Blogi Muzeum Literatury
Tak na marginesie
Data dodania: 27 października 2014

No proszę, nawet nie wiedziałem, że mówię Gombrowiczem. Żebym to sobie uświadomił, trzeba było poważnej międzynarodowej konferencji naukowej we Wsoli, a także jej kuluarów i marginesów, na których odbyło się kilka istotnych rozmów.

Aż szkoda, że to już za nami: trzy dni jak ze snu, trochę schulzowskiego, a trochę gombrowiczowskiego – śniliście mi się wszyscy we Wsoli… Pascal tym razem się nie pojawił, byli za to inni, też mądrzy, rozumiejący i realni. Dwie dyskusje oraz referaty, mnóstwo referatów, mądre i mniej mądre, tych na szczęście mało. Niewiele też przemądrzałych, takich, co to hermetycznym żargonem i metodologiczną żarliwością usiłują przygwoździć Gombrowicza i – po wyrwaniu tajemnicy – upchnąć go w dębowej szufladzie z etykietą, jak w starej aptece; lek na ból, pustkę i własne lęki.

A Gombrowicz jak to Gombrowicz, choć obecny we wszystkich interpretacjach, to jednak kluczący między nimi, nie dający się przyłapać, przyszpilić. Wolny, może dzięki tym bardzo mądrym, którzy nie boją się przyznać, że czegoś nie rozumieją, że wiedzą, choć nie do końca pojmują, bo sens nie w pojęciach i definicjach, ale w dialogu. Mieliśmy więc w sumie Gombrowicza migotliwie żywego, niezanudzonego, mówiącego poprzez teksty i teksty o tekstach, Ja do Ty.

Nasłuchany, zapisywać zacząłem marginesy, ale przecież mówimy o Gombrowiczu, więc i na marginesie będąc, znalazłem się w końcu w centrum – w centrum biografii autora „Kronosu”, jego ostatnich lat i fascynującego mnie wciąż jego związku z Ritą Labrosse. Z którą to umówiliśmy się, że do muzealnego archiwum nagramy rozmowę – tym razem o niej, o jej biografii.

Oczywiście, Witold nie mógł na to pozwolić, więc co i rusz wyskakiwał spomiędzy pytań i odpowiedzi, zazdrośnik nieśmiertelny, bo tak po prawdzie trudno jest mówić o pani Gombrowicz, nie wspominając jej sławnego męża. Ale też czasem zapominamy, że opowiadając o Gombrowiczu, poddajemy się nieuchronnie nie tylko jego autokreacji, ale i temu, co z jego twórczością przez dziesięciolecia robiła jego żona.

Z Ritą Gombrowicz rozmawialiśmy w sumie o drobiazgach, szczegółach z jej i ich  codzienności, wspólnego i osobnego życia. Takie czytanie życiopisania z relacji świadka najbliższego podczas summy, w dni przedostatnie i ostatnie. Krążenie po marginesach, na których jednak znaleźć można przyczynki do odpowiedzi na pytania istotne, stawiane w naukowym dyskursie, jak na przykład to o podmiotowość natury u Gombrowicza.

Bo między innymi pytałem Ritę Gombrowicz o los ich domowych zwierząt, Psiny i Autostopa, które pojawiają się w biografii Gombrowicza, ale nie wiadomo, jak z niej znikają. Opowiedziała więc Rita, jak Witold zadecydował, że nie można młodego jeszcze kociaka więzić w mieszkaniu, wynieśli go zatem do ogrodu i ledwo postawili na ścieżce, a ten pomknął przed siebie i zniknął nieoczekiwanie, tak samo, jak pojawił się na ich drodze. Tęsknili, gdy nie wrócił, oboje i Psina, którą Autostop owinął sobie tak koło ogona, że służyła mu nawet za posłanie do snu. Kot wybrał wolność, bez sentymentów, a Rita spuentowała tę historię mówiąc, że to właśnie wolność była dla Gombrowicza zawsze najważniejsza, bez względu na cenę. Zaś zwierzęta traktował, jak ludzi, po prostu chciał, by były szczęśliwe.

Mnie też tak traktował, dodała pani Gombrowicz i jej opowieść znów zaczęła cieniować ironia. Rozmawialiśmy potem o ich związku, nawiązując do spektaklu Wojtyszki, pokazanego na Festiwalu Gombrowiczowskim przez Teatr Narodowy, w którym Kamila Baar przemyka przez scenę z gracją i wyrysowaną na twarzy depresją, jak ptak w klatce, szczebiocąc mimo cierpienia. W jednej ze scen klęka ona przed Gombrowiczem, oświadczając, że jest jego niewolnicą. Zapytałem więc Ritę, czy takie wyznanie było możliwe w ich relacjach, nawet w formie prowokacji albo żartu? I o jeszcze parę szczegółów ze spektaklu, wyczytanych lub wymyślonych przez autora. Czasem dobrze jest nie znać polskiego – brzmiała odpowiedź.

