Grudzień wpędza nas w dziecinnienie. Prezenty, sentymenty, wspomnienia jak spadające gwiazdy, szybsze od życzeń, niewypowiedzianych, bo wymyślanych zawsze o chwilę za późno. Wzruszenia popadające w literackość, podpadające pod paragraf o szkodliwej naiwności. Jeżeli czegoś oczekiwać, to tylko rózgi, wszystko ponadto jest niezasłużonym darem losu. Albo niebios.
Te czemuś ostatnio przychylne, podejrzanie słońcem łaskawe jak na tę porę roku. Nawet Ksawery ledwo o północną Polskę zawadził, woląc jak nasi emigranci Anglię, Irlandię, a nawet, czego nigdy zrozumieć nie potrafiłem, chmurną, pomroczną Islandię. U nas też, na szczęście tylko kilka, dni pomroczności niejasnej, najgorszych w całym roku, gdy światła zapalać trzeba tuż po przebudzeniu, inaczej można, kołdrę ponownie naciągając na głowę, w melancholię i depresję zabłądzić. Niby to nie grzech, da się leczyć, ale życia nie ułatwia. Zwłaszcza gdy już nawet nie wypada pod poduszkę zaglądać, sprawdzając, czy czego święty nie przyniósł. Nie tylko nie wypada, ale i niebezpiecznie, bo po tej stronie chronosu kontakty ze świętymi dozwolone są tym jedynie, którzy w dewocję uciekli. Dla pozostałych widzenie świętych postaci niczego dobrego nie oznacza. Niczego.
Jeszcze kilkanaście dni, a pognamy wszyscy do stajenki, w odruchu stadnym, odwiecznym. Pognamy z wiarą ojców albo tylko z pamięcią o nich, ich zwyczajach i opowieściach powtarzanych przez pokolenia jak głuchy telefon, niby wciąż tych samych, a inne, poprzekręcane sensy niosących. Nieważne, gdzie znajdujemy tę stajenkę lichą i ten żłóbek, od święta zdrobniały i semantycznie dowartościowany: w dusznym dwa razy do roku kościele; w wartym mszy promocyjnej markecie; na skibie przymarzniętej do miedzy, za daleko zaoranej; czy wreszcie przy znów za małym stole, na którym tłoczą się symbole postnego dostatku, z karpiem w ukrywającej ślady morderstwa galarecie na honorowym miejscu. Tuż obok sianka, zerwanego pewnie gdzieś u podnóża Wielkiego Muru i zafoliowanego na daleką drogę.
Za kilkanaście dni nabędziemy więc kolejny rok, nabędziemy przez świąteczne zasiedzenie, po którym zwykle robi się jeszcze smutniej: bo czekanie na kolejne święta takie długie, może chociaż te następne tak szybko nie przelecą. To jednak za kilkanaście dni, a teraz jeszcze depresji dawać się nie wolno, trzeba siły zebrać na zamiary i wyjść z murów na przefiltrowane mrozem powietrze. I chodzić, dużo chodzić – jak w zmierzchającej już przeszłości usłyszał mój przyjaciel, który przed obowiązkową służbą wojskową schronił się w szpitalu psychiatrycznym. Służby dziś zdecydowanie mniej, ale obowiązków przybyło tak, że niektórym już tylko depresja schronienie daje. Generalnie jednak nie dajemy się jeszcze, jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie… Więc proszeczek, tak, ten różowy, i chodzić, dużo chodzić.
Najlepiej, gdzie oczy i nogi poniosą. W czas taki wcale nie dziwne, że jednak w dzieciństwa dzielnice mnie poniosły, do Leśniczówki, która kiedyś, zanim parkiem się stała, naprawdę leśniczówką była, na obrzeżach miasta postawioną. Spacer nie tylko sentymentalny, ale i literacki, bo Zbigniew Kruszyński, pisarz znany i uznany, na dodatek stąd pochodzący (stąd jak najbardziej) i do R. się przyznający, park ten do literackiej wieczności przeniósł. Kto wie, czy nie w ostatniej chwili.
Przeniósł pieczołowicie: z potokiem, zawzięcie niszczącym niedbałe wzmocnienia brzegów i dna, z betonowych płytek byle jak zrobione, które raz spowalniały nurt tamą z patyków i mułu, to znów mini wodospadem go popędzały, bardziej emocjonującymi czyniąc regaty łódki udających patyków, rozgrywane na krótkich dystansach między mostkami albo maratońskie, wzdłuż całej Leśniczówki; z boiskiem na pochyłej łące, wydeptanym, więc kępiastym, na którym jedna drużyna zawsze miała pod górkę, dlatego zmieniać się trzeba było w połowie meczu i mnóstwo czasu zajmowały kłótnie o równą długość tych połów, rzecz w podwórkowej piłce wcale nie oczywistą, a także o to, z której strony słupka przeleciała piłka, do bramki czy na aut, co wcale nie było łatwe do ustalenia zważywszy, że słupki były imaginacyjne – z kamieni zrobione i z wyobraźni; z alejkami, okrzewionymi i odrzewionymi na tyle, że dobrze maskowały pierwsze mdławe rozkosze taniego wina i popularnych papierosów oraz pierwsze łyki prawie erotycznych pocałunków i dotknięć, pozostawiając je bezgrzesznymi.
I na cholerę poniosło mnie w te nieświęte rejony bezgrzesznych lat? Wspominków zachciało się podświadomości? Mózg mi się sentymentalnym ciepłem zaczadził niczym Mikołajowi pod czapką w zbyt dusznym markecie? Czy naprawdę nic lepszego nie miałem do roboty, niż stanąć jak słup soli pośrodku dawno niewidzianego parku, i stać tak z coraz mocniej zgarbionymi plecami, jakby mi się nagle nadmiar pochmurzonego nieba zwalił na kark, do rzeczywistości przyginając?
Nie od razu zrozumiałem, w czym rzecz: czy nie byłem tu tak dawno, że aż nieodświeżana pamięć struga ze mnie idiotę? czy też okulary, do noszenia których wreszcie przywykłem, tak mocno korygują astygmatyzm, że park, mój park, jawi mi się jak pole bitwy, poranione stygmatami żółtawobiałych pniaków, otoczonych rwaną na pasy jeszcze żywą korą? a może to po prostu zima, mróz i osłabiony miejską zabudową, ale wciąż gwałtowny wicher dobrały się do pejzażu dzieciństwa? W końcu jednak dojrzałem tę wszystko wyjaśniającą tablicę, sterczącą wśród odciosanych gałęzi i porżniętych pedantycznie pni, przyozdobioną gwiazdkami na niebieskim tle, z zapisaną sentencją wyroku, co uzasadniać miała tę wycinkę, jaką tam wycinkę! tę wyrzynkę, prawdziwą rzeź przerywającą niemal stuletnie trwanie.
Jedno, drugie, dwunaste… Przerwałem liczenie daleko jeszcze przed setką. To nie miało sensu, jak nie miało sensu spodziewanie się sensu od tego nieustannie marzącego o odmłodzeniu świata. Zamarzający deszcz wziął się nie wiadomo skąd i siekł po twarzy jak znaleziona pod poduszką rózga. Przyspieszyłem, szybciej, jeszcze szybciej. Uciekać, uciec zanim dziecinniejący świat zrewitalizuje mi pamięć.
Zbrodnia niedokonana, premiera odwołana. Premiera „Nie-Boskiej…”, odwołana przez dyrektora, w trosce o powierzone mu mienie i ludzi. A wszystko przez to, że w krakowskim Starym Teatrze uciśniona wolność artystyczna starła się ze zranionymi wartościami, narodowymi jak scena, którą część publiczności oprotestowała, głośno i na gwizdek, w stylu patriotów z kibolskich trybun. Z czego oczywiście zrobiła się afera polityczna, jak to u nas. Wszak wszystko jest polityczne, twierdzą mędrcy dziś modni.
W ideologizowaniu i upartyjnianiu wszystkiego prześcigniemy niedługo PRL, więc tylko dwie niepolityczne uwagi na marginesie awantury o udawany (i przerwany) stosunek na narodowej scenie w królewskim grodzie. Po pierwsze, tym, którzy wygoloną po sarmacku głowę dyrektora Klaty chcieliby przyozdobić jeszcze aureolą męczeństwa, nie od rzeczy będzie przypomnieć oczywistą oczywistość: narażający się ochoczo na ataki ciemnogrodzian artyści dobrze wiedzą, iż w świecie wyznającym religię marketingu to skandal, a nie dzieło, daje prawdziwy rozgłos, rozpoznawalność i oglądalność. Stąd adoracja prowokacji.
