„Przyjechał z prowincji, z jakiegoś Radomia czy Radomska”, powiada narrator o drugoplanowej postaci w powieści Andrzeja Barta „Rien ne va plus”. Nie mogłem więc autora przywitać inaczej, jak przypominając mu, że przyjechał do Wsoli koło jakiegoś Radomia czy Radomska, a na pewno na prowincję.
Wymyślonemu wcześniej żartowi nieoczekiwanego ciężaru dodała poranna wiadomość o śmierci Tadeusza Różewicza, który – jak przypominano – właśnie w Radomsku się urodził. Z czego oczywiście wynika tylko tyle, że urodził się w Radomsku, ale jeśli komuś potrzebne pocieszenie, to może pomyśleć, że w jakimś Radomiu czy Radomsku też może pojawić się wybitny poeta. Więc do piór!
Spokojnie, znów żartowałem.
***
Nie żartowali niestety redaktorzy popularnego portalu gazetowego, którzy informację o śmierci Poety opatrzyli komentarzem, że miał on pecha, bo żył i tworzył w tym samym czasie, co Miłosz i Szymborska. Gdyby żył i tworzył w czasie innym, to pewnie dostałby Nobla. Noblista bez Nobla, tak o nim napisali. Pośmiertne pocieszenie, że nie stanął na pudle.
Dobrze, że zmarli nie czytają tego, co potrafi się wypisywać po ich odejściu.
***
Ale nie ma co biadolić i udawać, że jest inaczej: literatura to także wyścig, w którym nagrodą doczesną jest poczytność i popularność. Pierwszy etap wygrywają dziś ci, którzy stają się kulturalnymi celebrytami. Bart to celebryta a rebours: znany jest z tego, że nie jest znany, a przynajmniej, że nie zabiega o popularność. Dlatego nie chciał, byśmy rejestrowali naszą rozmowę i publikowali ją później w mediach elektronicznych – inaczej mówi się do nieznanego widza, inaczej do tych kilkunastu osób, które są gośćmi pisarza na spotkaniu literackim, uzasadniał. I wykrakał: rzeczywiście do Wsoli przyjechało ledwie kilkanaście osób, spragnionych żywej literatury.
Tuzin ich raczej niż legion.
***
Od kilku lat fascynują mnie fluktuacje naszej publiczności. Od czego zależą przypływy i odpływy nawiedzających Wsolę? Popularność medialna zapraszanych gości ma znaczenie, ale przecież nie decydujące. Bart nie pisze felietonów o jedzeniu i piciu w popularnej prasie, nie spisuje plotek oraz niedyskrecji z Hollywoodu i pomniejszych okolic. Staromodnie pisze kolejne powieści i scenariusze, przecież jednak popularne, nagradzane i czytane. Z premedytacją tworzy współczesną literaturę „dla kucharek”, pamiętając jednakże, że dziś kucharką bywa i prezes banku, i zarządca kultury. Jego książki można czytać na wielu poziomach wtajemniczenia i wysubtelnienia, zawsze z jednakową przyjemnością. Dlatego trafia do wielu: i do czytelników bardzo wymagających, i do zażywających kultury popularnej.
Więc może frekwencję tym razem pomniejszył nauczycielski kalendarz: tony papierów do wypełnienia przed mającym nastąpić nazajutrz końcem roku maturzystów? Może nasza akademicka młodzież trzeciego wieku wybrała dziś koncert papieski? A może po prostu lud kulturalny rozleniwił się pomiędzy świętami, po których i przed którymi trzeba przecież wypocząć?
Jest tyle dobrych powodów, żeby do nas nie przyjechać. Dokładnie tyle, dla ilu przyjechać warto.
***
Rozmawialiśmy oczywiście o historii, która jest tworzywem ugniatanym, nicowanym, filtrowanym (mówiąc bezpłciowo, ale naukowo: dekonstruowanym) przez Bartowy dar opowieści. Wizja jednostki, wrzuconej w historię, bezradnej wobec jej żywiołu, którym kierują siły nie do końca oczywiste, ale oczywiście ponadindywidualne, jest w powieściach Barta pesymistyczna. Począwszy od „Rien ne va plus”, dziś wystawionej do wyścigu w plebiscycie, w którym słuchacze Polskiego Radia mają wybrać dwadzieścia pięć książek na dwudziestopięciolecie wolności.
Ale już w tej wydanej blisko przed ćwierćwieczem powieści ironia i pesymizm Barta były niemal liryczne, cierpko łagodne, chwilami może nawet i pogodne. Po latach myślę, że jednak „Rien…” napisałem dla pokrzepienia serc – mówi Bart i ja po ponownej lekturze książki z nim się zgadzam, mimo obrazoburczej ironii w opisywaniu polskości i matki-ojczyzny, „która ulegała wielu miłośnikom chętnym i brutalnym, biorącym ją często bez zgody, na stojaka”. Krytycyzm, nawet najostrzejszy, nie wyklucza przywiązania. Gombrowicz świadkiem.
Zresztą, nie taką obrazoburczość literatura polska obnosi od dawna i z przytupem. O groteskę w niej nietrudno, trudniej o inne rejestry.
***
Wystarczająco doświadczeni, by nie wstydzić się prostych pytań, zastanawiamy się przez chwilę, jak żyć w historii, na którą nie tylko nie mamy wpływu, ale więcej: nasze dobre intencje i uczynki mogą uderzać w nas i naszych bliskich. A skoro mogą, to na pewno uderzą. To jak żyć? Nie wiemy, więc najlepiej przyzwoicie – stara recepta, banalna i piekielnie trudna, warta powtarzania.
Żyć przyzwoicie, nie spodziewając się jednak w zamian ani osądu sprawiedliwego, ani nagrody czy choćby spokoju. Tak się składa, że rozmawiamy w setną rocznicę urodzin Jana Karskiego, którego zasługi długo pozostawały nieznane. Karski bardziej jednak przejmował się tym, że nie był wystarczająco przekonujący, by zmusić aliantów do uwierzenia w Holocaust i obozy koncentracyjne. Wyrzucał to sobie do końca życia, niesłusznie przecież, bo los Żydów, tak jak los więźniów lagrów i łagrów, nie zależał od wymowności bohaterskich świadków, lecz od braku wyobraźni lub kunktatorstwa polityków.
Co nie znaczy, że odwaga Karskiego wagi jest pozbawiona.
***
Na tydzień przed narodową trzydniówką wypominamy sobie te ćwierć wieku kolejnej wolności, wygranej w ruletce historii. Wypominany sentymentalnie, bo sięgając w przeszłość własną, sympatycznie kiedyś zapętloną. Andrzej Bart w łaskoczącym moją miłość własną geście przypomina recenzję „Rien ne va plus”, którą napisałem w 1991 roku i która była – znów tak się złożyło – pierwszą recenzją z właśnie wydanej powieści Barta i pierwszą recenzją opublikowaną przeze mnie w Gazecie Wyborczej.
Bart przypomina, że gazeta kosztowała wówczas tysiąc złotych. Sprawdziłem: książka Barta dziewiętnaście i pół tysiąca. Ile płacono za recenzję, nie pamiętam. Zresztą ceny zmieniały się błyskawicznie i dużo wszyscy przeszliśmy, zanim dobiliśmy się może i mizernej, ale jednak stabilizacji.
Więc vivat król, vivat wszystkie stany?
***
Zanim jednak oblepi nas świąteczna wata, zanim ucukrujemy historię wielką-bo-naszą, zanim okadzimy ją dymem z grillów i krwią nie bratnią skropimy w kaszankach, przekorne przypomnienie, również z powieści Barta zaczerpnięte, więc z pogranicza historii i literatury: światły król Staś, który właśnie królestwo do kości rozbierane tracił, 3 maja na obiad wystawny przyjaciół spraszał, by urodziny carycy Katarzyny świętować.
