W „Salkach”, chyba najciekawszej książce o podróżowaniu, jaką zdarzyło mi się czytać, Wojciech Nowicki z bolesną szczerością (to nie frazes: naprawdę i bolesną, i szczerością) opowiada, co zmusza go do podróży. To potężne lęki: reisefieber, lęk własny oraz lęki cudze, dziedziczne – absolutna niechęć przodków do ruszania się ze swojego miejsca, która owładnięci byli od czasu, gdy wygnano ich z rodzinnych domów i rodzimych kresów.
Podróż, jak opisuje ją Nowicki, to zarazem pogoń i ucieczka, przekraczanie granic i ich rysowanie, próba odnalezienia i zarazem zgubienia przynajmniej części siebie. Ludzkie, arcyludzkie, prawie wszystkie podróże da się z tego wywieść.
***
Ale jest też inny sposób wędrowania w przestrzeni i czasie, bardziej koci niż ludzki. Koty, nawet te udomowione, wchodzą w dorosłość sporządzając mapę swojego świata. Krążą wokół miejsca, które wybrały na „dom”, zataczając coraz szersze kręgi, nawet w promieniu kilkunastu kilometrów. Zapamiętują szczegóły: ludzkie i zwierzęce ścieżki, zapach modrzewiowego lasu, wilgoć ciągnącą od strumienia, szum szuwarów, ujadanie psów i ptasi świergot w krzakach głogu, metaliczny stukot szyn na chwilę przed pociągiem, odgłosy polowania, wysokość traw, południowe słońce i grubość piasku pod poduszkami łap, a także opuszczone nory i rozpadające się zabudowania, z których wywietrzał zapach dawnych mieszkańców i teraz mogą dać schronienie, łatwo dostępne gniazda, w których można się pożywić, zacienione, wiecznie wilgotne łęgi, które zawsze dadzą parę kropli wody.
Taką właśnie mapę koty noszą w głowie do końca życia. Można powiedzieć, że to także rodzaj zmagań z lękami, ale bardziej naturalny, bez ludzkich sublimacji, dyktowany przez instynkt przetrwania: trzeba poznać swój świat, swoje okolice po to, by nie słuchać lęku, gdy dopadnie w chwili zagrożenia, ale ratować się, wybierając instynktownie właściwą ścieżkę. Wiedzieć, gdzie się schronić w razie czego. W każdym razie.
Swoją mapą po raz ostatni posługują się koty tuż przed śmiercią: przepadają gdzieś, gdzie nikt ich nie znajdzie i umierają w samotności.
***
Tam, gdzie – choć blisko – jeszcze nas nie było, wyruszyliśmy w niedzielne przedpołudnie, nic więc dziwnego, że na pierwszym postoju w ośrodku nad Pilicą trafiliśmy na mszę i nie mogliśmy dobrze się rozejrzeć. Dawny ośrodek wypoczynkowo-szkoleniowy związku młodzieży socjalistycznej po śmierci socjalizmu popadł w ruinę, w końcu stał się ośrodkiem wypoczynkowo-rekolekcyjnym diecezji rzymskokatolickiej. Ewangelię postępu zastąpiła na powrót objawiona. Podkreśla to nazwa ośrodka: Emaus. Biblijne nazwy mają tu również domki campingowe: Betlejem, Nazaret i inne. Nie zapamiętałem, czy jest tu również Kana Galilejska?
A Golgota? Gdyby tak nazwać któryś z domków? Czy znalazłby się śmiałek, który chciałby zamieszkać w Golgocie? Człowiek bez lęku, bo wielkiej wiary? Czy może raczej wiary całkiem pozbawiony?
***
Naprawdę tego nie planowaliśmy: droga do Białej Góry tak właśnie prowadzi. Jedziemy przez Boże, kilka krętych kilometrów i za łukiem objawia się Boża Wola, ze dwadzieścia kominów, ani biednych, ani bogatych, pola daleko od zabudowań. Dalej semantyka bliższa już ziemi: następna wieś nazywa się (i słusznie) Budy Boskowolskie, nie ma o czym mówić.
Nawigacja internetowa, która dziś zastępuje podróżnym przeznaczenie, wyprowadza nas w pole, na polną drogę, dziurawą, całą w kępach traw, niech to diabli, można stracić zawieszenie. Można stracić, diabli nadali.
Więc pytamy o drogę, na szczęście jest kogo, choć pustkowie. Dom jeden, stary, drewniany, niszczejący, ale okazały. Stodoła, obora, komórki z pustym gołębnikiem, chyba wszystko to jeszcze używane, ale raczej nie przez staruszka, który siedzi, jak Bóg w niedzielę przykazał, na niskiej ławeczce przed wpółotwartą bramą. Prosto, tłumaczy, panie, jak asfalt prowadzi. Dziadek towarzyski jest albo wyglądam mu na niezbyt rozgarniętego, bo aż na drogę wychodzi kierunek pokazać, paluchem pokrzywionym, poczerniałym, oklejonym brudnym plastrem, chyba więc jeszcze w obejściu jest z niego jakiś pożytek.
To tam, panie, gdzie tańce kiedyś były, zabawy, tłumaczy i diabliki skrzą mu się w oczach pod zniszczoną bejsbolówką. Przytakuję, głupio jakoś, bo przecież skąd mogę wiedzieć, gdzie tu tańczono. – Tylko tej pani niech pan tam gdzie nie zgubi – żartuje i śmiejemy się wszyscy, jakby było z czego.
A zgubiliśmy się później, w Nowej Wsi, choć byłem pewien, że pamiętam drogę.
***
Biała Góra nie była nagrodą: tłok, śmietnisko, pastwisko zamiast plaży, tylko Pilica niezmiennie kręta i piękna. Uciekliśmy więc w sentyment, do Świerży, nad Wisłę. Woda naprawdę wielka, wylała jak prawie co roku. Betonowa opaska oddzielająca nurt i brzeg skruszała zupełnie już kilka lat temu, więc i spacerować nie ma po czym.
Siedzimy w łódce wyciągniętej na brzeg, przy takiej wodzie mało kto odważa się wypływać na rzekę. Ale prom kursuje, częściej niż rozkład każe, bo chętnych dużo. Nam ruszyć się nie chce, gorąco, nawet komary nie gryzą, poza tym czasu nie wystarczy na drugi brzeg, jak zwykle.
Przyglądam się czekającym na przeprawę, mimowolnie słuchając ich rozmów. Dwaj młodzi, oparci wystudiowanym gestem o maski starych, wychuchanych samochodów, nie wiem, jakie to marki, nie znam się, ale takimi resorkami bawił się już mój syn.
Dziewczyna na trawie, nijaka, nawet nie wiem, ładna czy brzydka. Gada głośno, przez telefon wielki jak pokład promu, który właśnie odbił od drugiego brzegu. Płyniesz? Czekam? Dobra. Tak, tutaj, no gdzie, na brzegu. Nara. Nara? Brzmi jak starohebrajskie imię. Tutaj?
Tak, trzeba tu wrócić na tygodniu, po ciszę, obiecujemy sobie bez przekonania, wiemy przecież, że ten tydzień zdarzy się może za kilka lat albo wcale. Jeszcze chwila postoju we wsi, piaszczystej łachy przed rozjazdem już nie ma, schowana pod kostką, trawnikiem, ławkami. Skwer, za unijne, jak wszędzie. Trzy sklepy, dwa czynne w dzień wolny, domy i bloki odnowione, wiadomo, elektrownia, energia.
Dwaj mężczyźni na rowerach, zsiedli, rozmawiają. …Na rybach byłeś teraz kiedyś?.. Dzisiaj nie, nie mas co, przybiera, to uciekają na środek… Ale coś może się trafić… Może, jutro, zobaczymy… Przystaje trzeci, młodszy, opalony, aż czarny. – Dobry, jak rzeka – pyta rytualnie, a oni znowu: przybrała, przybywa, jeszcze.
Rozmowa ludzi nadrzecznych. Przypływy, odpływy. Jesteśmy znów jak w domu, tym bardziej, że nad Zagożdżonką, leniwym dopływem Wisły, bez zmian: komary tną jak licho, zarośnięta rzeczka ledwo płynie, droga przesypuje piasek, pewnie ciągle ten sam.
***
Na szosę warszawską skręcamy w Nowej Wsi, nazywającej się tak, bo wybudowana została na miejscu starej, doszczętnie spalonej i teraz ciąży na niej przekleństwo młodości – nigdy już nie będzie stara. Drogę wskazał nam ręką wolną od butelki dobry człowiek, przed dobrym sklepem, dobrym, bo otwartym w niedzielę i sprzedającym piwo dobre, choć ciepłe. Każdy ma swoją miarkę dobra.
Po obu stronach szosy puszcza, las gęsty, z mchem rozmaicie zielonym, obfitym. Grzybny, tylko trzeba znać miejsca. Znać miejsce, podstawa.
Przed Kozienicami tablica: Uwaga! zaniżone pobocze. Niedawno do Krakowa jechałem wagonem pierwszej klasy, przekwalifikowanym na klasę drugą. Napis na drzwiach informował: wagon zdeklasowany. Pańskość i kompleksy wyłażą z naszego języka jak rozwalone worki ze śmieciami z zarośniętych rowów wzdłuż szosy.
