Blogi Muzeum Literatury
Absolut, czyli kanikuła
Data dodania: 9 lipca 2013

Więc leżę, leżę tak leniwie, że nawet nie chce mi się poprawić tego zdania, by nie zaczynało się od więc. Leżę, a świat domaga się mojej interwencji, więc: leżę mimo że świat domaga się mojej interwencji.

Leżę z łokciem pod głową, na trawie, gapiąc się jak urosła grubo ponad wysokość do koszenia, którego się dopomina. Wykrzywiony starością płotek, tak mały, że lekceważony zwykle przez spojrzenie, teraz wpycha się przed oczy rozbieganymi sztachetkami w trzech coraz bardziej domyślnych kolorach. Czerwień, zieleń i żółć wyblakły już dawno, tak dawno, że nowej farby domagają się bez wiary w dzień malowania.

Płotek odgradza użytkową zieleń trawy od ozdobnej jaskrawości tego, co za nim. Pokręcone, nieregularne, niepodległe głupocie symetrii i regularności grządki z kwiatami kontestują wszelki ład. Bóg pomieszał ludziom języki, resztę stworzenia potrafią pomieszać sobie sami, z fantazji albo lenistwa. Lub z tęsknoty za wolnością.

Wsadzone za płotek kwiaty rwą się, by przekroczyć granicę ogródka. Poruszone słonecznym żarem, wychylają się w stronę mojego cienia, obiecującego wilgotną ulgę. Ledwie dyszący podmuch gorącego powietrza sprawia, że drżą małe pomarańczowe pióropusze, dygocą kiście dzwonków i dzwoneczków, niebieskich i fioletowych, uczepionych długich łodyg, przechylających się pod ich ciężarem. Dzwonki górują nad resztą, więc podmuch dopada je wcześniej niż te trochę niższe, łososiowe albo żółtawe, nienaturalnie delikatne, jakby wycięte z cieniutkiej bibułki. A jeszcze niżej, tam gdzie nie ma pewności, że powiew w ogóle dotrze, rozpychają się czerwone karłowate słoneczka i postrzępione różnokolorowe rurki.

Wszystko to wychyla się do mnie w ucieczce przed palącą światłością i krzyczy o wodę. Odwracam głowę, udając głuchotę, nie chce mi się nawet pamiętać, jak wszystkie te cuda się nazywają. W odwrocie ledwo zauważam krzaki róż, rozbuchane w górę i na boki, daremnie ufające w rękę ogrodnika. Wzrok ociężale wędruje w lewo, wbrew wskazówkom zegara; tak się zresztą tylko mówi, bo rzecz dzieje się poza czasem, czas zdrzemnął się za moim przykładem. Gapię się na wrota do stodoły, prześwitujące odartym z farby drewnem jak wyrzutem i przez głowę przeczołguje się myśl, a gdzież tam myśl – pół albo i nawet ćwierć myśli: jeżeli kiedyś pomaluję wreszcie te wrota, to czy będę się gapił na nie jak wół?

Ta ćwiartka myśli od razu wydaje mi się tak idiotyczna, że odruchowo odklejam wzrok od horyzontu, wertykalnie, tym bardziej że ruchoma wata na niebie pożera błękity, ratując świat od słonecznego pożaru, blisko, blisko, tuż nad moją twarzą. Bezszumnie kołyszą się wierzchołki modrzewi, zbyt wysmukłe, bo podcięte kiedyś bez potrzeby niewprawną ręką gospodarza i może dlatego nie domagające się już niczego ode mnie.

Prawie zasypiam, gdy dopada mnie psi jęzor, obmiatając pół twarzy wraz z uchem, odganiam radosne bydle, ale wraca, przez zmrużone powieki widzę, jak skrada się, czarny, kudłaty, z pulsującą mgiełką komarów nad brodatym pyskiem. Psia intuicja podpowiada mu w końcu, że ze spaceru nic dziś nie będzie, las musi sobie poradzić bez nas, niezerwane grzyby niech robaczywieją w spokoju. Wali się więc ciężko tuż koło mnie, do góry brzuchem czekającym na pieszczoty, próbuje zaczepić mnie łapą z pazurami jak u niedźwiedzia, chybia i nieruchomieje. Nieruchomiejemy obaj, w brzęczeniu komarów i chłodniejszych podmuchach ze szczytów modrzewi.

Tak leżę, leżę nie po coś albo przeciw czemuś, nie ze zmęczenia ani nawet z lenistwa, z żadnej tam depresji ani afirmacji. Nie, leżę nawet nie dla samego leżenia, nawet nie ot-tak- sobie. Leżę po prostu i jest mi absolutnie dobrze. Dobrze. I absolutnie.


Dodaj komentarz:

Copyright © 2010-2013 Muzeum Literatury