Bo jak wspomina bohater „Rien…”, polskie piękne damy i godni mężowie w radości i zabawie szukać musieli ukojenia trapiącej ich rozpaczy po stracie własnego państwa.
Skoro ironia nie umarła, to i my żyjemy.
Miasteczko leżało na skraju szosy, jak w opowiadaniu Lipskiego, które zaczyna się takim właśnie zdaniem. Kilka następnych zdań opowiadania jest równie ostentacyjnie oznajmujących, oczywistych obiecująco, bo skrywających coś, co w takiej scenerii po prostu musi się wydarzyć, coś tajemniczego, może nawet tragicznego. W Busku inaczej, tu nie dzieje się nic aż po ostatni akapit.
Paradoksalnie jednak, choć Busko pozbawione jest pokus, nie brak w nim ulegających pokusom. Przyjeżdżają tu z beznadziejnej nadziei zatrzymania czasu, chęci odnalezienia czasu przeszłego niedokonanego albo chociażby rytmu przywracającego ład, kiedyś zaznany, a później zapomniany.
Namiastkę tego ładu odnaleźć można patrząc na stare sanatorium i chłonąc spokój proporcji wyliczony w głowie pana Marconiego. Tej architekturoterapii poddawać się najlepiej przesiadując na ławce w pobliżu zabytkowego budynku, przesłoniętego lekko plamami platanów, albo też niespiesznie wchodząc w park starą bramą, a potem główną aleją, stanowiącą kręgosłup uzdrowiska, mocno już obrośnięty zwyrodnieniami. W tym roku jednak z historycznej części parku wypędzał nas wizg wiertarek i pukanie młotków, które pewnie w następnym sezonie wzbogacą kompozycje godowe miejscowego ptactwa.
Pozostały nam więc obrzeża, coraz dalsze w ucieczce od tego, czego w poprzednich latach staraliśmy się nie zauważać, a co w tym roku objawiło się dotkliwiej, jakby zabytkowe centrum dawnego kurortu opuścił nagle już nie tylko konserwator zabytków, ale i Bóg, który widocznie w dobroci swojej przesadził tak bardzo, że oddał ludziom ziemię bezwarunkowo i teraz mogą czynić ja poddaną według swoich najgorszych gustów i przyzwyczajeń.
***
Hałas wypędzający nas z niedawnego raju czynili budowniczowie parkowej muszli koncertowej, której remont należał się od tak dawna, że nie pozostało w końcu nic innego, jak na miejscu starej postawić nową. Letniej scenie dołożono teraz klockowate zascenie, przypominające publiczny szalet. Za to w połowie postawionego przed laty i zamkniętego do dziś prawdziwego szaletu pojawił się sklep z modą damską, konkurujący z pobliskim, pamiętającym lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku, handlowym barakiem z sypiącej się pobielonej cegły, ledwo żywym pomnikiem dawnego ustroju, na którego ścianie jacyś, pewnie kieleccy, rojaliści swoje pragnienia opisali jednym słowem: Korona!
Koroną parku zapewne miał być w zamyśle fundatorów kościółek, postawiony w 1884 roku, zaledwie w trzy tygodnie, pod nieobecność carskiego zarządcy Buska, który przez lata odmawiał wydania zgody na budowę katolickiej kaplicy, aż w końcu oznajmił, że wyjeżdża na krótko do Petersburga, więc gdyby w tym czasie coś wymknęło się spod kontroli… Po powrocie złożył oczywiście stosowny raport o złamaniu carskiej woli, ale budowlaną samowolę zalegalizowano, dla porządku skazując budowniczego kościoła na czternaście dni aresztu.
To było jednak pod zaborami, dziś nikt nikogo nie karze za zgodę na ustawienie w pobliżu starego sanatorium obskurnej budy z zapiekankami, colą i piwem, broniącej się przed zabytkowym sąsiedztwem barykadą z drewnianych ław i stołów, swojskich jak blaszany kiosk z dewocjonaliami, zasłaniający kościółek wespół z brudnym namiotem ogrodowym dla utrudzonych wiernych i banerem, na którym wizerunek Chrystusa tonie w różach, purpurach i błękitach. Symbioza kiczu: w gastronomicznej zagrodzie dziewczyna o perłowych włosach zaczyna śpiewać stare szlagiery dopiero wtedy, gdy w położonej wyżej świątyni wybrzmią gorzkie żale.
Uciekamy dalej.
***
W bocznych alejkach spokojniej, jedynie żebraczy gang wiewiórek wymusza orzechy i rozczulenie. Podglądamy przyrodę, wiosennie banalną i rozmazaną w umizgach, pierzastych karesach i gulgotach. Staje się jasne, dlaczego o ostentacyjnie zakochanych komiwojażerach szczęścia, pragnących miłosną zarazę ściągnąć na cały świat, mówi się, że gruchają jak gołąbki. Aż po mdłości.
Na ziemię sprowadzają nas, kto by pomyślał, podrywające się do bojowych lotów krzyżówki. Kolorowe jak odpustni kawalerowie kaczory walczą tuż przed zmierzchem o miejsce przy bezwstydnie szarej samicy, aż w końcu jej wybraniec wygania konkurentów na pobliskie bajorka. Nie na długo jednak, bo w następne dni walka się powtórzy, przywracając naturze jej bezwzględną ostrość.
***
Słońce jest już w maju, ale wiatr zabarłożył ze zbyt lekką zimą i zwarł się z zazdrosnym lutym. Nie da się przysiąść na zbyt długo, więc łazimy po miejscach odleglejszych, mniej zatłoczonych, bo naprawdę starzy bywalcy widzieli tu już wszystko. Nam wciąż jeszcze mało, odkrywamy kolejne drobiazgi, wiosennie rozbudzone. W sanatorium wojskowym ławki świeżo odmalowane, poustawiane w należnym drylu, a obok nich wyprężone w postawie zasadniczej białe tabliczki z rysunkami ćwiczeń, które można wykonywać na pozbawionych oparcia siedziskach. Skłony, rozkroki, wymachy rąk i nóg, grzbiety wygięte w przód i w tył, prawdziwa Kamasutra dla zakochanych we własnym ciele. Niekiedy zakochanych na śmierć.
Porządek również na odnowionym rynku, ławki wygodniejsze w trosce o naznaczonych cierpieniem, których na buską agorę wygania egzystencjalna drżączka i odwieczne pragnienie zmiany, gaszone tanim nektarem przetrwania, kupionym w pobliskim sklepie. Rynek, jak większość polskich rynków w małych mieścinach, został wstydliwie przemianowany. Pragmatycznie: na Plac Zwycięstwa, zwycięstwa w ogóle, nie wiadomo czyjego, bo przecież u nas nigdy nie wiadomo, które jest tak naprawdę nasze i kto jest zwycięzcą, a kto pokonanym.
***
Zresztą w końcu wszyscy zostaniemy pokonani. Staruszka w żółtym prochowcu, ondulacji wciąż trwałej, ale kroku już niepewnym, pcha przed sobą ortopedyczny balkonik z piszczącymi kółkami. Wychodzi tuż za furtkę, zbyt wąską dla pacjentów uzdrowiskowego szpitala, i zaraz zawraca, próbując przyspieszyć, przerażona przestrzenią, a może dlatego, że przed furtką czeka cierpliwie młoda dziewczyna, wysportowana i wysmukła, rehabilitantka, może masażystka, czeka w niezbyt wygodnej pozycji, wychylona dla równowagi, w sportowej gotowości, bo na nogach ma łyżworolki z butami w jaskrawym kolorze. Kobiety uśmiechają się do siebie w przelocie i młodsza może w końcu pomknąć kasztanową aleją, prostą jak przyszłość, która jej się taką wydaje, coraz szybciej, aż prawie znika za parkową bramą, rozmazując krajobraz w oczach załzawionych od wiatru.