***
W najbliższej okolicy na szczęście rzeczy wracają do ładu, także semantycznie. Znów można „jechać do łabędzi”, bo ptaki wróciły na jeziorko za Chałupkami po długim remoncie, ciągnącym się jak podjazd w Wysokiej. Zbiornik mocno przez remont zdeklasowany, na szczęście przyroda ma za nic ludzką zapobiegliwość i już wylewa swoje zielenie poza narzucone przez meliorantów formy.
Ptaki kryją się w odrośniętych szuwarach, teraz nie podpływają nawet po chleb, skupione, czujne, prowadzą swe młode, ucząc je wszystkiego przed nieuchronnym rozstaniem. Te cztery młode już niewiele mniejsze od starych, tylko jeszcze szare i przez to niepiękne, po kaczęcemu.
Wydarzenie, bo pojawia się czapla, pewnie przelotem, biała albo nadobna, z daleka nie widać dobrze.
***
Nadobna… Niedobitki starej polszczyzny kryją się jeszcze w nazwach, partyzanci na terytorium podbitym przez makaronizmy.
Gdzieś w trasie drogowskaz: Osiny Mokra Niwa. Niwa – czyli łąka granicząca z polem? A może tylko miara, kawałek pola, wczorajsza parcela, dzisiejsza działka. Trzeba by sprawdzić, kto jeszcze pamięta dawne znaczenia?
Następnego dnia w Ciepłej skręcamy na Bąków, przy kamieniu ku czci miejscowych oraz żołnierzy zwiadu dywersyjnego AK porucznika „Roberta”, zamordowanych za niepodległość w latach 1939-45 oraz 1946-56. Pełna pamięć wraca powoli.
***
W wigilię 15 Sierpnia rwę i pogryzam małe czerwonawe jabłka z przydrożnej dziczki. Słodko cierpkie, soczyste. Zjadam je jednak, obawiam się, wcale nie patriotycznie, nie komuś na złość, a po prostu, jak zawsze. Jabłonka ma gdzieś embarga, putinców i geopolitykę.
Spokój, cisza, słońce osusza załzawione rosą rowy. Chmury podniosły się wysoko, pod nimi stado bocianów. To już? Szykują się do odlotu, na razie ćwiczą, szybując bezładnie w poszukiwaniu dobrych wiatrów. Wracający co roku, kołujący nad głowami smutek.
Na tablicy z nazwą wsi CIEPŁA ktoś dopisał TASMANIA. Doprawiona ironią tęsknota? Mnie już nie dotyczy, dawno postanowiłem: zostaję tutejszy. Moje lęki i smutki pochodzą z innych okolic niż te zadekretowane geografią. Mam swoją własną mapę.
***
Mapopisanie można też, za Białoszewskim, nazwać obmapywaniem. Ten genialny neologizm brzmi trochę jak – obłapywanie. Podobieństwo nie tylko w fonetyce: w obmapywaniu rzeczywiście skrywa się żądza, wilczy apetyt na życie. I też bierze się z lęku. Bardziej jednak z lęku niesionego przez czas niż tego czającego się w przestrzeniach.
To zdanie przejdzie do klasyki debat o sztuce: „Nieco współczujemy wszystkim miśkom, które zdążyły już podsumować i zrecenzować nieskończony film, mimo usilnych naszych próśb by tego jeszcze nie robić”. Tak na facebooku napisał Jan Komasa, reżyser „Miasta 44”, krytykując krytyków krytycznie oceniających jego film, którego tak naprawdę w momencie przedpremierowego pokazu na Stadionie Narodowym jeszcze nie było.
To znaczy film w ogóle był, ale inny, bo ten, którego premiera planowana jest na wrzesień od przedpremierowego będzie się różnił paroma drobiazgami: „inna końcówka, inne ujęcia, inne prowadzenie scen, inna muza, inny kolor” – podsumowuje reżyser różnice między ostatecznym, kinowym kształtem filmu a jego „wersją stadionową”.
„…spodziewajcie się jeszcze większych zmian i innych filmowych akcentów niż te, które można było wychwycić (jeśli w ogóle coś można było wychwycić!) na Stadionie Narodowym” – przestrzega publiczność reżyser „Miasta 44”, dystansując się „nieco” od boiskowego seansu. Więc po kiego diabła było film na stadionie pokazywać?
Pytanie może nazbyt zdroworozsądkowe jak na nowoczesne formy życia artystycznego, ale nasuwa się przecież samo. A za nim inne, natrętne. Czyżby film Komasy pokazano w tak, delikatnie mówiąc, niecodziennym miejscu bez zgody reżysera? Bo przecież jeśliby twórca zgodę taką dał, oznaczało by to, że godzi się pokazać dziesięciu tysiącom widzów (w tym stojącym nad grobem uczestnikom powstania) jakiś półprodukt, niewykończoną „wersję stadionową”? Byłbyż więc reżyser aż tak szacunku dla widza pozbawiony? Uwierzyć trudno, acz z drugiej strony – gdyby niedokończone dzieło wbrew jego woli pokazywano, to czyż larum by nie podnosił, świadectw medialnych oburzeniu nie dawał, w konformizmie się ukrywał? Więc jeśli rzeczywiście za jego zgodą film w tej formie zaprezentowano, to czemu teraz nad stadionową projekcją wydziwia?
Dajmy jednak pokój artyście, kolejnemu zresztą, który słów własnych się przelękłszy, zasłania się prywatnością obcą internetowej agorze. Przecież nie nim jednym merkantylny duch współczesności zawładnął. „Miasto 44” reklamowane jest jako produkcja prawie hollywoodzka, więc i marketing ktoś wymyślił hollywoodzki, prawie. Tyle tylko, że nadwiślański duch wolnego rynku ma swoją specyfikę, niezniszczalne genius loci Stadionu X-lecia, na Bazar Europa przerobionego.
Tamtego bazaru już nie ma, zamiast niego postawiono wielgachny plastikowy koszyk w narodowych barwach, wypisz wymaluj taki, w jakim na stołówce zakładowego ośrodka wypoczynkowego w Świerżach Górnych koło Kozienic podawano chleb. (Od razu się zastrzegam, że do tamtych wywczasów sentyment mam ogromny, a i Wisła pod Świerżami piękniejsza niż w stolicy.) Bazaru nie ma, ale duch bazarowego kapitalizmu wciąż unosi się nad Narodowym, zarządzanym jak stragan z mydłem i powidłem.
Skoro nie mamy piłki nożnej, to stadionowy biznes robić trzeba, na czym się da. I dlatego nasz narodowy trawnik najmniej jest boiskiem piłkarskim, a pełnić zaczyna rolę Pałacu Kultury – a to koncert pop gwiazdy na nim organizują, a to targi książki albo właśnie ważną premierę(?) filmową, chwaląc się przy tym, że to niezwykłe wydarzenie nie tylko w historii polskiej, ale i europejskiej kinematografii. Prawda, projekcje filmowe zdarzały się w fabrykach i koszarach, a nawet w kosmosie, ale na piłkarskim stadionie chyba jeszcze nie. Więc rzeczywiście to niecodzienne, niczym cielę z dwoma głowami.
Doświadczenie podpowiada, że z tym pokazem było jak to zwykle u nas: ktoś chciał komuś zrobić dobrze, więc datę okolicznościową wyznaczył i w cudzym imieniu produkcyjne zobowiązanie podjął, ktoś inny wybrał miejsce i listę gości, aż w końcu następny ktoś na czas nie zdążył, produkcji nie skończył, ale pokazać ją przecież trzeba, zainaugurować, wstęgę przeciąć, walnąć mowę, resztę najwyżej potem się poprawi. Nieważne co: drogę, most, szkołę albo film czy spektakl. I wszystko jedno kiedy: w czasach gomułkowskiej siermiężności, gierkowskiego pościgu za Zachodem czy dzisiaj, w epoce realnego kapitalizmu. Duch improwizacji nie ginie w narodzie.
To jednak ciągle nie wyjaśnia, dlaczego artysta miśkami swoich oponentów nazwał, jakby jego ulubioną audycją były nocne rozmowy tirowców przez cb radio. Cóż, z salonów narodowego gimnazjonu do warszawskiego zwierzyńca daleko nie jest, więc może i kudłata metaforka nawinęła się panu reżyserowi sama.
Polskie ZOO. Kanał.
W drogę bez powrotu wyruszył 29 lipca. Zanim jednak popłynął w rejs tym wspanialszy, że darmowy, odbył we Wsoli ważną rozmowę, która pewnie sporo go kosztowała i od której być może zależała przyszła wartość literatury polskiej. Ta rozmowa odbyła się pod koniec czerwca albo na początku lipca, dobrze nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że lato 1939 roku było piekielnie upalne. Piekielne lato.
Powtórzę stary zakład: jeśli zgodzimy się, że bez wyjazdu do Argentyny nie byłoby takiego Gombrowicza, jakiego dostaliśmy, to Wsola staje się miejscem symbolicznym, a rozmowa z Jerzym Gombrowiczem jednym z ważniejszych wydarzeń w historii literatury polskiej.
