można tylko pomarzyć, amputowana pora roku, kikut, pamiątka dawnego ładu, poszarpanego dziś, pogwałconego. I jak tu literatury ojczystej nauczać, jak metafory objaśniać, tradycje kontynuować, dalejże, kanony utrwalać?
No jak, kiedy nagle żadnych chmur ołowianych, ocierających się o korony drzew, żadnych mgieł nad łąkami po nocnych chłodach? Na początku miesiąca, jakby szyderczo, jeszcze się ze dwie normalne noce trafiły, jak na przednówek przystało, sine niedobitki zimy na wschód wypędzonej. Ale po nich już tylko gorąc, palące słońce i przedburzowa duchota, osłabiająca podstępnie.
Zielono i niebiesko wokół, z dnia na dzień. Skowronki uzgadniają z ziemią lądowanie, szukając odpowiedniego pułapu. Samce wzlatują wysoko, nikną w słońcu. Samice wysiadują na ziemi, szaroziemiste, więc niełatwe do wypatrzenia. Skowronki są niestrudzone, śpiewają przez cały dzień, preludium do rozmnażania. Tylko we mgle milkną.
Kwiecień pachnie kwieciem, wiadomo. Zwykle całe to kwitnienie zaczyna się koło Wielkanocy, gdy nie wypadnie ona zbyt wcześnie. Jeśli śledzić przyrodę uważnie, to łatwo ustalić, że pierwsze otrząsają się z zimy forsycje. Kwitną na żółto i ładnie komponują się na wysprzątanych po zimie grobach.
To w mieście, bo na wsi, zawsze bardziej tradycyjnej, pierwsze kwitną ciernie. Drobne, byle jakie białe kwiatki wyrastają wprost z cienkich gałązek, zakończonych ostro. Wystarczająco ostro, by pokłuć, do krwi. Z nich to wyplatano niegdyś korony, które ludowa, mściwa ironia wciskała podczas jasełek na skronie swoich zbawicieli.
Tarnina podobna jest do rzadszego u nas judaszowca, porastającego wraz z innymi cierniowcami okolice Jerozolimy. Skojarzenie odsyła wprost do eschatologii: to, co zwiastuje nowe życie, od ręki zapowiada też śmierć, żeby przypadkiem nikt wiosną się nie zachłysnął i się w niej nie zapomniał.
Krzaki tarniny chętnie wyrastają przy polskich drogach. Osłaniają pola, skrywając krajobraz po bitwie postu z karnawałem, odłamki naszej wspaniałej cywilizacji: butelki bez listów, kubki z plastiku, więc od spiżu trwalsze, chusteczki mocno już niehigieniczne, nieprzydatne do żegnania wychodźców, puszki z oderwanymi zawleczkami i inne konsumpcjonistyczne niewypały. Taki pejzaż, jakby odmarznięte pobocza wybebeszył ktoś, komu nie wystarczają już rozjechane na miazgę żmije i jeże, skuszone obietnicą ciepłego asfaltu.
Na polach, pod ścianą lasu nieśmiało zielenią się brzozy, drzewa wyklęte w polskim pejzażu, dziś rymujące się ze śmiercią i cierpieniem, częstochowsko. W wyobraźni rymopisów stoją dumnie, okaleczone, zawinięte w białe bandaże. W kwietniu pylą, nie tylko uczulonych wzruszając do łez. Im więcej takich asocjacji, tym łatwiej o wawrzyny, przynajmniej od jakiegoś czasu. A może od zawsze?
Próbujmy więc, to łatwe. Choćby te drobne, zielone listki – czy nie wyglądają jak postrzępione supły na nahajkach, do których podobne są przecież cienkie brzozowe witki, zwieszające się smutno z konarów ku ziemi. Brzezinka, przecinka, stare drzewa umierają samotnie, stojąc, choć łamią się łatwo. Kora jak postrzępiony całun, wbite w pień odłamki, stygmaty kapiące żywicą, pozimowe błoto.
Kiedyś polskim symbolem był dąb, znak siły, zdrowia, trwania, ale kto by tam miał cierpliwość czekać, aż się rozrośnie i będzie cieszył oczy. Radość zostawmy zresztą innym, mniej od nas wybranym.
My mamy polskie kwietnie, z Wielką Nocą czy bez niej, ze zwykłymi nocami, stebnowanymi przymrozkiem, rozmazywanym przez poranne słońce. Mamy i inne miesiące, a wszystkie takie same: narodziny już podszyte śmiercią i rozpadem, nieustające dziady i szum pawich piór, radość zawsze nie w czas, więc zakazana. Nasze biedne imaginarium, kwiecień – plecień.