Po drugie, zanim „w trosce o bezpieczeństwo aktorów i całego teatru” przerwano próby do sztuki Krasińskiego/ Frljicia, z grania w niej zrezygnowało siedmioro aktorów. W mediach wybiła się oczywiście nade wszystko informacja, że nie chcieli oni śpiewać Mazurka Dąbrowskiego na melodię Deutschland, Deutschland, uber alles. Był jednak i inny, ważniejszy, powód rezygnacji: ktoś z tych zrezygnowanych stwierdził, że nie chce grać w przedstawieniu, które nie ma już nic wspólnego z tekstem Krasińskiego. Takie gesty w obronie autora są we współczesnym polskim teatrze nieczęste.
Oczywiście, realizacja sceniczna dramatu zawsze zależała nie tylko od dramatopisarza, ale i od innych twórców spektaklu – w tym sensie był dramat dziełem otwartym. Dziś jednak to już nie dzieło otwarte, lecz rozdarte, na nie przypominające w niczym oryginału strzępki. Nazwisko autora – im bardziej znane, tym lepiej – służy często jedynie jako proteza, podtrzymująca chrome wizje reżysera-demiurga. Dla klasyków teatralna sekcja zwłok okazuje się niemal jedyną szansą przeżycia w repertuarze, zaś autorzy jeszcze żyjący mają coraz mniej do gadania.
Niewielu z nich może przecież pozwolić sobie na wielkopańskie wybrzydzanie w stylu Gombrowicza, który praw do premierowego wystawienia „Ślubu” odmówił i kieleckiemu teatrowi Byrskich, bo za prowincjonalny, i Kantorowi, bo zbyt awangardowy. W końcu zresztą i Gombrowicz się złamał, gdy nieznany wówczas awangardzista Jorge Lavelli dał „Ślubowi” szansę mariażu z paryską sceną.
Dyrektor Klata pewnie się nie złamie, bo i nie będzie łamany. Ma bezwarunkowe poparcie szefa, czyli ministra kultury. Swoją drogą, ciekawych czasów dożyliśmy: oto artystyczni buntownicy i bluźniercy za sztukę oraz milijony cierpią na państwowych posadach.
Arcydzieła, wbrew zapewnieniom czarowników od marketingu, nie rodzą się na kamieniu. Przeciwnie, z dzieł okrzykniętych arcydziełami najczęściej nawet kamień na kamieniu nie pozostaje. Gdy kolejna niedoczytana (bo i niedopisana) nowość ląduje na półce, czas sięgnąć wyżej, tam, gdzie kurzą się książki kiedyś przeczytane.
Akurat „Dziennik bez samogłosek” Aleksandra Wata odkurzam raz na jakiś czas, poczytując na wyrywki. Tym razem jednak sięgnąłem po czytelnikowskie wydanie z 1990 roku, otwierane rzadziej, bo nie wytrzymało próby czasu i kleju, więc rozlatuje się na samowolne rozdziały albo i pojedyncze stronnice. Zaryzykowałem rozpadu ciąg dalszy, bo chciałem sprawdzić, jak ważne pozostały fragmenty, które podkreślałem wtedy, ja, jeszcze młody, bo trzydziestoletni. Podkreślałem, sądząc po śladach, dobrym i bardzo miękkim ołówkiem.
Sięgałem po tego rozpadającego się Wata trochę jakbym rytuał jakiś odprawiał, mroczny, bo i wieczór listopadowo mglisty, wiatr w uchylonym oknie gwizdem przywołuje deszcze, żarówka w lampce przepalona, trzeba by wstać i wymienić, ale herbata już naciągnęła i pachnie wędzeniem. A poza tym komuś, kto przeżył tysiące nabożeństw, automatyzm pamięci (albo i sama podświadomość, choć z nią lepiej nie zaczynać) nawet po latach niepraktykowania podpowiada, że drugie czytanie bardziej odświętne i ważne, bo poprzedza ewangelię, czyli objawienie przez słowa.
Więc rytuał powtórzenia, ostrożnie znajduję fragment, który przechował się w pamięci, poetycki, może nawet zbyt poetycki, aż po hiobową histerię – tak przynajmniej sądziłem przy pierwszej lekturze:
Wyjść w nocy z ciemnego kina. Jak z lasu. I raptem: zobaczyć tuż przed sobą tragicznie zjechaną, starczą twarz z trumny wyciągniętą! To jest odbicie w wystawowym lustrze właśnie twojej twarzy, o przechodniu! którą dotąd widziałeś co dzień przy goleniu jako jowialną, wcale dynamiczną, owszem, inteligentną gębę! I „wstrząsnął się w sobie”.
Parę stron później trafiam na fragment inny, niepodkreślony, pisany podobnym rytmem, ale uspokojonym już nieco, z wykrzyknikami trzymanymi na smyczy, z wysiłkiem dystansu. To fragment, w którym Wat sporządza życiowy bilans jak zimnokrwisty księgowy, jakby podliczał kogoś innego. Kogoś, kto jest kimś innym. Dlatego nazywa się Iksem:
X… ma lat 53, chyba już nie wróci do zdrowia, nic już chyba nie zrobi, nie ma dorobku – ot, membra disecta, wiele zaczynał i nie kończył, choć mu nie brakowało talentów (niedużych!), inteligencji odkrywczej. (…) Błądził zbyt często i długo, błąkał się między ekstremami, przeważnie nie wiedział, co jest dobre, a co złe, ale często (prawie zawsze) wiedział, że istnieje dobre i złe.
Pięćdziesięciotrzyletni Y czyta, co o sobie napisał X. Czyta, co pominął przed ponad dwudziestu laty i wstrząsa się w sobie. Wstaje, by zamknąć okno, choć dobrze wie, że to nie wystarczy.
W tym roku aż trzy cmentarne dni, bo do dwóch odświętnych i zadusznych dodany jeszcze ten z narodową żałobą. Trzy dni, trzy fragmenty większej całości:
LICYTACJE
Na wiejskim cmentarzu modlący się ksiądz przypomina imiona zmarłych. Jeszcze nie jest ich tu tak wielu, dlatego wydaje się, że wyczyta wszystkie nazwiska. Ale to wypominki, słowo datkiem się staje, zaś nieopłaceni pozostaną niewypowiedziani. Odpoczywać więc będą w milczeniu i spokoju.
Jak co roku czytanie mijanych tablic nagrobnych. Z coraz większą uwagą: urodzony, zmarł, żył lat… Mniej więcej. Mniej żyło mniej, niż my żyjemy, więcej żyło dłużej, więc to wciąż pocieszająca lektura. Aż do oniemienia przy kolejnym grobie, w którym pochowano zmarłych przed ćwierćwieczem małżonków. Na białej kartce przyklejonej przezroczystą taśmą do płyty z lastrika, wersalikami, żeby rzucało się w oczy: GROBOWIEC SPRZEDAM, i numer telefonu dla chcących pohandlować.
Komunikat jak memento rozpoczętego stulecia. Dwudziesty wiek był żelazny, ten zdaje się plastikowy, jak karta płatnicza.
KOMU BIJE DZWON
To ważny gest, bo Dzwon Zygmunt bije tylko podczas świąt kościelnych i w najważniejszych dla Polaków chwilach. Decyzją krakowskiego kardynała żegnał też Tadeusza Mazowieckiego, pierwszego niekomunistycznego premiera po upadku PRL. To pewnie małostkowość, ale nie mogę zapomnieć, jak w latach dziewięćdziesiątych dla „prawdziwych Polaków”, których ulubionymi narzędziami pozostały młot i stos, był Mazowiecki ze swoją niechęcią do krucjat i odwetu postacią tak niepojętą, że mogli go sobie wytłumaczyć tylko jako Żyda.
Do sierot po komunizmie mówił wtedy Mazowiecki językiem prawdziwie obcym, o powinnościach i przyzwoitości, o wartościach, które przezwano potem pogardliwie „etosem”. Więc woleli milkliwego szamana z czarną teczką (nie zapominajmy: Mazowiecki przegrał nie tylko z Wałęsą, ale i ze Stanem Tymińskim!); do dziś wybierają cudotwórców mniemanych, co szczerzą białe zęby w wilczych uśmiechach i krawat mają ślicznie zapięty.