***
„Witold się wahał, gdyż w Rzymie, gdzie spędził święta wielkanocne, głośno mówiono już o zamierzonej agresji Hitlera na Polskę. Namawiałem go do wyjazdu, nie wyobrażając sobie tego zdecydowanego antymilitarysty w czasie działań wojennych” – wspominał po latach Jerzy. Dodając, że „zastrzeżeń natury patriotycznej nie było”, bo Witold ze względu na stan zdrowia do wojska się nie nadawał. Dlaczego Witold Gombrowicz radził się akurat brata-lekkoducha, czy może wyjechać z zagrożonej Ojczyzny? „Zastrzeżeń natury patriotycznej nie było”. To właśnie chciał usłyszeć?
Może Gombrowicz wcale nie po radę do brata przyjechał, ale po usprawiedliwienie? Może chciał usłyszeć to, co usłyszał właśnie od ziemianina, który chętnie w mundurze się pokazywał, choć był rezerwistą, i który mentalnością oraz praktyką życiową uosabiał wszystko to, co później Gombrowicza-uciekiniera-emigranta mogło oskarżać o zdradę? Dobrze, że Jerzy się nie zawahał, odpowiedź w przekonujące usprawiedliwienia ubrał. Bo czy gdyby Witold na transatlantyk nie wsiadł, to w okupowanej Polsce mógłby napisać Poniedziałek – ja. Wtorek – ja., i tak dalej?
***
Więc tak naprawdę Wsola jest ważna nie dlatego, że Gombrowicz w niej bywał, ale dlatego, że z niej wyjechał. Odciął pępowinę trzymająca go na miejscu, w ustalonym społecznym obrządku, w formach uklepanych obyczajem, w tradycji przemienionej w dworkowy konwenans, w dętych orkiestrach ani-guzikowego patriotyzmu. Tak, poszedł w tango zamiast na wojnę, ale inaczej nie mógł. Musiał najpierw wywalczyć siebie pojedynczego. Siebie w sobie obronić.
Czynienie z Gombrowicza demona antypolskości i konformizmu, przeciwstawianie jego poglądów Conradowskiej niezłomności, jest grubym nieporozumieniem. Złośliwie korzystając z logiki Gombrowiczowskich nienawistników, można powiedzieć, że to Conrad, a nie autor „Trans-Atlantyku” porzucił tę polskość, która przynajmniej dla pisarza jest najważniejsza – ojczysty język. A mówiąc bardziej serio: to Conrad przecież „zdezerterował” z polskości w uniwersalność, Gombrowicz polskie chciał włączyć w światowe, powszechne wzbogacić naszym doświadczeniem niedojrzałości i peryferyjności. I w rezultacie polską słabość obrócić w siłę.
***
Gombrowiczowskie „ja”, pragnące wyrwać się z obowiązku formy i form obowiązkowych to nie przeciwny biegun Conradowskiej przyzwoitości i dzielności wobec losu. Już prędzej jest nim indywidualizm i pacyfizm Louisa-Ferdinanda Celine’a. Antyojczyźniane bluźnierstwa z „Trans-Atlantyku” brzmią łagodnie przywcześniejszej o dekadę z okładem „Podróży do kresu nocy”.
– … odrzucam wojnę i wszystko, co w niej jest… ja jej nie odbieram cnoty… nie przyjmuje jej z rezygnacją… nie płaczę nad nią… odrzucam ją kompletnie ze wszystkimi jej ludźmi, nie chcę mieć do czynienia z nią, z nimi. Choćby było ich dziewięćset dziewięćdziesiąt milionów a ja sam jeden, oni nie mają racji, Lolu, a rację mam ja, ponieważ ja jeden wiem czego chcę: nie chcę umrzeć.
Banalne? Może, ale wielkim pisarzom wolno więcej. Jeden z francuskich bohaterów Celine’a odmawia walki, bo nie chce znaleźć się trzy stopy pod ziemią ociekający robactwem i bardziej cuchnący niż kilo gówna z 14 Lipca.
***
Wielcy są wielcy, gdyż są jak samo życie, odznaczają się całkowitą pogardą dla estetyki, nie boją się banałów, są głębocy i wulgarni. Są nijacy, wstrząsający i prostaccy. Tak Adolf Rudnicki zapamiętał Gombrowiczowskie uwagi o pisarzach pierwszo- i drugorzędnych.
Cytowany esej wart jest uwagi, bo nie stosuje wobec Gombrowicza taryfy ulgowej. I mniejsza o motywację Rudnickiego, który przecież zaczynał równie obiecująco, jak autor „Pamiętnika z okresu dojrzewania”… Ważne, że autor „Krakowskiego Przedmieścia pełnego deserów” w twórczości Gombrowicza dostrzega przede wszystkim ludzki dramat pisarza, dramat niespełnienia i niemożności. I trafnie go diagnozuje.
Rudnicki nie odrobił lekcji i nie pamięta, że Gombrowicz wielkim pisarzem był. Więcej, sugeruje, że autora „Kosmosu” zalicza do twórców wybitnych, ale jednak drugorzędnych: Drugorzędni to przeważnie imitatorzy. Lecz zdarza się, że drugorzędni są to także owe Wielkie Głowy, Owe Wielkie Jałowe Głowy, którym ich Wielkie Głowy mało przydają się w samym, głównym ich dziele. I nie ma na to rady! Czy tutaj tkwi „iceberg” Witolda Gombrowicza? Z pewnością już wówczas kiełkowały w nim zdumiewające słowa napisane trzydzieści lat później: Im mądrzej, tym głupiej… mógł zapomnieć, o co chodzi, lecz rana pozostała…
O cóż chodzi temu Rudnickiemu? Jaka rana? Kochał [WG] pisarzy w rodzaju Szekspira, Rabelais’ go, a na co dzień miał Witolda Gombrowicza z jego Wielką Głową. Kochał wielkich barbarzyńców do tego stopnia, iż marzył o przybliżeniu się do nich przez napisanie powieści pomyślanej jako drugorzędna. Wielcy bywają i pierwszo-, i drugorzędni?
Przypomnijmy: wielcy są jak samo życie, a formę czynią sobie poddaną, bo nie poświęcają jej więcej uwagi niż to konieczne. Barbarzyńcy.
***
W pewnym sensie Gombrowicz był właśnie po Conradowsku dzielny: przyjął swój los, tak jak go rozpoznawał i swojemu przeznaczeniu poświęcił wszystko. Przeznaczeniem był on sam, jego ogromne, napuchnięte i tragiczne „ja”, jedyne, czego naprawdę doświadczył. Był pisarzem i rozumiał, że ma obowiązek rozpoznać i opisać to swoje doświadczenie. Poniedziałek – ja, wtorek ja, i tak dalej, aż po westchnienie przypominające, że kieruje nim nie próżność, albo nie tylko próżność: egocentryzm to obowiązek wobec czytelnika, gwarancja prawdy (?) albo przynajmniej jedyna dostępna forma szczerości.
Rudnicki sugeruje, że Gombrowicz chciał być jak samo życie, ale spętała go forma. Ktoś inny powiedział, że autor „Pornografii” zazdrościł Genetowi szczerości. Możliwe, wielkim zazdrościł na pewno, w tym sensie, że znał swoje zadatki na wielkość. Ciążyła mu jednak Wielka Głowa, pętała obsesyjna nieufność do formy, zahamowania nie pozwalające na tę (zwał, jak zwał) szczerość, na zaufanie słowu i słuchaczowi. Może bał się powtórki z podradomskiego salonu, naszeptywania, docinków, podśmiechiwania się tych, co wówczas jego debiutanckich opowiadań nawet nie czytali, ale znali recenzję złośliwego zoila, który przeczytał co najmniej tytuł recenzowanej książki?
***
Nieufność Gombrowicza, jego wielka erudycja i imponująca samoświadomość zasupłały się w nerwowy splot. Splątane nitki miały objaśniać labirynt. Jego dzieło zdumiewa: składa się z niedużego korpusu rzeczy oryginalnych oraz z długiego ciągu egzegezy, którą zajmuje się on sam. Nie zostawia jej nikomu, niewielu jest tych, którym ufa.
I jeszcze raz Rudnicki, rzadko miewa głos: Fala egzegezy za falą egzegezy, kita za kitą, jeszcze kawałek kity, jeszcze odrobina kity! W tej powodzi egzegezy jakże tęskni się za odrobiną zaufania, cienia, mądrości, ciszy! Jakby chciał narzucić światu kaganiec, jakby jak psa chciał poprowadzić świat w kierunku, który on wskaże! I – zarazem – jakby się czegoś bał! Boi się, więc atakuje! Cały czas czuje się ranę…
Gry z formą nie wygrał, nawet jej nie oszukał. Pamiętamy wytłumaczenie: nie ma ucieczki od formy, chyba że w inną formę. Ja piszące o „ja” miało poczucie porażki, niedosytu, braku. Stąd też ten maniakalny przymus uściśleń, dopowiedzeń, interpretacji. Wcale nie łagodzących bólu, nie przynoszących uspokojenia ani rozjaśnienia.
***
Wszystko mi jedno, czy Rudnicki otwiera Gombrowiczowską ranę, by go pomniejszyć, czy też po to, by nie wydać go gołębiom na pomnik. Ważne, że czyta go jak bliskiego człowieka, że ujawnia to, co u Gombrowicza mogło zostać wyznane, a zostało jedynie przemyślane. Przemyślane, jak: przedobrzone, przeinteklektualizowane, przetworzone i na koniec przegapione.