Pędzi jak co dzień, będzie tak pędzić przez następne tygodnie, miesiące i lata, tą samą aleją, którą w końcu przestanie zauważać i nie zauważy także, że jej nogi przestają być wysmukłe i silne, i że pędzi coraz wolniej i ostrożniej. Ani spostrzeże, jak znajdzie się w tej samej furtce co dzisiaj, tyle że to za nią młoda dziewczyna (rehabilitantka? masażystka?) będzie czekała, aż całkiem już powolna, uwolni przestrzeń i pozwoli tej młodej pomknąć przed siebie, aleją, w ruch po której ją samą wprawił przed laty czas. Niezauważalny, więc i nieprzekupny.
***
Wrażenie, obsesyjne prawie, jakbyśmy przyjechali do miasteczka za późno. O ile za późno? O tydzień? miesiąc? stulecie? W holu starego sanatorium oglądam historyczne fotografie, najstarsze starsze niż wiek. Urok dziewiętnastowieczności, dalej ciągnący się w nieskończoność koniec wieku, tytaniczne i titaniczne dwudziestolecie między wojnami, potem lud wchodzący do uzdrowiska i zaczątek siermiężnej szpetoty. Kontynuowanej dziarsko przez wciąż przecież młody kapitalizm, teraz bardziej demokratycznej, bo powszechniejszej.
Zastanawiam się, co ciągnie mnie do miejsca, w którym krajobraz niszczy niewyczerpanie pomysłowa przedsiębiorczość, a kultura rozpięta jest między „żyjącym, by śpiewać” Armandem Perykietko, a dancingiem, na który zapraszają uśmiechający się z afiszy Grześ i Iwonka, wcale nie tacy zdrobniali. Co? Smutek miejsca, które zmienia się nieodwracalnie i wkrótce zniknie, więc łatwiej oswoić w nim własne przemijanie? Śmiertelnie nudna powtarzalność, zwalniająca od przymusu połykania coraz to nowych przestrzeni, ostatecznie każda podróż i tak jest tylko wyprawą w głąb siebie? A może małostkowa radość, że czas wciąż łagodny nie skazał mnie jeszcze ani na kąpiele w siarczanych roztworach, które strach mówić czego mogą być przedsmakiem, ani też na lęk przed samotnym zlodowaceniem w komorze obdarzonej przedrostkiem „ krio-”, mrożącym krew w żyłach?
Może to wszystko po trochu, a może czas przeniósł mnie już w strefę umiarkowaną i jestem pogodzony tą wewnętrzną pogodą, która oznacza zgodę na świat i zgodę na siebie, niepięknych i nietrwałych, ale cóż z tego? Czy dlatego właśnie w pejzażu, który mógłby być przedsionkiem depresji, odczuwam coś, co nazywane bywa trudnym optymizmem, a co moim zdaniem jest optymizmu jedyną możliwą formą?
***
Nie wiem też, czy miasteczko Lipskiego istnieje jeszcze poza jego opowiadaniem, jeżeli w ogóle istniało i miało jakąś nazwę. Busko istnieje, ale z każdym rokiem mniej, wyrodniejąc w chorobliwym rozbuchaniu. Dlatego zapisuję je, starannie, ale coraz spieszniej. Starając się zapamiętać dotknięcie rzeczywistości, którego tu doświadczam tak wyraźnie, jak mało gdzie.
Rzeczywistości delikatnej i łagodnej jak łapki wiewiórki, gdy opiera się na moment o brzeg dłoni, z której, pokonując śmiertelne przerażenie, porywa rozłupany orzech.
Wiosna, znowu: ci odlatują, ci zostają. We Wsoli pod dębem wylądowały szachy. Plenerowe. Franciszek uznał, że zima dostała paszport w jedną stronę, bez prawa powrotu. Na razie biało-czarne stado wygrywa swoje partie solo.
Za kilka dni znów Busko. Powtarzamy się? Powtarzamy. I tak jest dobrze, dobrze jest móc powtarzać dobre dni i miejsca.
Tym razem zabieram książki już raz przeczytane, by w powtórnym czytaniu sprawdzić pierwsze wrażenie, niedawne i sprzed ćwierćwiecza. Powieści Andrzeja Barta, który zaraz po Świętach będzie gościł we Wsoli. I „Kuratora” Kruszyńskiego, czytanego w Busku przed rokiem, jeszcze w maszynopisie i bez zakończenia, więc trochę bez sensu.
To za kilka dni. A przed kilku dawno niewidziany H., nestor radomskiego dziennikarstwa. Rozmowa podobna do innych, powtarzają się wątki i tematy, trochę narzekamy, ale przyjemnie, bo znów dobrze wspomina moje programy sprzed lat. Na koniec jednak kilka zdań nowych, cichszych, zacinających się:
– Wiesz, mam jaskrę, lekarze powiedzieli, że nie można operować, nie da się, więc żebym zaczął się przyzwyczajać. Przyzwyczajać? Do czego? Przestaję widzieć i mam pogodzić się z tym, że nie mogę już czytać? Patrzę na książki na pólkach i widzę, jak nieużyteczne stają się bez czytelnika. –
W tym roku wyjeżdżamy później, z nadzieją na słońce, barwy jaśniejsze, długie spacery, pobudkę wygrywaną przez kosa na czubku modrzewia za oknem. Czytanie śladów. Powtórzenia.
Choć akurat by usłyszeć kosa, nie trzeba w tym roku ruszać się z miejsca. Przylatują prawie na parapet, wycięto im pół parku pod betonowy pałac sprawiedliwości, więc przylatują na nasz kasztanowiec, który znów urósł i sięga już czwartego piętra. W tym roku zaglądają tu nawet szczygły, para wiecznie w pogoni za sobą, skacząca z gałęzi na gałąź, nerwowa, jakby wciąż szykowała się do drogi.
Trochę mnie tu nie będzie. Potem wrócę taką rzeczy koleją.
Jestem dotknięty tą samą chorobą co wielu Polaków. Uwielbiam Rosjan. Najlepiej w życiu piło mi się wódkę, gadało, śmiało, płakało, eksplorowało zakamarki ludzkiej duszy właśnie z Rosjanami – napisał niedawno w Rzeczpospolitej Bogusław Chrabota. I wielu polskich inteligentów pod jego wyznaniem by się podpisało.
Ludzie kulturalni mają z Rosją kłopot. Są kulturalni miedzy innymi dlatego, że znają rosyjską kulturę. Często nie tylko znają, ale i kochają. Czują więź z jej nosicielami i ich losem, w którym tkwi wschodni fatalizm, mrokiem kuszący nie tylko braci Słowian, ale i będących po jasnej stronie mocy kulturalnych ludzi Zachodu. Tylko co robić z tą miłością, kiedy swą urodziwą twarz zakrywa Rosja wojskową kominiarką nieRosjan najeżdżających sąsiadów?
***
Kulturalni ludzie brzydzą się oczywiście zdetonowanym przez rosyjską agresję pragmatyzmem tych, co z dokarmiania niedźwiedzia żyją. I chcą go dokarmiać nadal, oczywiście broń Boże nie dlatego, że inaczej stracą zyski. Nie, chodzi tylko o to – deklarują – żeby rozbudzonego brunatnego zwierza nie rozdrażnić jeszcze mocniej. Bo przecież pragmatycy, dla dobra nas wszystkich, oswajają misia biznesami, które wcześniej czy później (no zgoda, raczej później) sprawią, że tak jak pokochał naszą walutę, tak i nasze wartości przyjmie za swoje, i gołąbka pokoju hodować zacznie, jak tylko wypuści go z klatki.