Przed pogrzebem wszystkie telewizje przypominały gest Mazowieckiego, prawie tak sławny jak gest Kozakiewicza: dwa palce w górze, rozczapierzone w znak victorii. To było ostatnie zwycięstwo słabych, wkrótce miały nadejść czasy tych, co z cynizmu uczynili cnotę, a liczbę mnogą w myśleniu o dobru publicznym zamienili na liczbę bardzo pojedynczą. Pamięć ma własny porządek: od gestu zwycięstwa lepiej zapamiętałem omdlenie Mazowieckiego podczas wygłaszania expose, bo choć wtedy nie było jeszcze grzechem okazywanie słabości, to dziś, w czasach pijanych od pijaru, tamto zasłabnięcie wydaje się symboliczne. Znak odchodzącej w przeszłość staromodnej inteligencji, która ustępowała pola cwanym pragmatykom. W niedzielę wawelski Zygmunt nie tylko pierwszemu premierowi III RP wybijał podzwonne.
Jak pisał Jonasz Kofta, poeta i bard anachronicznej, wymierającej klasy: więc nie pytaj komu bije dzwon, bije on tobie.
SPÓŹNIONE ODEJŚCIE LATA
Jeszcze niby ciepło, ale to już listopad, po znów przedwczesnych przymrozkach ołysiały drzewa. Dawno niesłyszany deszcz szura o dach ganku jak odgadująca jesień mysz, wyleczona z lęku wysokości. Zielenią się sikorki, popiskują odnalazłszy orzechy w rozłupanych skorupkach, wiszące w plastikowej siatce od ostatnich mrozów zapomnianego przedwiośnia. Popołudnie też dziś przed czasem, słońce nie wyściubia się już ani na chwilę spoza grubaśnych chmur. Dmucha chłodem i zmierzchem, świat pozazdrościł czarnemu psu przy moich stopach i drzemie.
Za lasem czai się jak co roku zima, świerki przyprawiając o drżenie.
Dobrze zachowane, pożółkłe i pokruszone, wszystko jedno, płoną czy nie płoną – mówią wszystkie. Jeśli porzucić edytorską szlachetną małostkowość i przyjrzeć się uważnie rękopisowi jako formie, to okaże się, że rytm prozy „Kronosu” jest podobny do formy jego rękopisu*. Łudząco podobny.
Niektóre karty rękopisu, pokryte równym pismem bez skreśleń, wyglądają jak starannie przepisane, na nowo. Inne, zabazgrane w różnych kierunkach, jakby nie mogły udźwignąć nadmiaru treści: rozchwiane, rozkołysane przeciążonymi burtami marginesów, sprawiają wrażenie, że rozpadną się za chwilę, poddadzą wirowi i rozlecą na kawałki, którym łatwiej przepaść w odmętach. Ogryzmolony i w siebie pochylon pamiętnik artysty? Tak, ale przede wszystkim notatnik przerażonego Chronosem człowieka.
Dwa rytmy „Kronosu”. Pierwszy na przykład w zdaniach streszczających październik 1953 roku: Idem. Giedroyć przysyła 1000 pezów zadatku. Ostatnie korekty. Złamałem drugiego zęba. Nuda. Czytam Prousta, Ciano etc. (Harrods). Nic nie piszę. Nowiński bardziej pojednawczy. Śmierć Lolka Wickenhagena . Retiro. Budżet, literatura, marudny szef, tragiczna śmierć znajomego, pokątna erotyka, nuda, nuda. No i jeszcze ułamany ząb, wszystko na jednym oddechu, monotonnym, turkoczącym jak wózek zbieracza złomu, ciągnącego za sobą wszystko to, co składa się na jego życie. Na przeżycie.
******
W październiku tego turkotu jakby więcej, szczególnie pod koniec . Zaczyna się w zupełnych jeszcze ciemnościach, kiedy ze zbyt płytkiego snu, wyrzucającego na mieliznę przed świtem, wyrywa dźwięk kościelnego dzwonu, a właściwie jego elektrycznej namiastki, nie wymagającej już kunsztu dzwonnika. Trzaśnięcia drzwi, którym znowu puściły hamulce, a potem turkotanie kół, miarowe, monotonne, do pierwszego wyboju. Gdy ucho zacznie przyzwyczajać się do zrazu zbyt głośnych dźwięków, można rozróżnić wielkość bagażu osadzonego na kółkach, a nawet rozmiar kół. Trzeba tylko wychwycić odpowiedni moment, zanim turkoty nie połączą się w stadka, po dwa lub trzy, i zanim nie przytłumi ich rozmowa podróżników.
Podróżnicy, tak o nich myślałem najpierw. Sądziłem, że budząc się zbyt rano, przyłapałem właśnie Polskę prowincjonalną z Polski wyjeżdżającą, wynoszącą się do krajów bardziej mlecznych i miodnych, za pracą, za chlebem, za nudą normalności. W końcu jednak rozmowom za oknem zacząłem przysłuchiwać się uważniej, bo wydało mi się, że głosy się powtarzają i że niemożliwe, by tak wielu wyjeżdżało wciąż z miejsca, z którego przecież pojechał już, kto mógł.
Dobrze podejrzewałem: to nie były głosy ludzi zbierających się do odlotów, nie było w nich ani siły, ani młodości, niezbędnych, by zaczynać wszystko od nowa. Przeciwnie, brzmieli jak zmierzający do końca, obmyślający puentę albo też chcący ją zagadać: rozmową o sąsiadach, kolejkach u lekarzy, cenach chorób i cenach na targu. Kapusty, jabłek, kartofli, mięsa i ogórków na kiszenie, małych, nierefundowanych, bez recepty – jak znaleźć te sto procent z emerytury, waloryzowanej o półtora procenta i kolejną przepuklinę w kręgosłupie.
Im bliżej prawdziwej jesieni i zimy, wszystkich świętych i nie, a później pierwszej gwiazdki na wysokościach, tym więcej w ich rozmowach nieobecnych, tych nieobecnych na zawsze, czyli do spotkania gdzieś tam gdzie nie wiadomo, i tych nieobecnych, co pojechali niby nie na stałe, ale którym wrócić coraz trudniej, trudniej nawet zadzwonić. I dobrze, wie pani, że mój tego nie dożył, zamartwiłby się na śmierć, że dziecko tak się tam tułać musi, że ani na groby, ani na opłatek przyjechać nie da rady. Nie da, bo nie ma.
Im dalej w jesień, tym ciężej turkocą kółka, bo więcej w tych uczepionych kółek torbach odświętnego bagażu: zniczy bo tańsze, jedliny bo świeższa, mostku cielęcego niech tam raz w roku. I coraz większych fragmentów biografii, kawałków życia, których nikt nie chce nawet za darmo.
******
Rytm drugi „Kronosu”, z podsumowania roku 1966: Dziennik i Ope. po polsku, Porno norweska i angielska, Cosmo włoski, Ślub w Sztokholmie, Nagroda Jurzykowskiego, telewizja francuska – wzrost prestiżu. Ero: nic. Walczę z mnóstwem chorób, zdycham, z Ritą na ogół lepiej, ale nie zawsze… Boże, Boże, jak długo? Monotonny turkot wyliczanki tym razem wykolejony, na wielokropku, przerwany okrzykiem przerażenia, może wołaniem o ratunek?
Za oknem krzyków nie słychać, zwyczajni zrozpaczeni nie zabierają ich, wychodząc z domu. Pozostają za ścianą, stłumione i opuszczone. To chyba najbardziej odróżnia samotność pisarza od zwykłej samotności. Pierwsza jest ceną za własny język. Tej drugiej brakuje słów, a przede wszystkim słuchaczy.
————————————————————————–
* 25 października rękopis „Kronosu” w drodze z Krakowa do Biblioteki Narodowej w Warszawie zatrzymał się na trzy godziny we Wsoli.
… więc zamiast smucić jesiennie, powinienem raczej napisać o dyskusji wokół emigracji, której scenariusz zaproszeni do Wsoli pisarze wywrócili w anarchicznej odmowie nazywania siebie emigrantami. W złotopolskie niedzielne popołudnie, pod portretem Gombrowicza w czerwonym krawacie rozmawialiśmy o pisaniu poza krajem, o byciu – niebyciu emigrantem i o bagażu tradycji polskich emigracji większych i mniejszych.
