Tydzień przed Wigilią czytaliśmy wiersze. Smutne wiersze prawie czterdziestoletniego poety, pełne łagodnej rezygnacji. Na scenie choinka z czerwonymi bombkami, portret Gombrowicza w czerwonym krawacie, za oknem wichura i zacinający o szyby deszcz. Gwiazd nie widać, dziś nikt by nie trafił do Betlejem.
Łagodna melancholia prawie północnego kraju, gdzie każda radość podbita jest smutkiem, a żaden smutek nie dojrzewa do rozpaczy, bo wcześniej wyradza się w marudzenie. Ale tego wieczora i w tych wierszach jednak trochę inaczej. Na przykład tak: możesz uśmiechać się ironicznie i mówić z przekąsem/ że wcale nie drżysz ze strachu// choć wszyscy twoi znajomi już zaczęli umierać/ i nie mogą skończyć (R.Utkowski: 149,5 MLN KILOMETRÓW). Jeśli trzydziestokilkuletni mężczyzna, mniej więcej spełniony, z przyszłością i zamiarami, kończy swoją najważniejszą dotychczas książkę takimi wersami, to możemy być pewni, że jesteśmy jednak na północy. Nie w dalekiej krainie nocy polarnej, łagrów i św. Mikołajów, ale jednak na północy. Radosne święta będą tu melancholijne, nawet tak radosne jak święto narodzin nadziei.
Północ odkształca znaczenia. Puste miejsce przy wigilijnym stole, dodatkowe nakrycie dla wędrowca potrzebującego gościny w naszej szerokości geograficznej zamartwiają się, dosłownie, bo przypominają nam przede wszystkim tych nieobecnych już na zawsze. Tak przyjście, początek nadziei jest początkiem końca, odchodzenia. Narodziny jako prefiguracja śmierci, jej zapowiedź. Jakoś to pewnie uniwersalne, zgodne z teologicznymi, ewangelicznymi sensami, ale jednak im bardziej na północ, tym bardziej dominujące. Choć może się mylę, bo i na południu dzieją się przejmujące historie o ponownych narodzinach i nieodłącznej im śmierci. Taką opowieść słyszałem tak niedawno.
Była to opowieść człowieka, który w samotnej pielgrzymce trwającej kilka tygodni przeszedł drogę św. Jakuba, jeden z najważniejszych szlaków, przemierzany od tysiąca lat przez pielgrzymów chrześcijańskich, i nie tylko chrześcijańskich. Najwięcej wędrowców wybiera „szlak francuski”, ponad 750 kilometrów z Saint-Jean-Pied-de-Port po północnej stronie Pirenejów, przez wąwóz Roncesvalles gdzie w roku 778 zginął Roland, potem przez górzystą Nawarrę, Krainę Basków, przez słynącą czerwonym winem La Rioję, słoneczne i kamieniste prowincje Burgos, Palencia i Leon, przez deszczową Galicję, aż na plac Obradoiro w Santiago de Compostela, przed katedrę, w której znajduje się grób Apostoła.
Nazwa Compostella prawdopodobnie wywodzi się od łacińskich słów campus stellae (pole gwiazdy), bowiem ciało świętego, przywiezione łodzią (albo przeniesione na skrzydłach aniołów) na północne wybrzeże Hiszpanii, zaginęło lub zostało zwyczajnie zapomniane i dopiero w IX wieku miał je odnaleźć biskup Teodomir, prowadzony cudowną gwiazdą. Kolejną cudowną gwiazdą, albo – jak mówią inne legendy – nawet deszczem gwiazd.
Niektórzy tylko na krótko zatrzymują się przy relikwiach pierwszego wśród apostołów męczennika. Zostawiają grób za sobą i idą aż do wybrzeża oceanu, do miejscowości Fisterra (od łacińskiego finis Terrae, koniec Ziemi). Przylądek Finisterra uważany jest często (niesłusznie zresztą, ale nie ma to znaczenia) za wysunięty najdalej na zachód punkt kontynentu europejskiego. W średniowieczu wierzono, że to koniec świata, za którym jest już tylko groźne nieprzebyte morze. Stara tradycja trwa do dziś: po dotarciu do Fisterry pielgrzymi palili pokutne szaty, wrzucali je do oceanu, porzucając symbolicznie dotychczasowe grzeszne życie. Przeżywając przemianę, powtórne narodziny.
Opowieści Krzysztofa o Jakubowym szlaku towarzyszyły fotografie. Najbardziej zapadło mi w pamięć – niczym puenta opowieści – zdjęcie grobu niespełna pięćdziesięcioletniego czeskiego pielgrzyma, który umarł na atak serca wkrótce po tym, jak dotarł do „końca Ziemi”. Grób, który jest kołyską, kołyska, która stała się grobem. Krzysztof odszedł przed trzema miesiącami, żył trochę ponad pół wieku.
Koniec grudnia: przyjścia, przejścia, odejścia. Puste miejsca, zbędne nakrycia. Przed nami trudna radość: narodziny dobrej nowiny. Nawet jeśli w nią nie wierzymy, nie przestaje być dobra.
Definicja sztuki Tadeusza Brzozowskiego -” To co jest po jasnej stronie.” A więc – „Trudna radość: narodziny dobrej nowiny.”
Z wyrazami szacunku i sympatii, Ścieżka
Po jasnej stronie też jest ból. I tak jest dobrze.
Pozdrawiam serdecznie,
TT