***
Kulturalni ludzie nigdzie kulturalnej Rosji nigdzie przeciągać nie pragną, uważając, że rosyjska kultura tej zachodniej dorównuje, a czasem ją przerasta. Dlatego też trudno im uwierzyć, że wychowani na Puszkinie i Dostojewskim Rosjanie świadomie wspierają imperialną pychę i przemoc. Nie, to niemożliwe – myślą zrozpaczeni – pewnie dali się uwieść propagandowej manipulacji, łechcącej ich miłość własną i stare kompleksy wobec kultury światowej. Łapią więc kulturalni ludzie za pióro i piszą do przyjaciół Moskali albo piszą o nich, z nadzieją, że przeczytają i przypomną sobie, jak dobrzy są, jak szlachetni, serdeczni i otwarci, tylko do przywódców nie mają szczęścia, więcej: do przywódców mają szczególnego pecha.
***
Rosyjska polityka imperialna zawsze posługiwała się pożytecznymi idiotami, urabiając przy ich pomocy zachodnią opinię publiczną. Wśród nich artyści i intelektualiści zdarzali się nader często. Oczywiście, nie każdy kto pokochał rosyjską kulturę, jest z definicji pożytecznym idiotą. Ale staje się łatwym celem, gdy zapomina, iż w kulturze tej, w jej rozmachu, nadmiarze i nieumiarkowaniu kryje się siła, która może tworzyć i ożywiać, ale może też siać chaos i zniszczenie. Historia podpowiada, że tej destrukcyjnej skłonności Rosja ulegała często, intuicja – że znowu może ulec. A nie ufający intuicjom Zachód znów będzie zaskoczony i bezradny.
***
Nie da się zrozumieć Rosji (zrozumieć także w sensie pragmatycznym: by rozpoznać, kiedy budzi się jej imperializm) przykładając do niej jedynie zachodnie pojęcia. Przed czterdziestu laty pisał o tym Josif Brodski, który jak mało kto na Wschodzie potrafił wypracować dystans do własnego narodu i ojczyzny – może dlatego, że jako wygnaniec zamieszkał na Zachodzie nie tylko w sensie geograficznym, zamieszkał również w jego kulturze i języku:
Historia bez wątpienia musi się powtarzać, bo podobnie jak ludzie historia nie ma wielkiego wyboru. Ale przynajmniej powinniśmy znajdować pociechę w tym, że jesteśmy świadomi, czego ofiarą padamy mając do czynienia ze szczególną semantyką panującą w obcym świecie, jakim jest Rosja. Gubią nas nasze własne pojęciowe i analityczne nawyki – na przykład używanie języka do drobiazgowej analizy doświadczenia i pozbawiania przez to umysłu dobrodziejstw intuicji.
***
Brodski, nie wychodząc poza obszar kultury, potrafił w jednym eseju zawrzeć więcej niż zachodni politolodzy w ciężkich naukowych tomach. Jak w eseju o Kunderze i Dostojewskim, w którym opisywał konsekwencje zderzenia wschodnich nomadów z Europą ludzi osiadłych, żyjących w uwarstwionym społeczeństwie z jasno zakreślonymi granicami i widoczną, jasno określoną ścieżką rozwoju jednostki. Zagrożeniem dla takiego społeczeństwa jest to, co poza jego granicami, czyli przestrzenie, na których życie jednostki zdaje się być bez znaczenia. Według Brodskiego ludzie osiadli nienawidzą żyjących w tych przestrzeniach nomadów, bo przez sam fakt swej egzystencji, podają w wątpliwość samo pojęcie granicy.
Ale nienawiść bywa sąsiadką miłości. Dla ludzi znużonych ograniczeniami zachodniego ładu nie szanujący granic Wschód jest obietnicą, że kiedyś i oni będą mogli porzucić swoje ograniczenia i wyruszyć w drogę.
Zdarzało się jednak w historii, że imperialny Wschód wychodził tym tęsknotom naprzeciw i gnany własnymi majakami sam ruszał na Zachód.
W telewizji, która reklamuje się tym, że nie kłamie przez całą dobę, objawiła się poezja. Redaktorowi R., komentującemu spotkanie polityków, którzy zmężnieli nagle w chwili zagrożenia i zawiesili spór swój codzienny, przypomniał się wierszyk z lat dziecinnych, przez dziesięciolecia wbijany do szkolnych głów w imię nauki ojczystego języka i internacjonalistycznego patriotyzmu: są w Ojczyźnie rachunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli, ale krwi nie odmówi nikt, wysączymy ją z piersi i z pieśni.
Rytmiczne jak salwa (albo i trzy salwy) wersy Broniewskiego peerelowska edukacja powinna zohydzić nam na zawsze, a jednak – usłyszane między jedną a drugą wiadomością z dziwnego frontu na słonecznym półwyspie – wywołują ciąg skojarzeń sprawiający, że czarnobiałe informacje z kolorowego telewizora stają się mniej oczywiste, mniej oczywista przypomina się historia, tęskniąca do powtórzeń, dziejąca się na naszych oczach, ciemna jak katarakta.
Broniewski był uwodzicielem, uwielbiał, gdy jego wiersze wprawiały w ruch społeczną rzeczywistość. Wprawiały naprawdę, także wtedy, gdy cały naród miał stanąć przeciwko czołgom, które przecież papierowe, podobnie jak działa i samoloty, aż okazało się, że to czerwone to nie plakatówka, nie farba drukarska, lecz krew. Krwi nie odmówi nikt, ale nie od wszystkich Ojczyzna chciała krew przyjąć.
Władze II Rzeczpospolitej w 1939 roku, gdy wojna wydawała się nieunikniona, nie przyjmowały od komunistów nie tylko ochotniczej gotowości do przelania krwi, ale i wpłat na fundusz obronny. Tak przynajmniej pisał Wiktor Kubar, przedwojenny działacz KPP, we Wspomnieniach o Broniewskim. Rozterki komunistów, czy bronić kraju, który jest więzieniem proletariatu, dla działaczy KPP wcale nie metaforycznym, rozstrzygał – jak wspominał Kubar – wiersz Broniewskiego: Nie było już wówczas partii, ośrodka organizacyjnego i ośrodka myśli politycznej. a jednak to samo działo się i we Wronkach, i w Sieradzu, i w Piotrkowie. We wszystkich więzieniach Polski. Powtarzano tam wtedy wiersz napisany w kwietniu 1939 roku przez Broniewskiego. Wiersz, który brzmiał jak partyjna dyrektywa.
Wkrótce Broniewski – na mocy innej dyrektywy wydanej przez inną, choć pobratymczą, partię – sam mógł sprawdzić, jak poezja brzmi w więziennej celi. Aresztowany przez sowieckich okupantów we Lwowie razem z grupą mocno lewicujących literatów, którym udało się uciec przed hitlerowcami, trafił do więzienia na Zamarstynowie, w dzielnicy znanej przed wojną głównie z fabryki wódek Baczewskiego, w której produkowano świetny winiak. Siedział w jednej celi z Aleksandrem Watem i uwodził, nie przestawał uwodzić. Z pieśnią na ustach, oczywiście, nawet w kacecie:
A Władzio był niesłychanie dzielny, z ogromną siłą, jakieś orlątko. I nie tylko w tym szczerze go podziwiałem. Ja chodziłem inteligenckim krokiem, biegałem w kółko po tej celi. A on – zazdrościłem mu tego – chodził żołnierskim krokiem, wybijał takt i śpiewał wszystkie legionowe pieśni. Cały czas śpiewał, pięć dób śpiewał – opowiadał Wat Miłoszowi po wielu latach, z niesłabnącym zachwytem, wciąż uwiedziony.
Dlaczego fragment ze szkolnych wypisów, zacytowany przez politycznego komentatora, zaprowadził mnie w te więzienne korytarze? Może w pogoni za żywotnością, nie tylko literacką, ale i zwykłą, codzienną, za głodem życia, który Broniewskiemu kazał śpiewać w kacerze, i zjadać straszliwie słone śledzie, których nie mogli przełknąć współwięźniowie, i zaczarować młodego bundowca spod tej samej celi, by oddał mu cały zapas cukru w kostkach?
Głód życia wbrew sinym chmurom, które dziś – prognoza pogody dziwnie rymuje się z historią – na nasze niebo przygonił wiatr z południowego wschodu.