My to znaczy: Zbigniew Kruszyński, który z emigracji wrócił, ale tylko geograficznie, bo pamięć politycznego wygnańca jest materiałem wszystkich jego książek, w których ogląda i bada język niczym nadinteligentny śledczy lub lekarz starej daty i w ten sposób próbuje odzyskać władzę nad swoją biografią, choćby przez kompensację. Im bardziej zresztą autobiograficzny, tym mocniej zakonspirowany w intymnym podziemiu.
Bronisław Świderski, przez antysemitów pozbawiony polskiego obywatelstwa Duńczyk, człowiek o trzech tożsamościach, który odmawia mówienia o sobie, choć uczynił siebie bohaterem wszystkich swoich powieści, używając prozy jako wygodnego wehikułu myśli albo jak jucznego muła, dźwigającego akt oskarżenia wobec polskości i wobec Zachodu, akt rozwojowy – jak mówią, żeby nic nie powiedzieć – prokuratorzy.
I Mariusz Wilk, który z Polski ujechał dobrowolnie i od lat buduje swoją tożsamość, pragnąc uwolnić się od wspólnotowych potrzasków i schematyzujących etykiet, wierząc wciąż, że jest to możliwe. Ruski pisarz piszący po polsku, dla mnie najbardziej interesujący wtedy, gdy dalekiemu światu dziwił się zdziwieniem przybysza, dziś przystający coraz częściej nad brzegiem jeziora, zadumany, ale i zapatrzony w swoje zapatrzenie. I żeby zobaczyć ukryte w północnej toni zazierkale, przebijać się musi przez taflę zwierciadła z bajki sławnego północnego pisarza, przybranego krajana Świderskiego.
Wszyscy trzej wespół wywrócili zbyt skrupulatny scenariusz rozmowy, uciekali od nazywania, a nawet opowiadania o sobie, a przynajmniej tak im się wydawało. Najpierw wpadłem w panikę. Później jednak w miejsce przerażenia, że oto rozmowa wymyka się spod kontroli, a goście zamiast odpowiadać na pytania, czytają wiersze, fragmenty próz i referatów, w miejsce strachu, że zagadają mnie na śmierć, pojawiła się złośliwa radość, że oto omijając zastawione sidła, poruszając się własnymi tropami, ci nieznośni indywidualiści oddali w końcu hołd lenny Gombrowiczowi: o nim mówiąc, stwarzali siebie, jak przykazał. Takie to już widać miejsce, że o czym byśmy nie mówili, mówimy o nim. My z niego wszyscy – stwierdził Kruszyński i była to nie tylko ironia.
***
Najciekawsze rzeczy działy się jednak, jak zwykle, w mniej oficjalnych momentach spotkania. Choć i tu teatrum iście Gombrowiczowskie się działo, bo przecież każdy z gości to twórca prawdziwy, a więc i domagający się uznania (choćby się zarzekał, że nie dba o to), i prężący się w odruchowej rywalizacji, gdy inni włażą na to samo terytorium. Tyle tylko, że nie każdy potrafi się jak Gombrowicz do swojej słabości przyznać. Nie literackie zawody jednak spotkanie zdominowały, lecz Martusza, kilkuletnia córka Wilka, która w tok rozmowy wkroczyła niespodzianie i cichym papa, papa, któremu towarzyszyły lekkie za rękaw pociągnięcia, wywołała Wilka z sali na kolokwium. Króciutkie, na szczęście.
O Martuszy rozmawialiśmy i później, bo to coraz ważniejsza bohaterka książek Wilka, obdarzonego – jak mówi – łaską późnego ojcostwa, uważnego, chwytającego każdą chwilę, ale zapatrzonego też w przyszłość, tam, gdzie skończy się biografia. I dla niej, przyszłej czytelniczki ojcowej biografii, próbuje Wilk opowiedzieć, kim on sam jest i jak świat rozumie, bo od tego, jaką ojcowiznę, jaką oćczyznę córka odziedziczy, zależy to, kim ona będzie, kim zechce być. Także wtedy, a nawet przede wszystkim wtedy, gdy ojciec stanie się już tylko wspomnieniem, tekstem, odczytywanym i pamiętanym. W tym budowaniu tożsamości kilkuletniej dziś dziewczynki jest pewnie i ojcowska miłość, i wychowawczy projekt zawsze z przymusem skoligacony, ale jest też ostatnia może próba zbudowania ja, własnej tożsamości, budowania wobec i w obecności kogoś najbliższego, najcenniejszego.
Czy nie jest to w istocie zabieg jak najbardziej literacki, relacja wymarzona przez każdego piszącego między nim a oddanym czytelnikiem, literackie życie po życiu, cel każdej chyba twórczości? Czy dziś, w czasach upadku więzi wspólnotowych, pod rządami absolutnymi egoizmu i egotyzmu, nie jedyna to możliwa forma autorytetu, takiego, który nie jest oparty na przemocy i manipulacji?
***
I tak od dzieciństwa zbliżyliśmy się do śmierci, ulegając w końcu jesiennym klimatom. Następnego dnia po wsolskiej rozmowie Bronisław Świderski wykładał jeszcze dla młodzieży na temat wspólnoty biograficznej Gombrowicza i Kierkegaarda. Na wykładzie być nie mogłem, bo w tym samym czasie w kościele farnym rozpoczynało się pożegnanie mojego, starszego o kilka zaledwie miesięcy, kolegi. Muzyka niezmiennie chwytająca za krtań, jedwabiste kazanie prześlizgujące się zgrabnie między życiem a śmiercią, szloch żony, wieńce od instytucji, łzy koleżanek, zaciśnięte szczęki przyjaciół. Uroczystości pogrzebowe, jak pisze się na klepsydrach.
Poprzedniego dnia Zbyszek Kruszyński opowiedział, że podczas spaceru po rodzinnym mieście zobaczył właśnie przy farze nekrolog z moim nazwiskiem, z moim wiekiem zapisanym jako czas przeszły dokonany: żył, tylko z (jeszcze) innym imieniem. Nie sprawdzałem, czy nekrolog ten rzeczywiście wisi na przykościelnej tablicy ogłoszeń ostatecznych. Być może, wiedząc, że przejąłem się śmiercią rówieśnika, Zbigniew wymyślił prowokację, by obserwować jak reaguję, a nuż jakiś wątek psychologiczny się z tego wywinie. Nie wiem, wiem natomiast, że na taki splot rozmów o przemijaniu, pogrzebów i znaków jak memento pozwolić sobie może tylko życie, bo w literaturze byłyby banalnym kiczem. Nie potrafię jednak przestać o nich myśleć, pisząc.
***
W wyborze wierszy Larsa Gustafssona, przetłumaczonym przez Kruszyńskiego, czytam ten zatytułowany „Żywi i umarli”. Kończy się tak:
Wszystko, co imituje życie, zawodzi,
nie zmyli nas.
Ale wszystkie te rzeczy, kryształy,
zabawki, trębacz
wyrażają żal, tęsknotę.
Ona nie jest udawana.
Czujemy to od razu.
Pamiętając siebie.
Czy Ona to bardziej tęsknota, którą wiersz wypowiada, czy też śmierć, którą się tu milczy? Nie wiem. Trudność przekładu, trudność wytłumaczenia: skandynawska, północna śmierć jest rodzaju męskiego, jest mężczyzną. Nie przychodzi jako dobra pocieszycielka cierpiących czy jędza z kostuchą, którą można oszwabić albo przekupić. Co najwyżej można z nią (z nim) zagrać w szachy. Jest zimnym, po luterańsku pragmatycznym urzędnikiem, który przybywa zrobić, co mu kazano. Bez względu na to, czy już czas, czy jeszcze wydawać by się mogło za wcześnie.
Jeszcze nie listopad, ale liście opadają po nocy, ociężałe jak powieki.
Test kompetencyjny w pierwszej klasie liceum. Pytanie, jak nazywa się nagroda, którą za swoją twórczość otrzymał Czesław Miłosz. Oskary – odpowiada jeden z testowanych. Inny, bardziej w nagrodach otrzaskany, wie, że chodzi o literackiego Nobla i że dostała go też Szymborska. Wiesława Szymborska.
Dzwonią, gdzieś blisko, pewnie w telewizji. Literatura, nawet ta wysokich lotów, jest dziś towarem na bazarze popkultury. Prawda tyleż banalna, co i niezależna od naszych pomruków niezadowolenia czy (post)inteligenckiego wydziwiania.