Gombrowicz oczywiście bywa wielki (i Rudnicki to przyznaje), szczególnie w „Dzienniku”. To przecież wielka sztuka tak udawać szczerość, tak mieszać fikcję z autobiografią, by czytelnik zapomniał, że ma do czynienia nie z pamiętnikiem, a ukrytą w diarystycznej formule powieścią. Ta forma służy obu stronom: czytelnikowi, bo wstydliwą skłonność do zaślinionego podglądactwa może ukryć za akceptowalną społecznie namiętnością do literatury; autorowi, bo może przemycać bezwstydnie osobiste zdania, a zdemaskowany bezpiecznie ukryć się za figurą narratora i przywilejem wyobraźni.
Tak właśnie, jak we fragmencie, w którym Gombrowicz niemal otwarcie zapowiada istnienie innego dziennika, dziennika obsesji i fizjologicznej nagości. Pokusy ekshibicjonistycznej, więc ludzkiej, szczerości nawet jemu nie udało się zupełnie zagadać i zasłonić kitą automiłosnej egzegezy, odsłaniającej tragiczne rozdarcie:
Ponieważ naprawdę kochał tylko Szekspira i Rabelais’ go, jakże miał kochać Gombrowicza? Lecz jakże mógł nie kochać Gombrowicza? Rana!
***
Rudnicki oczywiście nie wiedział o istnieniu „Kronosu”, ale i bez niego czytał Gombrowicza ostro i głęboko, do mięsa. Czytał czasem niemodnie, pod prąd gombrowiczologii. Jak we fragmencie, który stanowić może celną odpowiedź tym, którzy lekkim słowem powołują autora „Trans-Atlantyku” na patrona konformistów, tchórzy i odszczepieńców:
Rozważania na temat Formy i Braku Formy, Dojrzałości i Niedojrzałości – nie im zawdzięcza on swoje miejsce wśród ludzi. Na emigracji postawił przed sobą miecz, nagi polski miecz, i raz po raz nadziewał się na niego. W ten sposób kraj raz jeszcze odnalazł siebie na stronnicach, które powstały daleko na obczyźnie, daleko od Wisły.
Żołnierz kampanii wrześniowej i Powstania Warszawskiego, rozumiał jednak Rudnicki, że rany symboliczne bywają ważniejsze od tych wojennych. Jerzy Gombrowicz w tamtej czerwcowej albo lipcowej rozmowie we Wsoli też to chyba rozumiał. Albo przynajmniej, na nasze szczęście, przeczuwał.
Fot. Maciek Bociański / ML
Ostatecznie Messi nie został Messiaszem. Nie wprowadził Argentyńczyków do raju, a jedynie huknął Panu Bogu w okno, z wolnego w ostatniej minucie dogrywki. Modły piłkarzy i kibiców argentyńskich nie zostały wysłuchane, na nic się zdało żegnanie po trzykroć, załamywanie rąk w modlitewnym geście i wznoszenie oczu do nieba. Zwyciężyła nie wiara, lecz rzemiosło, solidne i nudne jak niemiecki realizm – Niemcy niczym Adolph Menzel zafundowali Argentyńczykom iście królewską walcownię żelaza.
Przed rozpoczęciem meczu telewizyjna kamera zajrzała do szatni Argentyńczyków. W szafce jednego z piłkarzy, Mascherano czy może Di Marii, zobaczyliśmy kilka plastikowych figurek świętych, charakterystycznych dla estetyki argentyńskiego katolicyzmu. Takich samych, jak te wyprodukowane przy współudziale Witolda Gombrowicza, które można obejrzeć w naszym muzeum.
Autor „Kosmosu” nie był wcale aż takim outsiderem, jak chciał, by go postrzegano. Więcej, wykazywał nieraz dużą, choć szczególną, zaradność. Inwestycja w dewocyjny biznes jest właśnie tego przykładem. W 1959 roku pisarz postanowił przeznaczyć zaliczkę od niemieckiego wydawcy „Ferdydurke” na … zakup wtryskarki do plastiku. Wydzierżawił ją swoim przyjaciołom Świeczewskim, którzy mieli fabryczkę wyrobów plastikowych, a co ważniejsze – w odróżnieniu od Gombrowicza mieli smykałkę do interesów. Choć oddajmy szacunek i pisarzowi, szczególnie jego swoistym talentom finansowym: zaskakująca drobiazgowość, by nie rzec małostkowość, Gombrowicza w pilnowaniu swoich dochodów wyziera przecież nie tylko z zapisków „Kronosu”, ale i z wcześniej znanej korespondencji oraz relacji znajomych pisarza.
Wielcy twórcy są wielcy między innymi dlatego, że, niczym Niemcy Argentyńczykom, nie poddają się rzeczywistości. Dlatego nawet gdy wtryskarkowy biznes świątkowy przestał się opłacać, Gombrowicz zamęczał Świeczewskich, domagając się wypłaty dywidendy. Nie mógł pewnie uwierzyć, że inwestycja, którą wymyślił, nie była arcydziełem. Ponieważ prawdziwych przyjaciół poznaje się nie tylko w biedzie, ale i później, to chociaż produkcja świętych figurek prawdziwych zysków już nie przynosiła, Świeczewscy jeszcze przez czas jakiś nieistniejącą dywidendę pisarzowi przesyłali.
Podobną, mówiąc delikatnie, skrupulatnością, wykazywał się Gombrowicz w kontaktach z wydawcami, o których myślał zresztą nie najlepiej, podejrzewając, że chcą go wykiwać. Pilnował ich twardo i nieustępliwie niczym Schweinsteiger Messiego, zaskakując przy tym błyskotliwością i niekonwencjonalnymi zagraniami niczym Goetze argentyńską obronę.
Prawie Argentyńczyk, pisarz swojej kariery i finansów wolał pilnować osobiście, z prawdziwie niemieckim pragmatyzmem, nie zawracając głowy Panu Bogu. Niemcy zostali mistrzami świata, Gombrowicz jednym z najbardziej znanych na świecie pisarzy.
Nie jest bowiem jasne, czy Bóg ma czas na oglądanie futbolu i czytanie książek.
Czy, jak pisał poeta, nie będzie lata tego roku? Kanikuły z wiatrem w głowie, słońcem w oku? Duszno tylko, za duszno i nie ma dokąd uciec przed tym zaduchem. Znów, jak przed ćwierćwieczem, wrze na agorze, że święty Boże też nie pomoże. Proszę, nawet rymy same się czepiają jak odciski pielgrzyma, łatwe i częstochowskie. Nagrzewa się czerep rubaszny, kipi lawa, ale na wierzchu króluje zimne plugastwo. A kysz, a kysz!
Nie wiem, czy sprawiają to taśmy i te niekończące się jak promocyjna rolka papieru toaletowego rozważania o trzech zerosiódemkach wyżłopanych na gangstera przy kolejnym dealu, ten cynizm opiewany przez modnych guru pospolityczności, a przez elyty przysposobiony pod strzechy swojskiego chlewika, to „łapaj złodzieja” rozlegające się spod gorejącej czapki niewidki wolnego rynku, samowolnego aż po rozwolnienie. Wszystko do nie powiem czego…
Wszystko się powtarza, może i jako parodia, ale wcale nieśmieszna. Szumy, zlepy, ciągi. Wszystko już było, więc za mną pałęta się wierszyk Gałczyńskiego, rymowanka prześmiewcza aż ciarki biegają po plecach jak po ścieżce zdrowia. „Pięć donosów”, mistrzostwo satyry obyczajowej i społecznej, napisane przed osiemdziesięciu laty, naprawdę, tak dawno. A w nim student Bresz, ten, co to czesał się nader ekscentrycznie, przedziałek z tyłu robiąc też i tym przedziałkiem naród dźgał, wprawiając w zamęt karność mas. I jego monolog, tak wywrotowy zdaniem piszącego donos podmiotu lirycznego:
– Pani Rosjanką jest, Tatiano,
i znał Tołstoja pani mąż,
niech pani powie, skąd co rano
taki się smutny budzę wciąż?
A przecież mam już niepodległość
i wojsko własne, własny skarb,
ale ta cała niepodległość
ciąży na plecach mi jak garb.
I Wisłę mam, i inne rzeki,
i własną sól, i własny len.
A ja bym chciał gdzieś w kraj daleki,
co samą nazwą wprawia w sen…
O monologach romantyków
donoszę, panie naczelniku.
Któż dzisiaj potrafi tak pięknie donosić, chciałem powiedzieć – rozśmieszać? Już i na mas media liczyć nie można, skoro nawet nowoczesne i postępowe „Fakty” kosmopolitycznego potwora ze szkockiego jeziora zastąpiły w tym sezonie orłem białym, a właściwie ptakiem, co orła w godle naszym podstępnie udaje. Wprost, nomen omen, trudno uwierzyć, ale doświadczony ornitolog ogłosił przed kamerą, że orzeł nasz narodowy żadnym orłem nie jest. Ani wielkim, ani przednim. To zwyczajny orłan, bielik pospolity, co ani tak szlachetny nie jest, ani tak dzielny, jak żeśmy o ptaku naszym narodowym myśleli. Przeciwnie, według TVN bielik tchórzliwy jest, podstępny i ostrożny, od polowania woli padlinę, a zagrożony rejteruje, nie po naszemu zgoła. Na dowód pokazano, jak w zoo orzeł bielika przegania jednym ruchem dzioba.