Ale o tej ich relacji rozmawialiśmy również poważnie. W listach Gombrowicza do rodziny, głównie do Janusza i Stanisławy, widać, jak zmienia się pozycja Rity, chyba nie tylko na użytek świata zewnętrznego. Najpierw jest „biedną dziewczyniną”, umęczoną opieką nad pisarzem, później pojawia się już jako część my – „my z Ritą”, a pod koniec jest tą, o którą Gombrowicz zabiega. Nie zapominając oczywiście swojemu lękowi przed utratą nadać ironiczną formę – jak wtedy, gdy pisze, że kupi swojej partnerce samochód, bo zimy w Vence są nudne i ponure, więc boi się, że Rita odejdzie. (A potem, gdy Rita prowadziła samochód nie tak, jak oczekiwał, groził jej, że sam zrobi prawo jazdy. Śmieszne? Tak sobie; to samo mówię czasem mojej żonie.)

Według pani Gombrowicz ta zapisana w korespondencji zmiana ról łączy się z jej pobytem w Polsce, po którym została zaakceptowana przez najbliższych Witolda. Z jej opowieści i z listów do rodziny wyłania się przy tym inna twarz Gombrowicza: inaczej niż w korespondencji z wydawcami czy młodymi przyjaciółmi jest on łagodny, troskliwy, momentami nawet ciepły i serdeczny. Oczywiście bez przesady – gdy Jerzy zażąda od niego dolarów na uporządkowanie rodzinnych grobów, odpisze, że dla niego mogiły te mogą nawet zarosnąć trawą, on musi i woli pomagać żywym.

Oczywiście, zapytałem też Ritę, czy jej rodzina zaakceptowała związek z dużo starszym i bardzo oryginalnym mężczyzną. – Na szczęście byli daleko, więc wiedzieli tyle, ile im napisałam – odpowiedziała żartem. – A poza tym byli zadowoleni, że zadaję się z polskim hrabią.

I tylko raz poczułem się rozczarowany podczas tej długiej rozmowy: gdy okazało się, że pani Gombrowicz nie pamięta, jak jej mąż skomentował pierwsze lądowanie człowieka na Księżycu. Być może nie powiedział nic, był już – na trzy dni przed śmiercią – bardzo słaby i żona namawiała go, by zasnął zamiast do późnej nocy oglądać telewizyjną transmisję. Postawił na swoim, uparł się jak niesforny chłopiec.

O tym też rozmawialiśmy: że Witold był dla Rity nie tylko kochankiem i mężem, ale także przyjacielem, bratem, łagodniejszą wersją ojca. A ona dla niego? W jakimś sensie matką – i wtedy, gdy opiekowała się schorowanym pisarzem, i wtedy, gdy przez dziesięciolecia odkrywała jego twórczość dla siebie, a także pilnowała jej literackich losów, tak, jak dba się o los własnego dziecka, dyskretnie polecając go światu i pilnując, by świat go nie oszukał.

Tak to właśnie rozmawialiśmy, uprawiając nieuczoną hermeneutykę na marginesie poważnej konferencji, o sprawach mniej poważnych, drobiazgach i anegdotach, które jednak rozjaśnić mogą choć trochę mniej oświetlone fragmenty biografii. Każdej biografii, także tych pomniejszych.

Wkrótce pewnie rozmowę spiszemy i opublikujemy. Na razie chwila oddechu, choć nie mogę uwolnić się od myślenia o tym dziwnym związku, poprzez który Gombrowicz uciekł nieżyciu, oszukał śmierć przynajmniej na kilkadziesiąt lat. Przypominałem więc sobie fragmenty opowieści Rity Gombrowicz nawet snując krótki urlop po słonecznym rynku Miasta Literatury, a potem po okolicznych uliczkach, gdzie trzeba było uciekać przed mroźnawym cieniem z jednej strony na drugą.

Dzień później wyjeżdżałem z Krakowa w mgle tak gęstej, że zasłoniła litery ustawione na rynku, ukrywając zapisane nimi znaczenia. Zasłoniła nawet Wisłę, wpływającą we mgłę jak rzeka zapomnienia i pomyślałem, jak wielkie to szczęście odebrać niepamięci te wszystkie drobiazgi, szczegóły, anegdoty, na które szkoda uczonych głów, a które jednak dopowiadają jakoś odchodzącego Witolda Gombrowicza i jego życiopisanie, świadome ceny nie do stargowania.

Mgła gęstniała i schodziła coraz niżej, a u końca powrotnej podróży wymieszała się z ciemnością, rozcieńczając jej czerń jak odrobina ciepłego mleka kawę.

Resztę można oddać kotu, niech chłepcze.


Dodaj komentarz:

Copyright © 2010-2014 Muzeum Literatury