Zabawne tylko, że Miłosz rzeczywiście mocno związany był z Oskarem. Oskarem Miłoszem. Ale to oczywiście nie ma nic do rzeczy.
***
Więcej do rzeczy, czyli nagród literackich, mają zawody sportowe. Nike patronuje zarówno wojnom boiskowym, jak i literackim agonom. Tyle że w tym pierwszym przypadku jej imię wymawia się częściej z angielska.
Krytycy lubią łączyć uczestników literackich zawodów w drużyny i reprezentacje. Według przeróżnych kryteriów, ale wiek i przynależność pokoleniowa jest jednym z popularniejszych. Jarosław Klejnocki wyraził niedawno na swoim blogu radość, że w finale Nagrody Nike nie znaleźli się w tym roku literaccy mandaryni. Wyraził też przypuszczenie, że Nike dostanie ktoś z dwójki najbardziej medialnych autorów. Czy miał rację, przekonamy się za kilka dni, ale wyścig o literacką sławę dziś najczęściej wygrywają celebryci. To ja już chyba wolę mandarynów.
Celebryci wygrywają przynajmniej ten wyścig, który toczy się w mediach, bo już mniej głośną od Nike literacką Gdynię dostała w tym roku (za wybitne, moim zdaniem, „Ocalenie Atlantydy”) Zyta Oryszyn, która celebrytką nie jest. Prawdę powiedziawszy nie wiem, czy można ją nazwać literackim mandarynem (mandarynią?, mandarynką?)?
***
Bez wątpienia natomiast życie literackie stało się grą zespołową. Żeby zaistnieć na rynku literackim, trzeba poddać się rynkowym regułom i zebrać skuteczną drużynę (lub dostać się do niej), potrafiącą tak rozegrać akcję promocyjną, by zapewnić książce wysokie miejsce w rankingach. Zwycięstwo w rankingach jest niczym miejsce w ligowej tabeli, oznacza także sukces biznesowy. Choć podejrzewam, że autorka „Harrego Potera” zarobiła jednak nieco mniej niż Cristiano Ronaldo.
Idąc tropem literackich i sportowych podobieństw, można pozytywnie wykorzystać emocje, jakie budzi każda rywalizacja. Kibice polskich reprezentacji w grach zespołowych nie mają ostatnio czym się emocjonować: piłkarze nożni, siatkowi i koszykowi zbierają srogie baty. Żeby się więc kibicowski potencjał nie marnował, sportową publikę proponuję zainteresować zawodami literackimi.
W promocji czytelnictwa sięga się przecież do coraz bardziej niekonwencjonalnych metod. Rozrzuca książki w tramwajach, parkach, a nawet na plażach, wymyśla coraz oryginalniejsze sposoby szlachetnego przymuszania do czytania – w stylu „nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka” (zamiast tradycyjnego: boli mnie głowa) – więc czemu książki nie miałyby zawędrować na stadiony. Wystarczy dobre hasło. Na przykład: czytaj książki na kopy; zapal lampkę zamiast racy; albo: nie bij, przetłumacz – to ostatnie dla miłośników literatury obcej.
***
Co do mnie, to powoli przestaję kibicować naszym drużynom narodowym – kto lubi oglądać agonie. Konkursowym zmaganiom literackim też nie kibicuję. Czytam. I jeśli nawet nie tylko to, co czytać warto, to wolę się mylić na własny, a nie jurorów, rachunek.
Najlepsze kasztany są w dzieciństwie. Lubimy je tylko jesienią, no bo kiedy mamy lubić, skoro pochowane na zimę, więdną albo łuszczą się wyschniętą łupiną, podobnie jak żołędzie. Tak właśnie, blietz kriegiem starości kończą swój żywot na półce żołędziowi rycerze w brązowiejących zbrojach i zielonkawych hełmach, z rękoma cienkimi jak drzazgi, zakończonymi dłońmi z siarki, łatwopalnymi, wystarczy byle draśnięcie, byle draska… Niewiele dłużej wytrzymują ich konie, prawdziwe kasztany, zaokrąglone może zbyt mocno, ale wciąż rączę, sprawnymi rękoma sprawione.
I jeźdźcy, i ich błyszczące rumaki kończyli zawsze tak samo, na zmiotce-szufelce, co raz dwa robiła porządek z egzemą łupinek z przysychających armii, siłą wcielonych w domowe pielesze z jesiennej wilgoci, daremnie ocieranej ostatnimi promieniami słońca , tracącego ochotę na łażenie po wysokościach. Matczyna sprawiedliwość dziejowa, ład pokojowy na półce nad dziecięcym łóżkiem, czynione były w dyskrecji, bezgłośnie, przynajmniej zanim w modę nie weszły obłe ryczące smoki z napisem zelmer na grzbiecie. Na kolejne armie i zwycięstwa musieliśmy czekać do następnej jesieni, nie tak odległej na szczęście jak jesień średniowiecza, ale równie tajemniczej i fascynującej. Tak dziecięce idylle szykowały nas niepostrzeżenie na dorosłą przemienność losu, tę sinusoidę z nałogową skłonnością do upadania głęboko poniżej osi i obrzydliwie leniwą niechęcią do wznoszenia się ponad zero.
Wiem, wpadam w literackość jak jesienna śliwka w kompot tuż przed zawekowaniem i nie jest żadnym usprawiedliwieniem, że zawsze wolałem smaki ostrzejsze, śliwki – a jeszcze lepiej gruszki – w occie. Wywołując wspomnienia dziecięcych idylli, truchtam za modą, każącą wszystkim, którzy jako tako władają słowem, opisywać swoje dzieciństwo i przemieniać je w debiuty, nagradzane potem i nominowane, paszportowane i recenzowane obficie. Ale za modą truchtając, jej też się sprzeciwiam, bo przecież ja w dzieciństwo jak w słoik z suszonymi owocami rękę łakomczuchę wsadzam i wyciągam co najlepsze kawałki, słodko zlepiające paluchy. A to wbrew dzisiejszym kanonom: bo niesłodkie te dzieciństwa dziś opisywane, straszliwe raczej, traum pełne, wyparć i zaparć, nieobecnych św. Mikołajów i rodziców okrutnych albo przynajmniej zimnych jak nos renifera, rówieśników udręczonych dręczeniem innych, co ma przed samoudręczeniem ratować, szkół jak Guantanamo urządzonych, klechów jak klawisze i wychowawców jak instruktorzy dżihadu, a także inicjacji mrocznych niczym wieczory po nagłym zarządzeniu czasu zimowego.
Więc gdzież ja się pcham tutaj z uczłowieczanymi owocami dębu i kasztanowca, z nierzeczywistymi bitwami, w których nikt nie ginął, a nawet jeśli komu ułamała się zapałczana noga albo ręka, to zaraz nową wtykało mu się zamiast tamtej niezdatnej i bólu nawet nie poczuł. Co nie znaczy, że tak całkiem bez bólu chowani byliśmy. Znaliśmy go dobrze, objawiał się czasem zupełnie niespodzianie, zadawany przez tych, których nie podejrzewaliśmy. A najgorszy był ból niesprawiedliwy, bez wysłuchania naszej racji zadany, co w końcu niczym szczególnym nie było w tamtym czasie, w szóstej dekadzie wieku zagłady i łże-pokoju opłacanego wolnością. Dopiero się jednak do przemocy sposobiliśmy, więc ból, który wspominam, w dziecięcej pamięci odcisnął się jak but nieuważnego przechodnia, zgniatający świeżo opadłe żołędzie i kasztany. Tym bardziej, że zadany został przez osobę wpierw bliską i podziwianą, a potem już tylko obdarowywaną uczuciem niejasnym i mrocznym, przeczuwającym, że miłość jest jednak czymś innym niż lukier pachnący na pączku, że bywa jak starte na betonowym boisku kolana, jątrzące się, trudne do zagojenia.
Co przeskrobaliśmy, nie pamiętam, na pewno nie poszło o kasztany, z których pani C. potrafiła wyczarować cudeńka; patrzyliśmy bez słowa, jak uprawia kasztanową magię, a potem próbowaliśmy ją naśladować tak nieudolnie, że niejeden rycerz i niejeden rumak w tym naszym dłubaniu się ku doskonałości tracił swe umowne życie, lądując gdzieś z boku z brzuchem wypatroszonym z białej treści, kruszącej się łatwo po rozerwaniu jedwabistej powłoki. Pani C., nasza wychowawczyni, uczyła robót ręcznych, tego przedziwnego przedmiotu, które nasze koleżanki przystosowywał do życia ucząc elektryki, a nas, używających noży jedynie do gry w pikuty, przemieniał w wytwórców jarzynowych sałatek. Na długo przed feminizmem, walką z dyskryminacją kobiet i bezpłciowym dyskusjami o kulturowych rolach płciowych.