Więc to tak? Nie dość, że naród taśmami spętany zamiast odpoczywać, nadsłuchuje nieustannie, co tam jeszcze podsłuchano, to jeszcze cios taki w plecy zadany. Zamach na orła oczywisty, gorszy niż zamach na stan. Pytania się cisną nie nowe: Któż za tym stoi i czemuż to służy? A skoro służy, to jakimże służbom? I czyim interesom obcojęzycznym? I dlaczego teraz właśnie służy, gdy pół narodu na wakacje się wybrało, a to większe pół się nie wybiera, bo go nie stać i tamtej połówce zazdrości? I łatwo się domyśla, podsłuchów nasłuchane, skąd to mniejsze pół na wakacje wzięło, bo nie z etatu przecież, kto by tam na etat liczył? Tym bardziej, że z liczeniem coraz gorzej, jak matura z matematyki pokazała. Lecz nie matura, a chęć szczera…
I tak pytania bolesne zadając, utwierdzam się w przekazywanym przez pokolenia przekonaniu, że złytoptak własne gniazdo kala, nawet jeśli w nim rzeczywiście nie orzeł, a bielik pospolity przesiaduje.
O czym, dyskretnie i bez krzyku, donoszę, panie naczelniku…
Stylista z mości Sienkiewicza jak z koziej dupy trąba. Od sławnego przodka przejął jeno zamiłowanie do krotochwili i gadulstwo nieposkromione, aż go redaktorzy na odcinki podzielić musieli i trylogia z tego wyszła, chyba że to jeszcze nie koniec. Zresztą, może to redaktorzy dzielili, a może kto inszy.
Dowiedzieć się tego mamy, jak tylko minister Sienkiewicz niczym Kmicic winy odkupi, podsłuchiwaczy – tuhajbejowych synów łapiąc i premierowi na palu ich przynosząc. Na palu metaforycznym oczywiście, bośmy są przecież cywilizowani aż strach. Naprawdę strach. Czy jednak realny jest lęk o państwo, które istnieje tylko teoretycznie, więc którego tak naprawdę nie ma?
Zostawiając na boku knajpianą fenomenologię (ośmiorniczka czy udziec z mlecznej jagnięciny, panie ministrze?), zauważyć trzeba, że oto po raz kolejny w dziejach Rzeczypospolitej jej wierne syny cierpią z powodu książek zbójeckich. Bo Bartłomiej Sienkiewicz to człowiek naprawdę oczytany, jak mieliśmy okazję przekonać się podczas spotkania we Wsoli. Jest też (był?) dobrym analitykiem, potrafiącym wyczytaną wiedzę zastosować do analizy sytuacji praktycznych, a także kreowania politycznych scenariuszy. Ma dobre pióro, był uznanym publicystą. Więc po cholerę tam polazł? Nie, nie do Sowy: tam, czyli do polityki. Z podsłuchań wynika, że winny jest testosteron i harcerskie zamiłowanie do podchodów. Powaga podejrzanie chętnie odziewa się w krótkie majtki.
Nie jestem z tych, co to belki we własnym oku nie widzą, nie trzęsę się więc z oburzenia na vaginalno-falliczną stylistykę dialogów podsłuchanych w knajpie u Sowy, raczej nie przez przyjaciół. Żal jedynie, że ludzie tak wykształceni nie przeklinają z większą fantazją. Wiem też, że kuchnia polityczna nie wygląda jak po interwencji Magdy Gessler i nie dziwię się, gdy ktoś mówi, że od polityki trzyma się z daleka, bo pachnie ona jak jaja po chińsku przyrządzone w prowincji Zhejiang. Ale Sienkiewiczowska fraza o państwie istniejącym tylko w teorii mnie dotknęła. Pomyślałem, że minister, który między jednym a drugim sznapsem rzuca taki bon mot o kraju, którym rządzi, powinien wrócić do czytania książek.
Choć może niech już lepiej nie czyta? Wszak karierę polityczną zaprzepaścił także przez tę cholerną erudycję i potrzebę błyszczenia, którą odczuwa niejeden intelektualista. Mówiąc o państwie istniejącym tylko teoretycznie, Sienkiewicz nie tokował towarzysko między wódką a zakąską, lecz naprawdę użył skrótu myślowego. W końcu spełnia podstawowe kryterium ich używania – jest człowiekiem myślącym.
Otóż pod koniec 2012 roku w „Przeglądzie Politycznym” (o czym pewnie nie przypadkiem przypomniał teraz na fb jeden z obrońców ministra) Bartłomiej Sienkiewicz opublikował szkic na temat książki „Fantomowe ciało króla”, przez chwilę głośnej w środowisku historyków i politologów. Szkic Sienkiewicz zatytułował „Państwo na niby”, nawiązując do kontrowersyjnej tezy recenzowanej rozprawy: że od śmierci ostatniego Jagiellona Polska istniała jedynie jako fantom, ideologiczna fikcja. W jednym z największych państw chrześcijańskiej Europy wyparowała bowiem wtedy realna władza, na tronie obsadzano żałosne figury, wybierane podczas plemiennych wieców na polach Mokotowskich, często przy pomocy pieniędzy z ościennych państw.
„Polska jako państwo po prostu nie istniała, była fikcją ubraną w kostium symboliczny” – streszczał śmiałą diagnozę Sienkiewicz. „Abdykacja realnej władzy otwiera pole do powstania władzy gdzie indziej – już niekontrolowanej, bez praw ją ograniczających i bez hamulców odpowiedzialności za całość. Samokolonizacja zarówno w stosunkach wewnętrznych (pańszczyzna), jak i zewnętrznych (polski handel zbożem) i załamanie cywilizacyjne – wszystko to składa się na obraz kraju, który zrezygnował z innej niż prywatna polityczności. Kiedy dokonywał się ostateczny rozbiór Polski na jej terytorium nie było ani jednego publicznego stałego mostu. Żeby budować kamienne mosty trzeba działać wspólnie, nie wedle prywatnej polityczności.” A to aktualnych skojarzeń nie koniec.
„ (…) nie zauważamy, że żyjemy na co dzień w kolejnym fantomie. Wystarczyło by polityk sprawujący przez ostatnie pięć lat władzę zachwiał się w swoim autorytecie politycznym, a wydaje się, że wszystko zaczyna wracać do normy: państwo przestaje istnieć, zaczyna rozkładać się w przyspieszonym tempie, skoro jedyna siła je scalająca była władzą jednego człowieka, a nie reguł i procedur, rozsądku i dobrego zwyczaju. Zimna wojna domowa jaką toczymy od siedmiu lat jest jak pełzająca konfederacja – udając politykę, de facto jest jej zaprzeczeniem. Paraliżuje państwo i zdolność do jego korekty, do jednej słabości dodaje kolejne.” – przestrzegał, jeszcze nie minister, przed kilkunastoma miesiącami. Wnikliwie, diabelnie wnikliwie.
Więc co teraz? Co dzisiaj? Jutro? Co stanie się, gdy środki znieczulające przestaną działać i w końcu poczujemy bóle fantomowe? Gdy wytrzeźwiejemy po pijarze? Najłatwiej oczywiście żartować, ale jak tu nie żartować, skoro kpi sobie z nas historia, nie przepuszczając nawet najdrobniejszej okazji: autor recenzowanej przez ministra Sienkiewicza książki nazywa się Sowa. Jan Sowa, nie kucharz.
***
W dniu opublikowania podsłuchanych rozmów szefa MSW i prezesa NBP Rosjanie zakręcili Ukraińcom kurek z gazem i kontynuowali przerzucanie dywizji pskowskiej na ich granicę. Za paręnaście godzin wybuchnąć miała rura z wielkoruskim paliwem dla Europy Zachodniej. Polska prasa odkryła, że Niemcy zupełnie otwarcie lobbują za kolejnym korytarzem gazowym, omijającym już nie tylko Polskę, ale i Ukrainę. Giełda poleciała w dół, osłabił się złoty.
W drodze z pracy dziesięć kilometrów ze Wsoli do Radomia pokonywaliśmy przez trzy kwadranse, bo kilku zmęczonych słońcem robotników wylewało z kubełków gorący asfalt w dziury kaleczące trasę szybkiego ruchu. Ruszali się jak muchy w smole, jak na zwolnionym filmie. Bezwiednie zacząłem zastanawiać się, czy aby na pewno są realni.
Następne dni nie wyjaśniły niczego. Było jeszcze ciemniej. – Strach się bać – mawia znajomy pijaczek, biesiadujący z tyłu pobliskiego sklepu. Swoją sentencję wzbogaca zwykle kilkoma wyrazami, których na blogu publikowanym przez szacowne Muzeum Literatury przytoczyć nie mogę.
Dzień był prawdziwie letni: wypieczony jak chleb i jak chleb dobry. W Zielone Świątki słońce prażyło tak, jakby chciało zapalić tatarak, którym zakwitły płoty, nawet te nowsze, z betonu nieudolnie udającego kamień. Zdecydowaliśmy, że pojedziemy do Zaborowia, pewnie zadziałała zapisana w nazwie obietnica cienia. W każdym razie Chronów odłożyliśmy na inny czas.
Zaborowie wbrew nazwie leży nie za górami, za lasami, ale kilka kilometrów stąd, niezłą drogą z unijnych środków i asfaltu obliczonego już na następną dotację, nad rzeką Szabasówką, przypominającą, że mieszkali tu kiedyś tacy, co inny dzień święty święcili, bo tak im objawiono.
