Herbata z miodem i cytryną wcale mi nie pomogła. Stratosowi też nie zdał się na nic wiodący napój energetyczny. Ani jedno, ani drugie nie dodało nam skrzydeł. Taka ponowoczesna wspólnota człowieczego losu. Włókna moich mięśni nie przestawały dygotać niczym powłoka balonu, którym współczesny Ikar miał polecieć w stratosferę. Czy w nazwie tego odcinka drogi do nieba utrata zapisana jest przypadkiem?
Był wtorek, któregoś tam października. Trwała operacja Stratos. Hipernowoczesna kapsuła miała wynieść nowego Ikara na rekordową wysokość, z której w supernowoczesnym skafandrze miał spadać na ziemię, przekraczając po drodze prędkość dźwięku i inne, wymyślone przez człowieka, granice. Wszystko było gotowe, trochę tylko szwankowała łączność. Rzecz w relacjach międzyludzkich normalna. Desperat i śmiałek Felix Baumgarten, przez media nazywany poufale Felixem, zanim zamknięto mu hełm o kosmicznym wyglądzie, zadeklarował, że jest szczęśliwy, i że odda rekordowy skok mimo wszystko, i żeby nie wiem co, spadnie na ziemię z wysokości najwyższej i z najwyższą prędkością.
Ikar na do imentu wyeksploatowanym przez literatów obrazie Breugla Starszego spada na ziemię przez nikogo niezauważony. Skok Felixa – Stratosa wręcz przeciwnie, miał być pilnie śledzony przez kamery. Telewizje biły się o możliwość pokazania straceńczego wyczynu, nie oglądając się na prajmtajmy i ramówki. Byle tylko przyciągnąć przed ekrany tłumy spragnione bohaterstwa i dowodów nadludzkości człowieka w służbie postępu lub też gawiedź spragnioną krwi i hazardowania ludzkim życiem, dygoczącą w oczekiwaniu, czy skoczek doleci w jednym kawałku, czy też krew zaleje zamontowane pod hełmem kamery. Niepotrzebne skreślić, zależnie od wyznawanej wiary/niewiary w chorą na postęp ludzkość. Ja byłem w tej szczęśliwej sytuacji, że swoje dreszcze mogłem przypisać rozpoczynającej się gorączce.
Start Stratosa opóźniał się coraz bardziej, w Nowym Meksyku wiało jak w Kieleckiem. Napięcie w telewizyjnym studiu wiotczało niczym balon, którego pompowanie właśnie przerwano. Eksperci obarczeni doktoratami i specjalistyczną wiedzą z coraz mniejszym przekonaniem przekładali ją na formułki strawne dla teleprzeżuwaczy. Prezenterce na wydłużonym niespodzianie dyżurze udzielało się ziewanie operatorów, wierciła się na krześle, być może myśląc o dziecku nieodebranym z przedszkola. Wiercenie udzieliło się wkrótce mocno emerytowanemu generałowi, który kiedyś był w kosmosie oraz w Wojskowej Radzie Ocalenia Narodowego i któremu najwyraźniej zaschło teraz w gardle. Na telebimie Felix próbował robić dobrą minę do złego wiatru, zaś kierownik lotu, prawdopodobnie posiadający już prawa emerytalne, nawet nie próbował skrywać irytacji.
Na innych kanałach zaczynały się seriale i inne z życia wzięte inscenizowane dokumenty, więc by nudą nie dobić chorej na postęp ludzkości, trzeba było przerwać transmisję na żywo i przełożyć ją na później. Można było co prawda spróbować zatrzymać rękę uzbrojoną w pilota, podjąć ryzyko i – skoro tak to ryzyko uwielbia – kazać Felixowi skakać. Ale nikt przecież nie był zainteresowany prawdziwą tragedią, którą skok się mógł zakończyć. Gapiów przed ekranem trzymała w napięciu nie tragedia, a możliwość tragedii, hazard, potencjalność śmierci, krwawego zakończenia, pointy rozpadającej się na strzępy jak sylaby. Nie wizja, a telewizja.
Wyciągnąłem się wygodnie na kanapie, odwróciłem od sinego ekranu, na którym zapowiadano, że ciąg dalszy postępu ludzkości nastąpi jeszcze dzisiaj, około dziewiętnastej trzydzieści. Stan podgorączkowy nie rozżarzył się gorączką, powieki ulegle poddały się grawitacji. Zasypiając, wpadałem w korkociąg poszatkowanych obrazów, było coraz cieplej i cieplej, wosk z pożeranych przez słońce skrzydeł ciepłymi strużkami spływał po zdrętwiałych ramionach, szczypały wysuszone źrenice przywalone powiekami. Kiedy rozdarłem je gwałtownie, poczułem, że zlany jestem potem o smaku aspiryny, a za oknem nie ma słońca, lecz noc zżyma się na migoczący bez potrzeby ekran. W Nowym Meksyku dzień wstydliwie zbliżył się do zmierzchu i niewiele więcej stało się na świecie.
Upadek Ikara odłożono w końcu ze względu na niesprzyjające warunki atmosferyczne, stan podgorączkowy obsunął się w zobojętniałą słabość. Ludzkość zrobiła kolejny krok, drepcząc w miejscu. Wiatr wiał, kędy chciał. Teraz, jak i zawsze.
Epilog: kilka dni później Felix skoczył i wylądował, po drodze bijąc rekordy. Na Ziemi jako pierwszy dopadł go facet z aparatem fotograficznym. Trzepotał migawką jak oszalała ćma.