Poszło być może o zwyczajne spóźnienie na lekcje, a może o niezbudowanie na czas zimowych karmników dla ptaków przylatujących do nas na zimę, które wskutek naszej opieszałości traciły szanse na przetrwanie do wiosny, kiedy to znów odlatywały – bez sensu, myślę tak do dziś – w zimniejsze strony. Mniejsza o powód, ważniejsze, że pani C. postanowiła nas ukarać, fizycznie, bo były to czasy, w których zdarzało się, że nauczyciele bijali uczniów, a nie na odwrót. Kary fizyczne nie stanowiły oczywiście naszej ulubionej rozrywki, ale nie były też czymś poniżającym, uznawaliśmy je za część szkolnej obrzędowości i gry o przetrwanie. Wyrok za czyny popełnione i udowodnione niezbicie, wykonany w trybie doraźnym linijką lub piórnikiem, przyjmowaliśmy raczej ze stoicką ironią cechującą romantycznych spiskowców, postanawiając co najwyżej, że następnym razem popełnimy występek doskonały i nie damy się przyłapać na ściąganiu, strzelaniu ryżem z rurki do odpowiadających przy tablicy lub wsuwaniu lusterek pod ławkę nieuważnym dziewczynkom, zapatrzonym w panią psorkę.
Zdarzały się jednak nauczycielom napady zimnego szału, niespodziewanego i nieuniknionego niczym biały szkwał. Zdarzały się prawie wszystkim, ale nie pani C., która dotąd trzymała nas w ryzach słowami i spojrzeniem, niczym wytrawny treser młode cyrkowe zwierzaki. Tym razem było inaczej: z szafy z młotkami i obcęgami, z której zawsze wysypywały się gwoździe tęskniące za deską i przezroczyste grudki kleju stolarskiego, wyjęła C. długą, misternie splecioną pytę i tym narzędziem, odebranym zapewne jakiemuś szczególnie uzdolnionemu manualnie ulicznikowi, wykonała egzekucję. Precyzyjnie, jakby była nauczycielką matematyki: dziewczynom po jednym celnym uderzeniu, chłopakom po trzy, mocniejsze. Nawet najbardziej zahartowani, którzy nigdy nie wyciągali od razu dłoni pod karzące linijki i wskaźniki, narażając się tym samym na zwielokrotnienie kary, nawet oni stali jak wryci, zaczarowani przemianą dobrej pani, nagle karzącej niewinnych. Myślę dzisiaj, że nie o sprawiedliwość jednak chodziło, ani o żadną traumę, inicjację czy wyparcie. Żaden z tych przemądrzałych terminów nie wyjaśnia bowiem, dlaczego łzy wściekłej bezsilności, połykane wstydliwie, smakowały tym razem jakoś inaczej – słodkawo, aż po mdłości. Tak odkrywaliśmy, nie umiejąc jeszcze naszego odkrycia nazwać, że uczucia są bardziej splątane niż opisuje to pierwsza czytanka, a miłość i nienawiść mogą splatać się w jedno, w doskonałe narzędzie zadawania bólu. Szczęśliwi, nie potrafiliśmy jeszcze interpretować.
Pani C. przypomina mi się zawsze, gdy czytam dzisiejsze opisy dziecięcych rajów utraconych. Większość z nich, mam wrażenie, bierze się nie z literackiego talentu czy tradycji, lecz z podręczników psychiatrii i psychologii. Ale co tam, bardziej ciekawi mnie, czy dzisiejsze dzieciaki nadal stwarzają żołędziowe ludziki i kasztanowe zwierzęta? Na schorowanym kasztanowcu za naszym oknem co roku pojawiają się przecież nowi śmiałkowie, którzy włażą wysoko na niepewne gałęzie i potrząsają drzewem, aż zacznie gubić nie tylko pokryte rdzą liście, ale i owoce, ukryte w rozpękających ponętnie zielonych skorupach. Kasztany spadają jak duże krople nagłej ulewy, prosto na głowy czekających na dole. I wtedy:
– Noszesz, kura jego mać – drze się pod drzewem wniebogłosy kokoszy syn jeden z drugim, jakby ojca i matki nie miał, i pani C. nie poznał nigdy…
Bardziej niż samotności, bali się chyba sentymentalizmu i ckliwości. Chyba, bo wszystko, co dotyczy ich związku, jest hipotezą, wysnutą ze szwów i prześwitów w starannie utkanej literackiej opowieści o kilku wspólnych latach odchodzącego już pisarza, uznanego na koniec wielkim, i młodej doktorantki, kobiety wyzwolonej i Sartrem oczytanej, startującej w życie, którą ktoś (przeznaczenie? los? przypadek? Gombrowicz?) uczynił w ciągu kilku lat, więc niemal jednocześnie, kochanką, żoną, wdową, opiekująca się schorowanym i zgorzkniałym Wielkim Pisarzem, a potem jego Spuścizną. Z rozumiejącym się samo przez się nakazem autoironii i zakazem zanudzania, wiadomo – tych, którzy pozwalają sobie mówić o mnie nudno i rozsądnie, karzę okrutnie: umieram im w ustach i oni mają w swoim otworze gębowym pełno mego trupa.
ON
Trafiła, jeśli wierzyć zapiskom z „Kronosu”, na zły moment jego życia. W sierpniu 1964 zanotował: duszę się w Paryżu, uciekam. Flirt z Ritą, czasem jakiś hołd (…)Boże, Boże mój, nigdy tak strasznie, tak bez żadnej nadziei! A jednak na kolejnych kartach „intymnego dziennika” notuje chwile radości, zadowolenia, swojego i – co podkreśla z kogucią dumą – Rity, radości bardzo intymnych i istotnych. Pożycie z Ritą. Obawy o serce. Pogody. Rita – zadowolenie, przyznaje mi się. To listopad 64. Miesiąc później zapisuje dumną buchalterię: Odkąd z Ritą jestem, więcej niż 15 razy, 4 orgazmy – ale od 2 tygodni +/- nic. Później miejsce chłopackiej dumy zajmują wzmianki o humorach, niezadowoleniu i nerwach Rity. Wszystko to zapisuje dla siebie, ale i dla nas, wiedząc, że kiedyś przeczytamy. Po to mu – także – Rita.
„Kronos”, tę intymną relację z życia odkłada jednak na później, dużo później, a gdy są razem, wobec świata przybiera pozy, często niezbyt dla partnerki miłe, bo negujące partnerstwo. W styczniu 1966 donosi swojej berlińskiej gospodyni, pani Kurpiers: Mam teraz ładne mieszkanie, mały samochód (taki jak Volkswagen, tyle że francuski) i młoda panią, bardzo sympatyczną. Gra, stylizuje się, by zostać dobrze zrozumianym przez praktyczną Frau? Może, ale nawet w tym prostym oznajmieniu tętni walka o dominację, o posiadanie na swoich warunkach, o władzę, bardzo widoczna w zapiskach „Kronosu”. Codzienne, banalne sprzeczki, zapasy o drobiazgi – kolor ścian, półkę na książki, dietę i katar, spokój święty i nieświęty. Ja, które inne ja może tolerować jedynie wtedy, gdy uległe, podporządkowane, milczące kiedy trzeba, pozbawione roszczeń i oczekiwań. W odpowiedzi dąsy, awantury, obrażanie się, ciche godziny i dni. Przynajmniej on tak to widział: Paczowscy wyjechali, zaraz kłótnia z Ritą: „żyję jak mniszka”, depresja, nuda…
ONA
Gdy mówię, że Gombrowicz, przynajmniej Gombrowicz według „Kronosu”, był strasznym egoistą, to choć nie wypowiadam tego jak zarzutu (o nie, rozumiem go coraz lepiej – to starzenie się, bunt ciała, lęk przed bólem i uzależnieniem od innych, poczucie, że już nie ma czasu) pani Rita protestuje, zanim zdążam się wytłumaczyć. Egotykiem, nie egoistą, mówi i pyta: który z prawdziwych, wielkich pisarzy miał normalne życie, stabilne, poukładane? Ona była – może nie przede wszystkim, ale jednak – elementem takiej układanki, zabiegów Gombrowicza o literackie trwanie po śmierci, stwarzanie się dla potomności, życia po życiu nie w formie pośmiertnej maski, lecz nie dającej się zmarmurzyć gry ze światem i pamięcią historycznoliteracką. W ich ślubie choćby nie było niczego romantycznego, związek dwojga przeciwników ślubów, roztrąbiony na Europę i Amerykę, wzmocniony zapisami testamentu. Więc ślub jako zabieg przedłużający literackie życie, gdy to biologiczne brutalnie sygnalizowało, że się wyczerpuje. Był czuły, troskliwy i tak dobry, jak nikt go o to nie podejrzewał, opowiada pani Rita. Staram się jej wierzyć, ale uparcie wraca obraz Gombrowicza wampirycznego, bo i młodość, i energia, i nawet te dąsy, pląsy i milczenia musiały go odmładzać, pobudzać, ratować przed ostatecznym utonięciem w depresji i lęku. Tak po prostu, choćby nie wiem ile razy powtórzył Dominikowi de Roux swoje intelektualne alibi: dla mężczyzny kobieta jest takim chłopcem dozwolonym.