Południe robiło się beznadziejnie senne, jak mucha złapana na lep i zbyt zmęczona, by próbować się uwolnić. Oczy zmrużone przeciw słońcu, ale można jechać i tak, bo brzeg drogi dobrze oznakowały maki, rozlewające swe czerwienie spomiędzy całkiem już sporego zboża. Mądrość ludowa, nie objawiona, lecz ciężko doświadczona, przestrzega, by nie zasypiać w dojrzewającym, pylącym zbożu, bo można we śnie jak pszeniczna bułka jasnym i jak chleb dobrym zasmakować tak bardzo, że aż się więcej nie obudzić. Takie tam gadanie?
Wracaliśmy znad Szabasówki po kwadransie, odprawiwszy rytualny obrządek zachwytu nad rozmywającym się w zieleni, nerwowym biegiem rzeczułki, wyrywającej się brzegom i poprzecinanej zawalonymi pniami drzew, przygarniającymi spływające z łąk wiązki siana, którego już nikomu nie chciało się zwozić, bo jedni pomarli na starość, a drudzy zachorowali na nowoczesność i wyjechali za łatwym chlebem. Wracaliśmy, najpierw te dwieście metrów podjazdu po szosie z zapadającym się po bokach asfaltem, kruszącym się jak przeterminowana, zwietrzała czekolada.
Po lewej zabałaganiony las, nieciekawy, ponury, inaczej niż rozrastający się po prawej barszcz Sosnowskiego, jeszcze nie rozkwitły, ale już imponujący: białe maczugi na zielonych styliskach, kuszące, by je zerwać. Naiwni wyrzucają je potem byle gdzie, byle szybciej pozbyć się piekielnej parzychy. Ta jest już wszędzie, przywleczona ze wschodu roślinna zaraza, kara za butną próbę przechytrzenia natury, rozpleniająca się podstępem, z łaski ludzkiego zamiłowania do rzeczy bujnych i pięknych. Albo ze zwyczajnej pazerności.
Las dawał błogosławiony cień, ale żadna łaska nie trwa długo. W połowie podjazdu, gdzie czuć już podstępnie łagodną, wydłużoną stromiznę, wyjeżdża się prosto w słońce i nawet całkiem już wyrosłe zboże nie daje cienia, a jedynie szansę na podmuch wiatru. Tym razem wiatr gonił coś, co właśnie? Obłok unoszący się nisko nad zielonymi kłosami, wstający wprost z ziemi, sino szarawy, rozpełzający się jak dym, zwiastun ognia, który wysuszone pole zeżarł by w pięć minut, wypluwając przypalone jaszczurki, polne koniki i nieroztropnie gniazdujące na ziemi ptaki. Zatrzymałem się, raczej odruchowo niż z jakimś planem, bo i jaki plan mieć tu można, w szczerym polu, jeszcze szczerym. Dobrze, że jednak nie spuściłem się z łańcucha i wsadziłem w kieszeń telefon komórkowy, alarmowy. Szare obłoczki zawirowały jednak, zmieniły kierunek i dopadły mnie, zanim sięgnąłem po aparat. To nie był dym, to coś znad zboża pachniało zupełnie inaczej niż trwoga na pożogę.
Zapachniało dzieciństwem, domem, odświętnie, przecież wszystkie śmiertelne pułapki pachną dawnym szczęściem, obiecując powrót. Pachniało chlebem, spieczoną dopiero co skórką, jak wtedy, gdy w przedświąteczny poranek stawało się w długaśnej kolejce, która nie mieściła się w maleńkim sklepiku piekarni na Nowogrodzkiej, więc ci, co sterczeli na zewnątrz, czekali znalezienia się po tamtej stronie drzwi jak zbawienia.
To było niczym odmawianie litanii, to odliczanie, ile osób przed tobą, zgadywanie, po ile bochenków będą kupować i czy tym razem wystarczy. Chleb wwożono wprost z piekarni w drewnianych wózkach, wypełnionych wypiekami tak gorącymi, że trzeba było nie lada zręczności, by wrzucając je na półki nie poparzyć sobie dłoni. Najgorzej, gdy było się już w środku, prawie przy ladzie, a tu ktoś kupował ostatnie bochenki, trzeba więc było poczekać kolejny kwadrans albo i dwa. Mdlący, brązowo rumiany zapach chleba wypełniał sklepik, bez litości wykręcając złaknione trzewia, mącąc zmysły, zawrotami głowy podważając prawo ciążenia. W końcu jednak, w nagrodę, można było odłamać gorącą, skrzącą się okruchami piętkę i schrupać ją na mrozie.
Tak było kiedyś, teraz staliśmy na szczycie podjazdu przy poszarzałej figurce, pamiątce po epidemii, wystawionej przez tych, co przed kilkudziesięciu laty przeżyli swoich umarłych, by wkrótce grzebać kolejnych, zabitych przez wojnę. Wiatr uspokoił się na chwilę. Po niebie leniwie błękitnym snuł się zamorski anioł stróż – wielki samolot zwiadowczy, dyszący w złocenia i farbkowe błękity czterema rozmazującymi się bruzdami. Kto go tam zresztą wie, czy to stróż, czy może przybywający nie w porę zwiastun nieszczęścia?
Odleciał, a wrócił wiatr anarchista, cichy jak duch i jak duch tchnący kędy i kiedy chce. Wiatr pocieszyciel, którego każde tchnienie może zamienić się w przyjazne, pachnące przeszłością westchnienie, ale może również – na przykład jeśli zasnąć nieopatrznie – okazać się wytchnieniem, czyli ostatnim tchnieniem, używając słów po Norwidowsku, co zawsze grozi wpadnięciem w patos albo niemodne serio. Las, czekający nas na dole, był jak usprawiedliwienie.
Ruszyliśmy ku niemu rozgrzanym zjazdem. Popielaty asfalt, zgodnie z prawami poetyki, a nie fizyki, unosił się nad szosą galaretowatą mgiełką i lewitował rozedrgany. Wiatr studził twarz i ręce, wpadał za kołnierz, osuszając plecy. Nogi mogły odpocząć, aż po granicę drzew. Wtoczyliśmy się w cień. Las nie pachniał drzewem ani zielenią. Pachniał kamienną wilgocią, jak studnia albo krypta.
Każdy czytający zna tę dziwną siłę, która każe czasem wyciągnąć z półki właśnie tę, a nie inną, przeczytaną już dawno książkę. Tak było i tym razem, biała okładka i sześćdziesiąt kilka kartek pożółkły mocno od czasu, gdy czytałem je po raz pierwszy, ze ćwierć wieku temu albo i więcej. Ćwierć wieku, w sam raz na jubileusz.
Przeglądałem tę książkę, czytając zakreślone fragmenty, przewracając kartki na chybił trafił, bez jakiegoś konkretnego zamiaru, tak jak przegląda się stare fotografie. Na ekranie nie wiedzieć po co włączonego telewizora migały ściszone obrazki: plac Zwycięstwa, narodowe barwy, wzruszone chyba szczerze twarze, tło oracji uzdolnionego aktorsko amerykańskiego prezydenta, któremu mowę napisał wybitny spec od polskich kompleksów.
Twarze tym razem uśmiechnięte, wzniesione ręce jak kiedyś zakończone zwycięskim zajączkiem. Optymizm i wiara czołgi przenosząca, cudowne V, wunderwaffe bezbronnych aż po victorię, prawie bezkrwawą. Uśmiech i optymizm na ekranie rzecz dziś rzadka, przynajmniej gdy pokazują polityków.
Ale wkrótce wizję przejęły twarze bardziej tradycyjne, ponure i żałobne, żeby nikt nie miał wątpliwości. Twarze ludzi niewolnych, z urojenia albo ideologicznego wyboru. Po obchodach czas komentarzy, oczywiście komentują głównie politycy, zapraszani do mediów już w każdym temacie, oceniający wszystko i wszędzie, leonardy XXI wieku, omnipotenci i omnibusi, zbawienie umęczonych dziennikarzy-celebrytów, nie mających czasu, by przygotować się do rozmowy.
Zresztą po co? Wystarczy posadzić po przeciwnych stronach wirtualnej barykady tych najbardziej pyskatych, mówiących dużo i głośno, natomiast myśleć zaczynających dopiero po wyjściu ze studia, wystarczy dać im głos, a już gotowa rytualna jatka, której żadna humanitarna ustawa nie zakaże.
Tak, propaganda polityczna z reguły trudni się wulgaryzowaniem historii. W jubileusz nie inaczej, tym bardziej. Kłócą się oczywiście na przezwiska: kto zdrajca, a kto bohater, kto ułomny, a niezłomny kto, więc na grzebanie w złomowisku historii skazany. Jak śpiewał klasyk poetyckiej satyry: jedni krzyczą „zdrada, zdrada”, drudzy krzyczą „hańba, hańba”. Szołmastgołon.
Wyłączyłem telewizor, jak zwykle za późno, i wróciłem do odkurzonych „Rozważań o wojnie domowej” Pawła Jasienicy. Czytałem cytat po cytacie, zakreślone kiedyś z jakimś rozmysłem, dziś już nie pamiętam jakim. Druk wyblakł, a papier klasy szóstej stracił już klasę, żółknąc i płowiejąc na starość – zbliżał się do pięćdziesiątki, licząc od daty podpisania do druku, bardzo wtedy znaczącej.