Przerywając na chwilę poszukiwania straconego budżetu muzealnego, zabrałem się do lektury Nieba i ziemi, zapisków Sandora Marai’a, zaczynających się tak: „Szanuję już tylko tych, którzy śmią czuć się zbytecznymi. Którzy są dość odważni, aby myśleć zbytecznie. Wszyscy są już tacy celowi…”.
Książkę Marai’a kupiłem przed tygodniem w Składzie Tanich Książek „Dedalus” w Krakowie, który odwiedzam za każdym wyjazdem pod Wawel. Zakupy w nim robione są rzeczywiście mniej kosztowne, więc usprawiedliwiają te dwudniowe wypady, które z punktu widzenia budżetu (tym razem domowego) uznać trzeba za zupełnie zbyteczne, bo dzieciaki i tak często odwiedzają nas w R. Najwyraźniej nie mam jeszcze tyle odwagi, by porzucić praktyczność celu.
Wizyty w „Dedalusie” wymagają samozaparcia. Nie tylko z racji pokus, zalegających stosami te księgarskie sukiennice, ale także ze względu na temperaturę panującą w zatłoczonym zwykle wnętrzu. Pracujący tuż przy drzwiach subiekci obawiają się pewnie przeciągów, wpadających do sklepu z kolejnymi poszukiwaczami przecenionych skarbów. Ruch bowiem w „Dedalusie” niczym na dworcu kolejowym.
Gdy wyjeżdżaliśmy z R., tłoku w dworcowej poczekalni nie było. Pociągów stąd odjeżdża coraz mniej, omijają miasto dużym łukiem, grzebiąc go bezlitośnie na gubernianej prowincji. W hali dworcowej – świeżo zmodernizowanej, jak można przeczytać na okolicznościowej tablicy – ledwie kilkunastu pasażerów czekało na swoje odjazdy, chowając się tu przed lodowatym zimnem grasującym na nieosłoniętych peronach. Generalnie na kolejach bez zmian, nawet ta wyremontowana hala wygląda niemal tak, jak przed remontem, tylko gorzej.
Zima powoli schodziła z rozciągniętych między trakcyjnymi słupami drutów, więc i rozkład jazdy zrezygnował z ekstrawagancji, stał się punktualny do przewidzenia i zaziewania na śmierć. Ale wychodząc na peron lepiej nie wywoływać złego. W ogóle lepiej zmilczeć, żeby usłyszeć komunikat z trudem przeciskający się przez zachrypnięte megafony.
Jedynie pociąg z Warszawy, jadący niewiele dalej poza R., spóźniał się ze stołeczną wyższością: komuż tam może być spieszno do Kielc? Ciepły głos dyżurnej spikerki podróżnych oczekujących, którzy mogliby ulec zmianie, zapraszał na bezpłatną kawę i herbatę. Niby zima zaczynała odwrót, ale wciąż wiało lodem, wystarczyło pięć minut na peronie, by jęzor wiatru poczuć nawet na dobrze opatulonych plecach. Czy peron też był po remoncie, nie wiem, wyglądał tak samo jak od lat.
Dawno nieremontowany był na pewno nasz wagon, mimo niedomykających się okien nagrzany niczym ruska bania. Jest w kolejowej niezmienności jakiś urok rozpadu i zniszczenia, właściwy starówkom, które przetrwały dwudziestowieczne ofensywy i odwroty: obite bordowym materiałem siedzenia wykrzywiał starczy reumatyzm, bezlitośnie przypalany na grzejnikach kurz zeznawał, że każda jego drobina w przegrzanym przedziale skazana jest na wieczne trwanie.
Wciąż słyszeliśmy głosy, tym razem tenor konduktorski informował o przebiegu podróży. Kierownik pociągu tak bardzo starał się nadać powagę swojemu głosowi, że pożegnanie wysiadających (byle z niepozostawionym bagażem) brzmiało nader ostatecznie. Na dworcu w Krakowie było znacznie cieplej niż w R. przed trzema godzinami, co raz jeszcze potwierdziło historyczne różnice między dawnymi zaborami. U nas, w rosyjskim, lute bywają bardziej lute niż w dawnym cesarstwie dwojga narodów, wystarczy poczytać Dukaja.
Przed i po rodzinnych obowiązkach włóczęga po Krakowie, błotnym i niezbyt przyjaznym, jakby najeżonym nie tylko przeciw gołębiom, ani przysiąść. To miasto rzeczywiście zimą nie wygląda najlepiej, zmęczone smogiem i gruźliczą wilgocią roztopów. Ale Wisła, przynajmniej pierwszego dnia, trzymała się dzielnie, niemal cała skuta ośnieżonym lodem, okupowana przez szarobiałe stada łabędzi, mew i łysek, czerniejących niczym kropki na pogniecionej kartce nerwowo wyszarpniętej z psującej się drukarki.
Te obowiązki to wizyta w salonie ślubnym, skromnym saloniku, z właścicielką cierpiącą za ladą niczym pozbawiona sukcesów swatka. Ale i ona przeżywa metamorfozę, gdy córka – nagle dojrzałem: dojrzała przedziwnie – przymierza suknię, jakby stworzoną dla niej, mistrzostwem rzemieślnika i siłą obyczaju, i wzruszeń banalnych, no i co z tego, że banalnych.
Panno młoda, młoda panno, dziś co zechcesz, to się stanie …. Uciekam z salonu, paniom zostawiając część praktyczną, niesentymentalną, a tu w głębi Grodzkiej powóz jak z bajki, konie kare z białymi czubami roztapiają mokre powietrze, które obejmuje je z czułością, nagle rozedrgane.
Do R. wracamy następnego dnia, pospiesznym znów rozpalonym z gorączki, więc tym razem czytam na korytarzu, czytam Tworki Bieńczyka i wszystko jakoś tak się składa ku puencie o sile miłości, i że ta siła czasem nie wystarcza, że są takie czasy i takie szaleństwa, które potrafią zniszczyć wszystko, nawet miłość. I jeszcze: że dokoła widać już oznaki znużenia nienaturalnie długim pokojem, i że być może znowu szpital dla obłąkanych będzie najnormalniejszym miejscem na ziemi, choć nad Utratą.
Przed łatwizną puenty uciekam w widoki za oknem. O zimowym zmierzchu jelenie, nie bojąc się myśliwych i kiczu, porzucają leśną partyzantkę i wychodzą na pola. Wyskubują odtajałe kępy roślin, sterczące jak niedogolony zarost, co uciekł spod brzytwy i szpeci śnieżną gładź podbródków, w jakie układają się tu pofałdowane pola. Dużo tych podbródków, przecież nie odjechaliśmy jeszcze zbyt daleko od mieszczańskiego, sytego Krakowa.
Takie czasy
Dwa czasy: rewolucji i demokracji. Przed kamerą rozmawiają młodzi ludzie: ukraiński buntownik i polski dziennikarz. Niezmiennie od wieków to młodych wysyłają na pierwszą linię. Dziennikarz ma za mało lat, by pamiętać naszą rewolucję, z niecierpliwością dopytuje więc buntownika: ale co dalej, ile to potrwa, przecież nie będziecie tu tak stać w nieskończoność. Buntownik jest bezradny, odpowiada po polsku: nie wiem, nie potrafię powiedzieć, musimy zwyciężyć, ale ważni ludzie od was, co tworzyli Solidarność, mówili, słyszałem tu dzisiaj, że to nie będzie łatwe, że trzeba czekać, może nawet latami. Musimy być i czekać.
Dwa czasy: rewolucji i demokracji. Młody Polak, nie pamiętający buntu, zdziwiony. Zna tylko demokrację i jej najwyższe, ekonomiczne wcielenie. Jest więc nastawiony na zysk, efekt, niecierpliwe działanie z pragmatycznym celem i nagrodą za szybki sukces. Buntownik, wymarznięty i przerażony, wie tylko, że musi czekać. A nagroda wcale nie jest pewna.