Pani Gombrowicz dziś jest wciąż dyskretniejsza od męża, nauczyła się sztuki przemilczeń i odpowiedzi, które są tylko uprzejmym zbywaniem pytań. Jakby wstąpiła do zakonu klauzurowego: z nakazem milczenia za granicą intymności, z życiem dla jednego celu i jednej osoby. Swój mnisi wdowi urząd sprawuje na szczęście z autoironią, która broni przed przesadą – nadmiernym patosem, niekontrolowanym sentymentalizmem. W pewnym sensie bronił jej też „Kronos”, przez dziesięciolecia trzymany w pudle pod łóżkiem.
ONI
Nie była jednak ofiarą, choćby dlatego, że buntowała się. W lipcu 1965, kiedy wróciwszy z Włoch, weszliśmy do mieszkania i nasze głosy rozbrzmiewały w ciemnym, wysokim przedpokoju, poczułam nagle, że wchodzę do klasztoru. „Czuję się jak zakonnica” – powiedziałam. Zraniłam go… Daty się nie zgadzają, Gombrowicz o mnisich wyrzutach wspomina w zapisku z września 1968 roku. Zgadzają się jednak, co ważniejsze, słowa i ich temperatura. Możliwe, że bunt narastał i wcale się nie ustateczniał, lecz powtarzał. Ale…
Zraniłam go. Nigdy jednak nie myślałam, żeby go rzucić. Życie z nim było trudne – czasem nie do zniesienia – ale to był mój los. Los? Więc wierzy w przeznaczenie, w los, w sens? Oczywiście, odpowiada, przez przypadek spotkała Gombrowicza – to spotkanie nadało jej życiu sens. Powtarza: Witold nie był egoistą, naprawdę dawał. – Jego twórczość to taka kula energetyczna, która napędzała moje życie i nadal napędza – mówi pani Rita, a ja myślę sobie, choć nie mówię tego głośno w obawie przed banalnością komplementu, że ładunek energii był naprawdę ogromny i że nie każdy by go wytrzymał tak, jak Ona. A co z nagrodą, którą obiecuje klasztorne życie? Nagroda jest dla wierzących, odpowiada pani Rita, ale dwie godziny później poważnieje przed tłumnym audytorium i dodaje, że to dzięki tamtemu spotkaniu, w zimnych poklasztornych murach Rouyamount, jej życie było tak ważne i ciekawe.
Spełnione? Może odpowiedź na to pytanie przyniesie książka, którą pani Gombrowicz zamierza teraz napisać. Opowie w niej o czterdziestu pięciu latach życia z Witoldem po jego śmierci, o tym dziwnym związku, który jeszcze się nie skończył. I już się nie skończy.
Nie spodziewałbym się raczej drugiego „Kronosu”. Po uknutym wspólnie przez Gombrowiczów skandalu, który odgrzebuje właśnie autora „Kosmosu” spod nadgniłych laurów klasyka, ta przedziwna para wraca do swojego spektaklu. On znów myli tropy, tym razem skrywając się za kartami „Kronosu”, buchalterią wrzodów, duszności, bólu i nieznośnej, codziennej małostkowości, przez które przeziera straszliwy lęk. Ona gra swoją rolę wdowy-strażniczki, z opowieścią o dobrym i ciepłym Witoldzie, w którą niełatwo uwierzyć, a która jest przecież tylko makijażem, skrywającym wyznanie miłości, coraz większej z latami, i tęsknotę, nie do zaspokojenia. Mamy gdzieś w archiwach muzeum takie wyznanie, wypowiedziane do kamery, które może kiedyś, gdy pozbędziemy się strachu przed sentymentalizmem, upublicznimy.
Gdy więc pytam, czy wzorem Anny Dostojewskiej, która swój dziennik zatytułowała „Mój biedny Fiedia”, wspomnienia o mężu opatrzy tytułem „Mój biedny Witia”, Rita Gombrowicz odpowiada ze śmiechem, że oczywiście nie – zatytułuje je „Mój wielki mąż Witold”.
JESZCZE NIE EPILOG
Kończąc spotkanie we Wsoli, zapytałem panią Gombrowicz nie o podsumowanie, lecz o plany. Z nadzieją, może trochę zabobonnie? Zresztą co tu podsumowywać? Byli razem, choć osobni. W przebłyskach radości bawili się sobą i życiem, bez nudy. Zmęczeni, wpadali w histerię albo depresję, dręczyli się i zmagali, aż po milczenie i chłód. Byli razem, czasami wbrew sobie, ku swojemu utrapieniu, ku samotności. I tak już jakoś zostało, tak już zostali. W sumie – życie.
Tak ich widzę: w całej tej swojej niezwykłości bywali jednak także zwykłymi kochankami, z bagażem przywar i małości, ze skrywanymi i tłumionymi, ale powracającymi objawami sentymentalizmu. Jest takie zdjęcie Gombrowicza, ostatnie, zrobione w Vence: światło zalewa taras i stolik, przy którym siedzi pisarz. W czapce, szaliku, opatulony mimo południowego słońca, jakby gotowy do drogi, czujący już skradający się chłód. Zmrużonymi oczami patrzy nie w obiektyw, ale przed siebie.
Pewnie to niedopuszczalnie sentymentalne, ale wyobrażam sobie czasem, jak przed tym ostatnim może wyjściem z domu Rita poprawia mu szalik i dopina guziki ciepłej marynarki.
Koniec i bomba…
Arabski poeta Ibn Al Hossani twierdzi, że podróż nieopisana to podróż zmyślona. Podróży na Hel opis należy się choćby po to, by zrozumieć, dlaczego tam właśnie wracamy. Najprostsza, choć niewystarczająca, odpowiedź: trudno nie wracać do świata, w którym ludzie mają tyle poczucia humoru, by żartować w kwestii tak śmiertelnie banalnej jak transport publiczny. Oto autobusowi, który przez cały półwysep zawiezie nas aż do Helu, nadano numer „666”. Żart iście szatański, nie wiem tylko, czy to urzędnik zarządzający transportem był tak biegły w angielskim i biblistyce, czy też stał się ofiarą podszeptu jakiegoś dowcipnego wykształciucha?
***
Hel kojarzy mi się z podróżowaniem, może i nie tak znowu dalekim, ale jednak aż po końcową stację. Końcową? Zdania są podzielone: czy Polska na tym półwyspie kończy się czy też zaczyna? Atlas geograficzny nie rozstrzyga sporu, ale inspiruje. – Hel to taki języczek, zobacz na mapie – tłumaczy matka małemu dziecku na stacji. – Ty też czasem tak pokazujesz język. A komu pokazuje język Polska: morzu? lądowi? sobie? A może po prostu dobiegła do morza resztką sił, z jęzorem wywieszonym na brodę?
Hel przypomina też sflaczały ustnik balonika, kolorowego, weselnego – wszak zaślubiny z morzem zdarzały się w historii Polski nie raz. Sflaczały, bo komuś zabrakło sił, by nadmuchać go do końca i już na zawsze będziemy skazani na niedokończenie, niedorobienie formy? A może Hel to taki wentyl, przez który z polskiego balonu co jakiś czas ktoś upuszcza trochę powietrza, żebyśmy się od nadęcia naszego nie rozpryśli na kawałki?