Wiem, że należy unikać zbyt łatwych analogii między odległymi wydarzeniami historycznymi, ale fragmenty rozważań Jasienicy o Rewolucji Francuskiej i Powstaniu Wandejskim jak ulał pasowały do tamtego rocznicowego popołudnia. Nie jest jasne, czy historia rzeczywiście się powtarza, ale pewne mechanizmy jej działania wydają się niezmienne, co nie znaczy że bardziej przez to zrozumiałe. Historia nie grzeszy nadmiarem logiki w potocznym tego słowa znaczeniu. Posiada własną i stosuje się do niej w sposób rygorystyczny. – niemal przed półwieczem zauważał Jasienica. Dziś, nawet rozmieniony na przysłowia, brzmi bardzo aktualnie.
Na przykład wtedy, gdy w swoim nieco staroświeckim zdroworozsądkowym stylu przypomina, o czym łatwo zapomnieć: Upłynęło wiele niełatwych wieków historii, zanim w niektórych (…) krajach na globie przemogło przekonanie, że można z pożytkiem reformować politykę, gospodarkę, społeczeństwo, uprawiać nawet naukę, nie wypowiadając się wcale na temat istnienia Boga, Jego natury i atrybutów. Gdzie indziej aż do dni naszych dotrwała teza, iż nie wystarczy wierzyć lub nie wierzyć, gdyż należy to jeszcze czynić w sposób przepisowy.
Albo gdy argumentuje potrzebę światopoglądowej neutralności państwa jako fundamentu demokratycznego kompromisu: Porozumienie co do warunków ustrojowych nawet jest łatwiejsze wtedy, gdy nikt nie żąda, by ludzie zaparli się dusz własnych, pozapolitycznych przekonań i umiłowań.
Albo gdy ostrzega, że ów dający wolność demokratyczny kompromis jest stale zagrożony, bo nieustannie wszak snują się po tym padole przejęci pogardą dla jego nielogicznych urządzeń teoretycy, posiadacze nieomylnych recept zbawienia. I wskazuje sposób samoobrony przed nawrotami ideologicznego szaleństwa: wydaje się, że ratunek przed regresami […] polega na zabiegu z pozoru prostym, lecz jakże trudnym do urzeczywistnienia: porządek polityczny powinien zabezpieczać społeczeństwa przed ludźmi, którzy za dużo wiedzą na pewno.
Nie zestarzał się też sceptycyzm Jasienicy. Działając w imieniu abstrakcyjnego rozumu, grubo przekroczono granicę rozsądku, którym zwykli ludzie posługują się na co dzień. – pisał o konceptach ustrojowych Rewolucji Francuskiej co prawda, ale przecież ten rozziew między wiedzącymi lepiej politykami a wiedzącymi swoje zwykłymi ludźmi istnieje do dziś.
Dotyka on również jednej z najważniejszych zasad współczesnej demokracji: Zasada równości, podobnie jak każda inna, może być dwojako użytkowana: posłużyć za temat zawiłych interpretacji, przysłaniających konkretne interesy, albo materializować się w dniu powszednim, w sensie dla wszystkich zrozumiałym. Pewnie dlatego politycy wolą hasła i epitety, a nie definicje.
I jeszcze zdanie, które nadaje się na memento dla nie tak dawnych rozważań o końcu historii, zwiastującym powszechny ład i postpolityczną szczęśliwość: Wbrew szkolarskiemu optymizmowi, błogo wieszczącemu ostateczną i nieuchronną przewagę tego, co rzekomo konieczne, rzeczywistość dziejową tworzą często przekonania, postawy i dążenia niesłuszne, szkodliwe, zbrodnicze bądź po prostu głupie. Czy nie tego znów dzisiaj doświadczamy?
Najsmutniejsze są jednak te fragmenty „Rozważań o wojnie domowej”, w których Jasienica opisuje codzienność rewolucyjnej republiki i rządzące nią mechanizmy, streszczając na przykład wojskową karierę pewnego paryskiego złotnika następująco: Mianowali go tacy, co uważali, że polityczna prawomyślność nie tylko zastępuje, lecz o całe niebo przewyższa kwalifikacje fachowe.
Oddając się analogiom, nie można zapominać, że Jasienica pisał jednak o niezwykle krwawej zmianie ustroju, nazwanej później Rewolucją Francuską. Nasza rewolucja ustrojowa z 1989 roku i lat następnych była bezkrwawa, czego niektórzy do dziś nie mogą odżałować. Może dlatego nie widać końca naszej, na szczęście zimnej, wojny domowej.
Bez złudzeń: Wolter pozostał wielkim Wolterem mieszkając na szwajcarskiej prowincji. Był z takich, co głową podbijają świat. Niektórym ambicjom na gwałt potrzeba szczudeł politycznych i biada temu, kto zechce je potrącić.
To też Paweł Jasienica, literat, jak sam się przedstawiał.
Dzień za dniem, Dzień Matki, a zaraz potem i Dziecka, logicznie, po kolei. Dzień Matki w Polsce obchodzony od stu lat, staroświecki jak Kraków, w którym świętować go zaczęto. Dzień Dziecka o połowę młodszy, ale poważniej dekretowany, upolityczniony niczym modne dziś sposoby czytania literatury. Poczytaj mi, mamo.
***
Właśnie: dlaczego mamo? Rodzinny landszaft pedagogiczny: dziecko w łóżeczku, mama na brzegu, odwinęła różek kraciastej kołderki, książka w dłoniach, czyta, czyta, aż do zaśnięcia dziecięcia, jeszcze delikatny pocałunek, kosmyk włosów odgarnięty z czoła, szeptem pstryka gasnąca lampka, i wszystko jasne. Jasne? Na pewno?
Co ona temu dziecku czyta? Co wybrała na pierwsze czytanki, które najmocniej zapadają w pamięć, by wygrzebać się z niej po latach, czasem w bezsenne noce, milczące po dorosłemu. Czyta kilka tekstów, na zmianę, znanych, więc monotonnych, by usypianego łagodnie przeprowadzić z rozbrykanego dnia w ciszę nocną, ogłaszaną zawsze przedwcześnie, wbrew dopiero co obudzonej ciekawości świata. Czytanka na dobranoc, łagodny środek nasenny, śpij spokojnie, śnij sny jasne.
Nic nie jest jasne. Bo dlaczego te pierwsze czytanki wybiera właśnie ona, mama? Gdzie ojciec, jaka jego rola i na jakich deskach ją odgrywa? Nieobecny czy niedostępny tylko? A może obojętny, ukryty za kurtyną z gazety, za zasłoną z papierosowego dymu, z telewizyjnej poświaty, sączących się do sypialni przez szparę między drzwiami a podłogą? Obrazek staroświecko konwencjonalny, dawno przemalowany równouprawnieniem i ról wymieszaniem. Na pewno?
***
Czas jakiś temu w popularnej gazecie dyskusja o pierwszych czytankach. O tym, co dzieciom pisać w elementarzu, którym przymusi się ich do czytania, dyskutują psycholożki, pedagożki, metodyczki, publicystki. Żadnych mężczyzn, wiadomo: poczytaj mi mamo, mój ty rodzicu A. Panie raczej mądre, a na pewno modne, wiedzące jasno w oświeceniu. I oburzone, bo ministerialna pierwsza czytanka jest infantylna, traktuje dzieci jak dzieci. A przecież dzieci trzeba traktować poważnie, żadnego dookoła Wojtku, żadnych metafor.
Po co na przykład o usychających jesienią liściach opowiadać dzieciom, że opadają z gałęzi, by ciepłą kołdrą otulić na zimę korzenie – dziwią się panie, którym świat jawi się jasny jak szpitalne kafelki. Przecież już rezolutny sześciolatek wie, że liście opadają z drzew, bo obumierają. Więc po co dziecku zalatującą naftaliną poetyckość? Żeby nabrało złudzeń, że świat ma jakiś niejasny sens, wykraczający poza chlorofil i cykle wegetacji, niedefiniowalny, niedopowiedziany, wieloznaczny? Choćby i taki, że śmierć nie zawsze jest boleśnie bezsensowna, że czasem czemuś służy, na przykład pozwala przeżyć korzeniom, i że są na świecie ludzie, którzy w ostateczność i bezsens śmierci w ogóle nie wierzą?
To oczywiście moje pytania, ironia rodzica, który już dawno zapomniał pedagogiczne teorie, służące mu zresztą niegdyś do zaliczenia egzaminów, a nie wychowywania dzieci. Panie modne nie pytały, wiedząc przecież. Oburzały się za to, dlaczego w ministerialnym elementarzu zawsze występuje mama i tata, gdy przecież duża część dzieci żyje w domu, w którym nie ma ojca, więc nie wolno ich stygmatyzować.
A dzieci, które nie mają matki, wolno, bo jest ich mniej? A co z tymi, które nie mają już babci, tych przecież też całkiem sporo? Co z życiem, które nie jest sprawiedliwe, stygmatyzuje nas wszystkich i przynosi cierpienie, przed którym nie możemy uciec i rzadko ma dla nas sens. Jak opowiedzieć świat, by nikt nie poczuł się dotknięty czy inny? Przecież z rozpoznania inności bierze się chęć opowiedzenia własnego świata, nie tylko w literaturze.