Czas rewolucji okazuje się cierpliwszy. Paradoksalnie, biegnie wolniej.
Retorzy
Dwaj retorzy po próbie negocjacji przemawiają do tłumu. Prezydent-dyktator, mający za sobą pozory demokracji, tarczę i pałę Birkutu, a także Wielkiego Brata, wie, że może zwodzić i grać na zwłokę. Buntownicy nie są na tyle mocni, żeby obalić go siłą, a w nic innego niż siła nie wierzy. Panuje więc nad czasem, także nad czasem ich, majdańców.
Kliczko rozumie już, że przegrał, że choć chciałby może zaryzykować i przystać na wątpliwy kompromis, byle tylko dyktator cofnął rozkaz strzelania, to ludzie tu na majdanie, tłum, który zrobił go przywódcą, a teraz zaczyna w to przywództwo wątpić, ci ludzie nie chcą się cofnąć. Nie mają gdzie. Więc przygaszony, okopcony zmęczeniem mówi tylko, że zostaje tu z nimi, bo ich rozumie, a jedyne, czego się boi, to tego, że przyjdzie do niego ktoś i powie, że stracił właśnie brata, męża, syna.
Tiahnybok jest radykałem i na pewno cofać się nie chce. Wie jednak, że część towarzystwa na wiecującym majdanie z przerażeniem myśli o losie tych, których władza złapała i w każdej chwili może zamordować rękami nieznanych sprawców. Wie, że lęk tej mniejszości może być zaraźliwy i powszechny, więc postanawia ów lęk nazwać i nazywając, oswoić.
Mówi zebranym, że jeśli obietnic prezydenta nie odrzucą, jeżeli uznają go za człowieka, któremu można uwierzyć i walkę na ten czas przerwać, to być może ocalą z rąk oprawców swoich przyjaciół i współtowarzyszy. I nikt już może nie zginie.
A jeżeli niepewny kompromis odrzucą, jeżeli nie potrafią zapomnieć, że dyktator jest kłamcą z natury, to nie tylko pozostawią w rękach oprawców swoich przyjaciół, ale i sami pewnie trafią do więzień. Zwyciężą, lecz zwycięstwem słabych, zwycięstwem wyłącznie moralnym, honorową klęską, którą być może historia zapisze w rubryce gloria victis.
Wykrzyczawszy alternatywę, każe zebranym podjąć decyzję, głosować jak na wiecu kozackim, przez podniesienie ręki za walką lub rozejmem. Chce z buntowników zrobić obywateli, dając im wybór i odpowiedzialność. Pokazując, że ich głos się liczy, a każde słowo waży jak ołów.
Wieloznaczność, o której nie wolno zapomnieć: demokracja tworzona tym gestem to demokracja kozacka, wojenna. Tiahnybok przemawia ze sceny, widząc już zapewne, jak historia obsadza go w roli hetmana.
Tarczą bywa poeta
Kul już od dawna nie robi się z ołowiu. Czasem wyrabia się je ze słów, szybkich i celnych, niosących wolność lub śmierć, albo jedno i drugie. Dyktatorzy boją się słów, bo nigdy przecież nie zamkną wszystkich ust, wszystkim nie amputują pamięci i zapisanego w niej słownika, w którym są też słowa rzadko używane, bo zbyt patetyczne dla mowy codziennej. Przywoływane w czas szczególny, miewają straszliwą siłę rażenia.
Była premier apeluje z więzienia do milicjantów i żołnierzy: nie bierzcie krwi rodaków na swoje sumienie. „Ani praca, ani pensja, ani pagony nie są warte śmierci waszej duszy” – pisze. „Nie strzelajcie do tych, którzy czytają wiersze Szewczenki.” Tak na majdanie pojawia się literatura.
Jednym z pierwszych zabitych majdańców był dwudziestoletni poeta. Nie wiemy, co pisał i czy pisał dobrze. Może nie, a może za pół wieku uczeni krytycy będą spierać się o cenę, jaką dla literatury była jego śmierć. Jak my spieramy się dzisiaj o sens śmierci Baczyńskiego i innych piszących powstańców.
Teraz jednak poległy poeta jak nikt nadaje się na symbol ukraińskiej rewolucji. Siła słowa nie jest może ogromna, ale jednak historia pokazuje, że dyktatorzy zabobonnie boją się tych, co świetnie językiem władają. Dlatego najpierw strzelają do poetów i innych tragarzy wolnego słowa.
Przeklęte doświadczenie
Fotografia zastrzelonego poety obiegła świat. Jak z narodowej ikony-landszaftu: z rozwianym włosem i ogniem w spojrzeniu stoi na jakimś podwyższeniu, trzymając transparent z krótkim hasłem ustami ludu mówi Bóg.
Doświadczeni, wiemy, jak bardzo się myli. Jak bardzo pokrętne są ścieżki Boga, historii i polityki. Jak bardzo odległe od siebie. Ale im, majdańcom, bardziej niż pałki i tarcze potrzebna jest wiara. Więc wierzą, że tym razem będzie inaczej. Że tym razem nie zamienią jednej bandy na drugą. Że bandu pogonią.
Nie pogonią. Dobrze, jeśli sami nie staną się bandą, bo czerwona linia oddzielająca pokojowy protest od słusznej, samoobronnej, ale jednak przemocy, została przekroczona. A na Gruszewskiego najostrzej walczą ci, którzy swą wiarę budują na wrogości do innych.
I kto wie, co się jeszcze okaże, gdy opadną dymne zasłony z palonych opon, z unoszących się nad nimi śpiewów i haseł.
Gdy narrację zastąpi interpretacja.
Na językach
Gdy stało się jasne, że dyktator używa rozdwojonego języka, że dobiera słowa zależne od okoliczności, a nie prawdy, ubiera je raz w europejski garnitur, a raz w berkutowski pancerz, Witalij Kliczko na majdanie zaczął mówić wyłącznie po rosyjsku. – Nie podzielą nas na tych, co mówią po ukraińsku, i na tych co używają rosyjskiego. Rozumiemy się i nie damy podzielić – krzyczał. Kliczko dobrze rozumie rosyjski: rosyjski język i rosyjski imperializm. Janukowycz zaś świetnie się nim posługuje, jak mową ojczystą.
Nie wiadomo, co na majdanie przeważy: euroentuzjazm czy też nacjonalizm. Wydaje się, że bez przywiązania do narodowej niezależności majdanu by już nie było, a Europa nie jest celem, lecz raczej kierunkiem ucieczki przed Rosją. Co z tego rozumiemy? Co z tego rozumieją wynajęci przez nas politycy? Z tego, co mówią, wynika niewiele. Używają słów, by nic nie powiedzieć.
Schowani w spódnice sklerotycznej Europy, udajemy, że rosyjskiego nie znamy. Że zapomnieliśmy: i języka, i imperializmu. Za to wciąż przypominamy sobie, że mordercy z Wołynia mówili po ukraińsku. Ta wybiórcza pamięć, historyczna afazja, może kosztować dużo. Historia znów zastanie nas szepczących pacierze nienawiści i niemocy. Niezdolnych do nazywania rzeczy po imieniu i niezdolnych do czynu.
A banda nie śpi. Nigdy.
Ta zima nie składa się w sensowną całość. Nie dość, że bezczelnie spóźniona, to zaczęła się deszczem. Zbyt ociężały, by zamienić się w śnieg, spadał zamarzniętymi kroplami wprost pod nogi miejskiego gołębia, szaroburego dachowca, który lądował koło śmietnika, wpadając w niezgrabny poślizg. Zatrzymał się w końcu i zawzięcie próbował wydziobać spod lodu piasek, który pewnie wypadł spod powiek zaspanemu dozorcy, o czarnej godzinie odkuwającemu dzień z mroźnej nocy.