A wiosną niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę, marzyło się niektórym. Nic z tego, nie ma mowy, choć każdy polski miesiąc ma swoją opowieść, a jedna smutniejsza od drugiej, ciernie wysławiająca, koronowanie cierpiących całoroczne. I tylko język bywa niepodległy, bo jest jak czarna skrzynka, pamięta, co ślina przyniesie.
Może czasem lepiej nie odcyfrowywać jej do końca? Zapis kwietniowej opowieści, odczytany sumiennie, kończy się na „mać”. I tak po prawdzie, to tymi słowami, niezbyt nadającymi się na patetyczno-pedagogiczną puentę, kończy się większość opowieści z polskiego narodowego kanonu. Potem jest tylko huk, trzask i krzyk, którego nawet łase na sensację media nie odważają się emitować, przerażone.
Ćwiczeni jednak jesteśmy w stylu innym, podniosłym, acz mniej prawdziwym. I od jakiegoś czasu to już otwarcie styl polski narodowy. Pisany jak w tytule: bez przecinka lub choćby myślnika, dającego szansę na dystans i zrozumienie.
1.
Zbyt krótko byłem ministrantem, by dostąpić wtajemniczenia, jak przygotować kadzielnicę, by we właściwym momencie nabożeństwa podać ją celebransowi gotową do symbolicznych czynności. Do tego zadania wyznaczani byli starsi, doświadczeni, obdarzeni na dodatek kuglarską zręcznością. Młodszym i nieporadnym pozostawało asystowanie.
Lubiłem wpatrywać się w rozkołowaną kadzielnicę, uwięzioną na łańcuszku o regulowanej długości. Nabierała niebezpiecznej prędkości, wirując hipnotycznie. Cała sztuka polegała na podtrzymywaniu żaru tak, by dymił, wypalając się powoli, bez płomienia.
Kadzielnicy używa się między innymi podczas mszy pogrzebowych. Nigdy nie chciałem do nich służyć.
2.
Kilka lat później Bóg umarł w synu, któremu zabrał Ojca. Duch, osoba trzecia, więc i trochę postronna, jeśli przeżył, to i tak ledwo tchnący.
Trudne porachunki, niewiadome równanie bez rozwiązania, duszna buchalteria.
3.
Jak pokazuje opowieść o Hiobie, Bóg odmawia targu. Gdziekolwiek jest, jeśli jest, milczy, nie podejmując zakładu. Uczono nas tego nawet w szkole, na lekcjach martwego języka: ojciec polskiej literatury rymujący dramat ojca, który pogrzebał córkę. Treny kontra alleluja.
Cykl o przemyślnej konstrukcji: rozpacz, bluźnierczy bunt, a na koniec wykoncypowane pocieszenie – życie wieczne, jedyna nadzieja na jeszcze kiedyś spotkanie. Wiecznie wielka literatura. Kanon.
4.
Ta historia toczy się przez wieki. Mój przyjaciel niedawno stracił córkę. Chorowała długo, beznadziejnie. Umierała – opowiadał – trzy razy. Modlił się, błagał, wierzył w ratunek. Trzeciego cudu nie było, dziś są gorzkie żale i rachunki. I jeszcze pytanie, komu je wystawić?
5.
Pytania trudne jak rachunek sumienia lub prawdopodobieństwa:
Czy pragnę zmartwychwstania? Sam nie wiem. Myśl o nim wydaje się bardzo mecząca, a nawet trochę zawstydzająca. Podobno zmartwychwstaniemy „ze wszystkim, co uczyniliśmy”, a nie wedle „dobrych uczynków”… i co wtedy? Czy nie lepiej być całkiem zapomnianym, nie lepiej w ogóle zniknąć?
(…) Prawie nie życzę sobie zmartwychwstania, czy też lepiej powiedzieć: chciałbym zmartwychwstać i być z Bogiem sam na sam, bez „innych”… bez świadków i podglądaczy. Pragnąłbym zmartwychwstać nie „dla Boga” w sensie teologicznym, tylko po to, by móc pamiętać i dalej kochać tych, których znałem i kochałem na ziemi.
W ostatecznym rachunku „ziemia” jest dla mnie wszystkim: bez wspomnień „o ziemi”, bez ludzi, których na niej spotkałem, stanowczo nie życzę sobie zmartwychwstania. Nie mam żadnego interesu we wskrzeszaniu.
Tak myślę. Może nie najmądrzej, ale tak myślę.
6.
Powyższe oczywiście nie ja napisałem, choć to i moje pytania. Czekały na mnie od dawna w „Wiecznym temacie” Wasilija Rozanowa, pisarza nazywanego czasem rosyjskim Nietzschem, człowieka wierzącego, gwałtownie, niepokornie, z trudem.