Myślę jednak, że było tak: dobiegłszy do morza ostatkiem sił, w przypływie jasności dostrzegła Polska, że oto znów będzie u nas na opak, inaczej niż w krainach szczęśliwych, gdzie morza są na południu, a góry na północy. I wtedy postanowiła zawrócić na południe, ale sił wystarczyło jej zaledwie na niewielki półwysep.
***
Dlaczego wracamy? W to samo miejsce, rok po roku? Turyści dzielą się na odkrywców i pielgrzymów. Tych pierwszych we wciąż nowe miejsca gna potrzeba poznawania i zdobywania kolejnych pejzaży, ludzi, historii. Drudzy wracają do tych samych miejsc, by podróżować w głąb, powtarzać i na nowo interpretować obrazy, zdarzenia, detale, nienasyceni lub przywiązani do rytuału. Podążają do miejsc uświęconych tradycją i stopami innych pielgrzymów, albo sami wyznaczają sobie sanktuaria, do których wracają. Sami, na własne ryzyko. Ćwiczą się w indywidualizmie, oswajają samotność.
Być samemu wśród tłumu namaszczonego tymi samymi olejkami, wśród niewolników słońca, padających przed nim na twarz – to dopiero sztuka. Można też łatwiej: po prostu uciec od ludzi, wystarczy kilometrowy spacer.
***
Podróż na Hel jest zawsze trochę odrealniona, tym bardziej, że wybieramy pociąg. Wagon sypialny pamięta „Ostatni dzień lata”. Dwanaście godzin, połowa jednego z danych nam dni, by przejechać prawie siedemset kilometrów, ze dwieście więcej niż to konieczne. Poruszamy się jak żmija z nadmorskiego lasu, zygzakiem: najpierw na wschód, w stronę Pilawy, by z niej odbić do stolicy; potem nagłym manewrem na zachód lekko pochylony ku północy, Toruń, Bydgoszcz. Gdzieś, w którymś z tych miast (nigdy nie wiem, w którym, bo zmianę przesypiam), nasz pociąg zaczyna jechać w stronę zupełnie przeciwną, jakby postanowił zawrócić. Zapowiedź Helu: na półwyspie pole manewru jest mocno ograniczone, żadnych uskoków w bok, uników. Można posuwać się tylko do przodu, do piaszczystego końca, albo cofać. Jak w życiu, choć dostrzega się to późno, już za smugą cienia.
Tu jednak, przez te kilkanaście godzin nocnej podróży, czas i przestrzeń trwają w zawieszeniu. W ciemnościach, przez które przeciska się pociąg, nie widać nic oprócz odbić rozświetlonych okien, które wydają się nieruchome mimo pędu wagonów. Powietrze pachnie wysmołowanymi podkładami i wciąż rozgrzanym metalem torowiska. Świerszcze ukryte w nieco jaśniejszych od bryły lasu pnączach, których nazwy nie znam, wypełniają sielski krajobraz monotonnym dźwiękiem.
Rankiem robi się zimno, ale to nic, bo widać już zatokę, rozkręcające się słońce i wiatraki, dające energię.
***
Żeby opis był dokładniejszy, trzeba się jednak zatrzymać. Jak zwykle wybieramy Kuźnicę, niemal najwęższe miejsce na półwyspie, trzy, cztery minuty z brzegu zatoki na brzeg morza. Ani słońce, ani deszcz nie zatrzymują się tu na dłużej, zresztą miejsca brak dla kolejnych letników, miejscowi jakoś się mieszczą. Prawie nie ma wolnej przestrzeni, wieś rozparcelowana na małe podwórka, okna bezczelnie zaglądają w inne okna, żyć trzeba przyzwoicie, bo nic się tu nie ukryje. Wolną przestrzeń można znaleźć tylko na wodzie.
Cel naszej corocznej pielgrzymki to rzeczywiście taka ziemia (prawie) święta, usiana pobożnymi znakami. Maleńkie kapliczki na podwórkach, pilnujące obejścia, bo tu jeszcze nie wierzy się w ogrodowe krasnoludy. Święta Barbara od pająków, osłonięta postawioną dziobem do nieba łódką, strzeże rybaków i ich rodziny, dając też schronienie pajęczakom, otulającym ją czule swymi sieciami. Chrystus na cmentarnym krzyżu już na szczęście wymyty przez sztormowe deszcze z różów i błękitów, więc mniej odświętny, a bardziej człowieczy.
Ten w wyremontowanym porcie, zdjęty ze starego, drewnianego krzyża i ukrzyżowany na nowo: ramiona z nierdzewnej stali, iluminatory, które wieczorem świecą, nachalnie wskazując drogę spóźnionym żeglarzom. Iluminacja współfinansowana z funduszy unijnych, znak czasu. W porcie sporo nowych łodzi i kutrów, jest na co popatrzeć. Więc ludzi tu więcej, trzeba uciekać za przystań, tam, gdzie na nową plażę przeniosły się kormorany. Polują długo nurkując w zatoce albo suszą wielkie skrzydła i wtedy wyglądają jak diabelski emblemat. Co potem próbują odkupić w locie, przypominając czarne krzyże nad wodami. Tyle, że odwrócone.
Na szczęście na Helu nikomu nie przychodzi do głowy, by do nich strzelać jak na Mazurach. Podana bez komentarza informacja w telewizorze: ponad tysiąc tych pięknych ptaków zostanie zabitych, bo niszczą drzewa i wyjadają ryby ze stawów hodowlanych. Grzeszą więc przeciw władzy człowieka, który najbardziej zapamiętał jedno zdanie z Pisma i czyni sobie ziemię i wody, broniąc monopolu na zniszczenie i pazerność.
***
W końcu tygodnia odkrywamy, że i do Kuźnicy dotarł nowy kult, panreligia rozrywki. Niby nic tego nie zapowiada: siedzimy na ławce nad zatoką, spory kawałek od oberży, w której ktoś śpiewa bluesa, tu ledwie słyszalnego. Gapimy się, jak księżyc chudeusz próbuje przemienić zatokę w cynową paterę, nieudolnie, bo woda i tak marszczy się drobnymi falami, przypominając arabskie pismo. I wtedy od portu niesie się pierwsze zawołanie muezina, potem drugie, jeszcze jedno i kolejne. Koncert. Jeszcze głośniej, głośniej – nawołuje zgromadzonych pod sceną muezin-wodzirej. Wyznawcy wyją, ile głosu w gardle.
Błogosławieni cisi, ale to później.
***
Następnego dnia przezornie uciekamy na plażę, jeszcze przed zmierzchem. Siadamy nad samym brzegiem, który w dzień pełni rolę oświetlonego wysokim słońcem wybiegu. Ale sylwetki z kanonicznych obrazków popkultury są na nim w mniejszości. Inspirujące modele znaleźli by tu i Rubens, i Dwurnik, może i Picasso.
Obserwuję ten wybieg przez najcudowniejszy wynalazek człowieka: ciemne okulary, nie tylko pozwalające podglądać świat bez wchodzenia z nim w interakcje, ale także pozwalające bezkarnie spojrzeć w twarz Innego i pozostać dla niego zagadką. Ale czy komuś chciałoby się rozwiązywać zagadki na wakacjach?
Wieczorem plaża wyludnia się i wkraczają na nią krzykliwe sprzątaczki, mewy wydziobujące resztki z ludzkiego odpoczywania. Bardziej jednak skupione są na rywalizacji, na przeganianiu innych dziobiących. Nerwowo rozglądają się wokół, gotowe porzucić wygrzebany z piasku kawałek bułki, byle tylko inna go nie dostała. Wiem, antropomorfizacja to trop kompletnie zużyty, ale nie mogę oprzeć się myśli, że dzięki mewom plaża nie wyludnia się tak zupełnie. Czas wracać.
***
Powroty są trudne, wpędzają w melancholię. Więc coś optymistycznego: w tym roku kormorany zebrały się do odlotu dość późno, później niż zwykle, bo dopiero w dzień naszego wyjazdu. Może to oznaczać, że zimna i słotna jesień tak szybko nie nadejdzie. Może nawet nie będzie jej wcale?
***
Arabskiego poetę i jego zdanie wymyśliłem sobie dla literackiego alibi w dobrym tonie. Czy Hel też sobie zmyślam?