Zwykle w tym miejscu staruszki wysypują ptakom okruchy, ciesząc się później ich radosną dziobaniną. Ale tej zimy nic nie jest takie, jak się wydaje, więc i starsze panie na wszelki wypadek nie wychodzą z domów, by przeczekać lodowy bezsens. Nawet tekst, zupełnie jak ta rozwodniona zima, nie chce się skleić w porządną całość, z trudem przerywając milczenie.
***
W czas nie sprzyjający podróżom zamierzałem napisać o Paszporcie „Polityki”, przepustce do literackiej sławy. Ale o czym tu pisać? Zmroziło mnie nieco uzasadnienie nagrodzenia gonzoreportażu „Przyjdzie Mordor i nas zje”, bo przecież tak wybitni arbitrzy nie musieli czekać na książkę Ziemowita Szczerka, by dowiedzieć się, „że żadna podróż, a zwłaszcza podróż na Wschód, nie jest niewinna”. Uzasadnienie zgrabne, jak piruet na zdradliwie oblodzonym trotuarze.
Szczerek oparł swą epigońską „opowieść drogi” na schemacie trzech „p”: pijmy, palmy, przeklinajmy. Ukraiński odlot pogłębił refleksjami na temat nadętej i zakompleksionej polskości, wywyższającej się na tle gorszego Wschodu, a także innych przywar, celnie wytykanych nam – a jakże – przez niemiecką turystkę, szukającą egzotyki i mocnych wrażeń. Ale – wrażenie nieodparte jak zima w polskich kolejach – tak o polskości i o Wschodzie pisało już naprawdę wielu. I na trzeźwo, i po pijaku.
Cóż, „nie można przecież brać na serio faceta, który jeszcze nie zdążył się zaprawić! Za to wieczorem – jakież są we mnie głębie! – jeżeli, oczywiście, nawalę się dobrze w ciągu dnia – jakież przepastne głębie rozwierają się we mnie wieczorami!” To oczywiście nie Szczerek, lecz Wieniedikt Jerofiejew, który miał to szczęście, że by poznawać i opowiadać Wschód, nie musiał jeździć daleko, ot, zaledwie z Moskwy do Pietuszek.
Szczęście wątpliwe jak literackie mody albo tegoroczna zima.
***
Koniec żartów. Minęło kilka tygodni, a ta historia nie daje mi spokoju. Przykleiła się do pamięci jak lód do wyziębionej nad ranem szyby. Historia prawie wigilijna, którą (te zbyt literackie przypadki!) przeczytałem tuż przed Świętami, niemal w 170 rocznicę ukazania się opowieści Dickensa. Kusząco medialna, pojawiła się nawet w poważnych publikatorach. (Poważnych niczym dzisiejsze prognozy pogody, choć trochę bardziej przewidywalnych.)
Chora na białaczkę ośmioletnia dziewczynka opowiedziała na społecznościowym portalu o swoim wielkim marzeniu: by raz jeszcze za oknem zobaczyć i usłyszeć kolędników. Rzecz działa się w Ameryce, krainie ludzi z europejskiego punktu widzenia zbyt infantylnie sentymentalnych, więc na kilka dni przed Wigilią pod domem dziewczynki zjawiło się i zaśpiewało dziesięć tysięcy wzruszonych kolędników.
Dziecko zmarło nad ranem w Boże Narodzenie, puentując historię tak dosadnie i patetycznie zarazem, że żaden szanujący się pisarz po nią pewnie nie sięgnie, obawiając się zsyłki na głęboką półkę z grafomanami. Nie wypada już przecież w literaturze zadawać Wielkich Pytań, zresztą od czasów Hioba wiadomo, że pytanie Boga o sens takich historii jest zajęciem daremnym.
W końcu wraz z ogłoszeniem „śmierci Boga” zrezygnowaliśmy z sentymentów i irracjonalnej nadziei, godząc się na przeprowadzką do zimnego pałacu Królowej Lodu.
***
Nie wszyscy, na szczęście nie wszyscy. Nie da się amputować wyobraźni. Ani zadekretować zakazu jej używania. Chociaż? – jeżeli można zadekretować nadanie elfom prawa weta w sprawach administracyjnych, jak uczyniono w Islandii? Na zagrożone interesy elfów powołał się sędzia, który niedawno przerwał budowę drogi z Rejkjaviku na Półwysep Alftanes aż do czasu, gdy elfy przeniosą się na inne tereny.
Wyrok stał się oczywiście głośny, a media komentowały go przytaczając wyniki badań, według których jedna czwarta Islandczyków jest święcie (święcie?) przekonana o istnieniu swoich mitycznych współobywateli, a osiemdziesiąt procent mieszkańców kraju, w którym jednego dnia można doświadczyć wszystkich pór roku, uznaje istnienie elfów za prawdopodobne.
Być może ta anegdota to tylko część dobrze wymyślonej kampanii promocyjnej stawiającej na turystykę wyspy. Może, ale na wszelki wypadek (i z dziwną przyjemnością) próbuję zapamiętać nazwę elfiej stolicy: Haf-nar-fjor-dur… Hafnar-fjordur… Hafnarfjordur.
Bo zamiast gapić się na poprzecierane, cienkie płachty śniegu za oknem i łatać kolejny tekst ze zbyt długo milczącego cyklu, czas ruszyć w nową podróż. Podróż-lekturę, w opowieść ważną i poruszającą, która nie musi być ani modna, ani nagradzana.
Jak to było u Tuwima, którego rok właśnie przeminął? „A tancerzy w hucznej sali/ Jeszcze ciągle diabli brali/ diabli brali/ diabli brali.” No właśnie.
Dla tych, którzy widzieć je chcieli, niepokojące znaki pokazały się już wczesnym przedpołudniem. Ludzie wybiegali ze sklepów z siatami pełnymi zakupów, jakby spodziewali się najgorszego. Z foliowych toreb wystawały wyzywająco szyjki butelek wypełnionych łatwopalnymi płynami. Materiał na lonty, przezornie wyciągnięty z garderobianych głębin, błyszczał i mienił się wyzywająco na wieszakach. Wystarczyło pociąć, odpowiednio połączyć i koktajl gotowy.
Pierwsze wystrzały rozległy się jeszcze za dnia, na kilka godzin przed historyczną nocą. Może dlatego właśnie nie widać było dymu i błysków, detonacje rozlegały się jednak rozgłośnie, aż szyby drżały w oknach ze strachu i podniecenia. Takie tam rozpoznanie walką, czyli gry wstępne harcowników. Prawdziwa bitwa rozpoczęła się jednak ze trzy godziny później, kolorowymi seriami między budynkami rozcinając zmierzch jak papier skrywający prezenty. Zagubieni, nieliczni już cywile przemykali cicho chodnikami, jezdnią sunęły jeszcze nieświadome zagrożenia auta.
Po godzinie kanonada przycichła, ale nas, z pokolenia wychowanego na wojennych filmach i serialach, taka cisza zmylić nie mogła. Wiedzieliśmy: po niej nastąpi szturm frontalny i ostateczny. Trwały przygotowania i przegrupowania, przeciwnik bronił się widocznie silniej niż zwykle, bo z okolicznych dzielnic zawezwano posiłki. Ochotnicy zbliżali się z dzikim wrzaskiem, bezładnie strzelając na vivat, a może i postrach. Im bliżej północy, tym bardziej nasilała się kanonada. Piski, okrzyki i przekleństwa nacierających stawały się coraz bardziej radosne i bełkotliwe, co dawało nadzieję, że wróg jednak w odwrocie. Radość wzmagały też zapewne płynne endorfiny, które bojownicy wlewali w siebie z pełnym poświęceniem.