Odpowiedzi, które daje Rozanow, są jakoś bliskie ludowym wyobrażeniom i pobożności, ale przecież filozoficzne. Wolne więc od tej oczywistości i bezwzględności ludowej wiary, dziecinnie ufnej i naiwnej.
7.
W pamięci: głośny, zdyszany szept babci, przekrzykujący telewizor, wieczorem, zza zamkniętych drzwi pokoju. Milknący nagle, zapadający w drzemkę, potem tym głośniejszy, z pośpiechu połykający głoski. Wyznanie wiary na bezdechu, adogmatycznym, wbrew intonacji i interpunkcji: Ukrzyżowan podponckimpiłatem, pogrzebion trzeciego dnia… Zmartwychwstał. Westchnienie ważniejsze pewnie od traktatów. Czemu tak mnie nieraz irytowało?
Czy zazdrościłem utraconej ufności? A może zbyt przypominało mi o dziecinnym lęku przed sądem, ostatecznym, bez odwołania. Bo jak mówili sumienni tłumacze Boga: przecież po to dano mi władzę sądzenia, co dobre a co złe, by mnie w końcu osądzić. Nagrodzić lub (częściej) ukarać.
8.
Jeszcze raz Rozanow:
Jestem taki malutki. Po co Bóg miałby mnie karać? Nie wiem. Walczyć ze mną, pokonać mnie, okaleczyć mnie, „spalić w ogniu”? Nie wiem, naprawdę nie wiem. Aż do chwili tego „nie wiem” nie boję się.
9.
Cytowane fragmenty, przetłumaczone przez Piotra Nowaka, pochodzą z eseju napisanego przed stu dwudziestu laty. Ten i inne teksty Rozanowa, choć mocno zanurzone w historię, nie są anachroniczne. Bywają za to narkotyczne, szczególnie wtedy, gdy rozpadają się na fragmenty, akapity. Rozlatują jak opadłe liście.
10.
Oryginalna notka na skrzydełku tomu zatytułowanego „Przez śmierć”:
„Pamflecista, dziennikarz, prowokator, immoralista. Jeden z najciekawszych pisarzy rosyjskich, wybitny myśliciel religijny nazywany rosyjskim Nietzschem. Do najważniejszych, zebranych w trzydziestu tomach prac Rozanowa należy zaliczyć książki o Chrystusie, Dostojewskim, Gogolu, seksie i apokalipsie. Stworzył niepowtarzalny styl literacki, w którym połączył plotkę i refleksję filozoficzną z niespotykaną błazenadą. Miał pięcioro dzieci.”
Był płodny. Zadawał pytania, nam i za nas.
11.
Wielu fascynował i uwodził. Choćby Czapskiego albo Wata, ich zresztą nie przypadkiem. Obaj przeżyli apokalipsę naszych czasów. Przeszli przez piekło i nie zamarzli.
Część myśli Rozanowa była dla nich nie do przyjęcia, choć dla każdego z odmiennych powodów. Ale forma, namiętna, krzycząco pytająca – ona ich pociągała. Wolność pisania i wolność myślenia. Radość ze zdań własnych, jeszcze nie napisanych, nie przemyślanych, a znajdowanych u innego.
12.
Takie zdania znalazłem niedawno u Christine Lavant w „Zapiskach z domu wariatów”, przetłumaczonych przez Małgorzatę Łukasiewicz:
Dlaczego, jeśli istnieją aniołowie, żaden z nich nie ma za zadanie zapobiegać tu na ziemi rzeczom, którym wolno się zdarzać dopiero w najgorszym piekle.
Zapisuję to zwyczajnymi słowami, zapisuję, jakby to nie było nic szczególnego, a właściwie powinna bym rozwalić te ściany i kamień po kamieniu ciskać w niebo, ażeby sobie uprzytomniło, że ma jakieś obowiązki także tu, na dole.
13.
Na Siennej kadzielnicę rozpalało się tuż obok kaplicy. Małe wnętrze w świątecznym czasie nie mieściło wszystkich wiernych, wiernych od święta, więc stali na zewnątrz. Niektórzy przytuleni do ścian jakby chcieli się ogrzać.
Trzeba było więc uważać, by rozkręconym trybularzem nie trafić kogoś, gdyby nawinął się zbyt blisko. A także, by z urządzenia obracającego się jak sputnik uwięziony na orbicie nie wyleciał żar. Mógłby wtedy okazać się jedynie małym, szybko dopalającym się okruchem.
14.
I po świętach. A tamtego żaru mi żal.