Kilkanaście minut przed północą zwycięstwo wydało się oczywiste. Pokonany chyba nie od razu pogodził się z klęską, bo zmuszony do ucieczki, okopał się jeszcze gdzieś wysoko, nad dachami wieżowców, w nisko zawieszonych chmurach. Szans nie miał jednak żadnych, bo do walki weszła artyleria dalekiego zasięgu. Żółte, czerwone, pomarańczowe, złociste i jakie tam jeszcze rozpryski pokazywały, jak wysoko sięgają pociski z opanowanej przez popleczników Nowego ziemi. Wystrzeliwane z różnych punktów wyzwalanego miasta tworzyły na niebie nową granicę: zimny blask ogni zaporowych. Stare, wycieńczone obroną, nie miało sił na kontratak.
Kanonada trwała jeszcze nieprzerwanie przez następna godzinę albo i dłużej. Psy, alarmy i karetki wyły w podobnych tonacjach. Ci, którzy nie tak łatwo upijali się zwycięstwem, walczyli z cieniami do rana. Zwolennicy Starego, dla których wcale nie był taki zły, więc nie pragnęli jego odejścia, skryli się pod pierzynami albo pragmatycznie pogodzili z nadejściem Nowego. Walczyć więc nie było z kim, toteż nieliczni bojownicy, których nie zmorzył sen i przywołujące go środki, bili się między sobą, a zmagania z pustoszejących ulic przeniosły się do mieszkań. Małe wojny domowe nie były już tak spektakularne, więc jako materiał do opisu zainteresować mogły jedynie wyznawców małego realizmu. Ci jednak odeszli już dawno, z jeszcze starszym Starym, lub też przeszli na modny autotematyzm albo nawet reportażyzm.
Rano, inaczej niż u Tuwima, słońce nie kwapiło się do wstawania, więc pobojowisko wyłaniało się z mroku powoli. W końcu jednak nikt nie miał wątpliwości: stary rok odszedł na zawsze. Nie żyje król, niech żyje król! Tego nowego lud też przegoni za dwanaście miesięcy.
Więc wszystkiego dobrego. Wszystkiego. Spodziewać się można.
Kartek świątecznych nie wysyłamy od dawna, więc w odwecie piszą już do nas tylko nieliczni, wytrwali albo tak dobrze wychowani, że niepamiętliwi. Dzwonimy do naprawdę bliskich i zapamiętanych, zaś konwencje towarzyskie zaspokajamy esemesem. Taki nowy obyczaj.
Nie pamiętam od kiedy, ale nie lubię świątecznych pocztówek, szczególnie tych bajecznie kolorowych, ze żłóbkami, pastuszkami, bydlątkami, Jezusikiem lalkowatym, udającym młodzika Józefem i Maryją, o której pocztówkowej twarzy nie da się nic powiedzieć. Od zawsze denerwowały mnie też rodzinne listy postkrypcyjne: czy aby nikogo nie pominęliśmy, przymus pamiętania o tych, którzy nie zapominają o nas. I świąteczna zagadka zamiast tajemnicy: czy kartka dojdzie na czas i kto w tym roku się zagapi?
Możliwe, że te landszafty z odświętną, udawaną radością przestałem lubić wtedy, gdy po raz pierwszy dopadła mnie wkołoświąteczna nostalgia. Nostalgia za czymś niby nieznanym, a jednak nieobcym, nigdy niewidzianym, ale pamiętanym przecież, za czymś, czego pewnie lepiej nie nazywać, pocieszając się, że to tylko dzieciństwo albo żal dni niewypełnionych i rozmów za wcześnie zmilczanych, staczających się w głupstwo. Kto to wie, niech lepiej milczy.
Wszystkie te złocenia i kolorowości, brokat na ogonie komety i różowiutka buźka Dzieciątka na tle pasmanteryjnego błękitu matczynej szaty, te purpury i zakręcone wysrebrzenia brodatych mędrców, biel baranów i ich pastuszków w przyklęku, papugowatość ptasząt szczebioczących, a jakże, radośnie – może wszystko to drażni mnie tak dlatego, że nostalgia nie jest kolorowa: jest czarnobiała jak jej ojczyzna zima. Z czasem nabiera jeszcze dodatkowych odcieni: szarości i sepii, gdy sięgnąć daleko, na półkę odległą, po okryty kurzem album albo tęskniącą za uważnymi oczami książkę, z której czasem wypadnie świąteczna kartka. Jak nieoczekiwany spadek.
Tak właśnie, nieoczekiwanie, zostałem przed kilkoma tygodniami spadkobiercą pokaźnego księgozbioru bliskiej mi osoby. Jej księgozbioru, więc i fragmentu jej pamięci. Właścicielka książek odeszła przed dwudziestu laty, dziś zaś osoba, która jej biblioteczkę i pamięć chroniła przed rozproszeniem, sama traci siły. Więc widocznie czas na mnie, na nowe półki i lektury nowe. Albo ponowne, jak powracające wspomnienia.
Przeglądam ten spadek od kilku tygodni, odkurzam i przymierzam do zamówionego regału, wymyślając klucze i porządki na półkach. I cieszę się, że te kilkadziesiąt, a może i więcej, tomów i tomików trafiło do mnie, choć mogło pójść w poniewierkę, w najlepszym wypadku antykwaryczną. Nie wiedzieć czemu, nie wymyślono jeszcze sierocińców dla książek nagle opuszczonych, pozostawionych ku pamięci, ale i zmartwieniu spadkobierców małych metraży, obrosłych już przecież w rzeczy własne i ważne inaczej. Naprawdę, przydałyby się przytułki dla książek, chociażby na wzór tych dla zwierząt, z wygodnymi, jasnymi półkami, z przyjazną temperaturą i wilgotnością, a przede wszystkim z wolontariuszami, którzy by osierocone książki odkurzali co czas jakiś, a potem czytywali fragmenty, rozdział albo choć parę stron, zanim odstawią je znowu na półkę, bezpieczną i zadbaną.
Przeglądam ten spadek niespiesznie, tysiące stron zapisanych słowami tłumu autorów składają się jednak na jeden tekst, zapis pamięci osoby, która je kiedyś czytała. Ta pamięć skrywa się też między stronami, nie, nie w formie przemilczeń, lecz w postaci kartek świątecznych i nie, szczególnie ważnych, więc zachowanych, albo też pozostawionych przez zwykłe zapomnienie. A dziś i tak pamięci przydatnych.
Wśród nich ta niezwykła, kartka niczym makatka: na płótnie naklejonym na sztywny papier nadrukowani wszyscy bohaterowie Bożonarodzeniowej nocy, narysowani prostą kreską, biało na czarnym, minimalistycznie i przez to bardziej znacząco. A na odwrocie tekst, list pisany piórem naprawdę wiecznym, bo ani trochę nie wyblakły, choć przecież z bardzo odległą już datą nadania, z równie dalekiego miejsca: Boże Narodzenie 1963, Buenos Aires. Rękopis niby wyraźny, lecz niełatwy do odczytania, nie tylko z powodu trudnego charakteru pisma, ale i dlatego, że pisany cyrylicą.
Na razie rozumiem jedynie życzenia i pytania o zdrowie, pozostała część pisanego maczkiem tekstu, nieodcyfrowana, pozostaje dla mnie niejasna. A przede wszystkim niezrozumiała dla mnie jest historia tej kartki i tej znajomości. Adresatka miała biografię bogatą, tak interesującą, że na pewno kiedyś do niej wrócę. Ale wśród wielu jej znajomych, rozsianych po świecie, zagonionych tam polskimi wichrami, o których słyszałem i których zapamiętałem, nie było żadnych Rosjan. Wot, tajemnica.
Rozjaśni ją pewnie dokładna lektura tekstu, ostatecznie mam kilku znajomych rusycystów. Może zresztą obejdzie się bez ich pomocy, może wystarczy lupa, kilka godzin przy biurku i słownik na nim. Ale to jeszcze nie teraz, nie przed Świętami. Teraz niech przynajmniej ta kartka z przeszłości, z dalekiego miasta i zapomnianego języka, skrywa swą tajemnicę, skoro przepadła w mojej niepamięci tajemnica świąt niepojętego narodzenia.