Myślałem o tym wszystkim jako ojciec, który kiedyś czytał dzieciom nie tylko do snu, czytanki mniej i bardziej poważne, wesołe i smutne, czasem przerażające. Czytał, nie rachując pedagogicznych korzyści, nie szacując wychowawczych „ryzyk”, intuicyjnie, z potrzeby własnej i cudzej, w zaufaniu do literatury, dziecinnym pewnie i niepożytecznym. Licząc może jedynie po cichu, że tak obroni słuchających przed chaosem znaczeń i nieoczywistością sensów, którymi zaatakuje ich świat. Obroni, ucząc interpretacji.
***
Czytałem na przykład córce wierszyk Danuty Wawiłow, rymowany obrazek fantastycznie zilustrowany przez Franciszka Maśluszczaka, który oboje umieliśmy na pamięć po jednym wieczorze, ale powtarzaliśmy go znowu i znowu, czasem z podziałem na głosy, przeczuwając może, że skrywa coś w swej oczywistości:
Siedzi sobie babcia na jabłoni.
Wnuczka stoi w dole, woła do niej:
– Co tam robisz, babciu, na tym drzewie?
– Powiedziałabym ci, ale nie wiem!
Kiedy czytałem córce o postrzelonej babci, która nie wie, po co wdrapała się na drzewo, byłem młody i wszyscy dokoła byli młodzi. Moja mama, energiczna i nałogowo zapracowana, także na przedwcześnie wymuszonej emeryturze. Babcia, z którą wtedy mieszkaliśmy, młodzieńczo uparta od zawsze, bo inaczej życie połamałoby ją dawno, jak drzewo nie dość twarde albo nie dosyć giętkie, więc babcia była jak dąb, a czasem jak brzoza. Tylko przesadzać jej nie należało, o czym pomyśleliśmy za późno. Nawet mój ojciec też był w pewnym sensie młody, młody w pamięci: nie żył od dekady, zmarł za wcześnie jak każdy, ale jednak bardziej, bo grubo przed swoim półwieczem.
Dokoła była więc względna i umowna, ale jednak młodość i o babci z wierszyka Danuty Wawiłow myślałem jak o ekstrawaganckiej żwawej staruszce, która za nic ma powagę i rozsądek przypisane starości. Lubiłem ją za tę niepowagę i nieroztropność, i też chciałem być takim nie do końca poważnym – a właściwie do końca niepoważnym – ojcem, a potem kiedyś dziadkiem.
To kiedyś było oczywiście tak odległe, że nawet nie zastanawiałem się, kiedy to kiedyś będzie. Więcej, nie zastanawiałem się wcale, do głowy mi nawet nie przyszło pytanie: czy aby na pewno będzie? Pytanie, które zaskoczyło mnie kolejną dekadę później i przywiązało się do mnie jak najwierniejszy pies. Albo raczej kot, tak bardzo spragniony obecności człowieka, że czasem z tą obecnością, z jej szczęśliwą intensywnością nie może sobie poradzić i przerywa pieszczotę bolesnym atakiem na rękę, głaszczącą zbyt długo.
***
Od tamtego momentu trwa podświadome odliczanie, niechciane jak natręctwo zbyt głośnego zegara i jak natręctwo powracające, a ja stałem się uważniejszy dla świata, szczególnie dla jego słabości. Więc kiedy teraz córka zeskanowała mi tamten wierszyk z książki, którą z domu zabrała jak wiano, marne i mało przydatne na życie, ale osobiste jak piętno, znak przynależności – kiedy przeczytałem ten wiersz na nowo, nie wydał mi się już taki zabawny, przeciwnie: raczej ciepło smutny, jak pogodny początek jesieni.
Bo przyszło mi do głowy i wydało się całkiem prawdopodobne (czy wbrew temu „co poetka chciała powiedzieć”?), że absurdalna babcia na drzewie wcale nie kryguje się, mówiąc, że nie wie, po co się na nie wdrapała, że wcale nie jest przekorną żartownisią za nic mającą społeczne role i wizerunki , lecz że jest po prostu chora, na tę straszną chorobę, której w końcu zaczynamy obawiać się wszyscy. A która, wywołując nieodwracalne zmiany w mózgu, sprawia, że nagle ludzie obdarzeni niegdyś przymiotami umysłu i rozmaitymi talentami, racjonalni, poważni i konkretni, zaczynają zachowywać się jak dzieci.
I jak z dziećmi trzeba z nimi postępować. Jak z dziećmi, to znaczy jak?
Baba z brodą? Bomba. Zwycięstwo przebranego za kobietę z brodą artysty w turnieju europiosenki obudziło tych, których za Umberto Eco można nazwać apokaliptykami. Od półwiecza dostrzegają oni w dziwactwach popkultury znaki zbliżającego się upadku cywilizacji europejskiej. Na szczęście wciąż jeszcze albo oni się mylą, albo my czegoś nie dostrzegamy.
To, że europublika głosowała na estradową „babę z brodą”, nie jest niczym niezwykłym. Wbrew jednak entuzjazmowi miłośników postępu to raczej przejaw konserwatywnej niezmienności masowych gustów. Telewizyjna gawiedź zareagowała tak, jak przed stuleciem reagowała publika waląca tłumnie do cyrku lub kabaretu, by napatrzeć się na brodatę kobietę, mężczyznę z biustem lub bliźniaki syjamskie, które jakimś cudem wytrzymały starania ówczesnej medycyny. Ci bardziej kulturalni i wówczas swoje ciekawskie podniecenie maskowali naukowymi zainteresowaniami albo koniecznością okazania światłej tolerancji i szlachetnego wyrozumienia dla ludzkich przypadłości.
Coś się jednak zmieniło: znacznie trudniej dziś wymyślić prawdziwą podnietę dla zjadaczy kultury masowej, więc i zwykła kobieta z brodą już nie wystarczy. Dzisiejszej publice potrzebne jest coś więcej, jakaś semiotyczna (albo neurotyczna) nadwyżka, jakaś komplikacja, choćby właśnie przebrany za zarośniętą kobietę mężczyzna. Oczywiście, nawet nie śmiem myśleć, że bierze się to z jakiejś nienasyconej plebejskiej ciekawości czy skłonności do perwersji, skrywanej jak wstydliwa choroba – wszak dzisiejsza gawiedź wolna jest nie tylko od tak pospolitych przypadłości, ale nawet od orzekania, co jest normalne, a co poza normę wykracza. Wyedukowana lepiej niż przed wiekiem, zna pojęcia wolności artystycznej, wolności obyczajowej, wolności rynku kultury i parę innych modnych ości. Nawet cyrkowe dziwy potrafi objaśniać tradycjami kabuki i teatru elżbietańskiego.
Gusta gawiedzi są w istocie dosyć niezmienne, ale kto dziś jest gawiedzią? Okazuje się, że największy wpływ na wynik głosowania w konkursie Eurowizji mieli nie wysyłacze esemesów, lecz jurorzy. Wybrani przez telewizyjny biznes spośród uznanych znawców popu, pewnie na wypadek, gdyby ludowi europejskiemu bardziej od faceta odgrywającego drag queen spodobały się po słowiańsku wylewne biusty albo staropolskie kręcenie masła. Czyżby więc rację mieli apokaliptycy, dawno już ostrzegający, że kultura masowa nie bierze się z oddolnych i spontanicznych potrzeb, lecz odpowiada na oczekiwania odbiorców cynicznie wykreowane przez tych, którzy rządzą kanałami informacji i produkują popkulturę, zarabiając na niej ciężkie pieniądze? A może to jednak znak pogodzenia się elit z kulturą masową, abdykacja kultury wysokiej, bo jak długo można kopać się z koniem i patrzeć, jak inni obżerają się konfiturami?
Czytając pokonkursowe komentarze, wytykające krytykom eurowizyjnych wyborów polską zaściankowość i brak zrozumienia dla obyczajów wielkiego świata (jeden z komentatorów wyliczył nawet, że jesteśmy 70 lat za Europejczykami), zdziwiłem się, jak łatwo umknęło komentującym zachowanie duńskiej publiczności w konkursowym studiu, zachowanie znacznie bardziej znaczące niż cmokania i protesty wokół kiczowatej Conchity. Za każdym razem, gdy jurorzy nagradzali punktami występ reprezentujących Rosję bliźniaczek, splątanych warkoczami niczym Ruś Kijowska z Moskiewską, publika w kopenhaskim studiu głośno buczała, za nic mając polityczną poprawność i apele światłych konferansjerów, by nie mieszać polityki z kulturą.
Możliwe, że owi buczący mieli w pamięci inne widowisko, sprzed kilku godzin, przez telewizje informacyjne transmitowane z Placu Czerwonego, na którym z operetkowym przytupem swoją siłę demonstrowała Europie tęskniąca do imperialności Rosja. Przybrana w barwy z wstążki orderu świętego Jerzego, używane jako symbol przez carskich imperialistów, sowieckich internacjonalistów, a także walczących po stronie III Rzeszy własowców.
Możliwe też, że kopenhaska publiczność okazała się niewystarczająco światła i tolerancyjna, by zrozumieć świeżutki żarcik rosyjskiego wicepremiera, który niewpuszczony w przestrzeń powietrzną NATO w drodze z Nadniestrza – ponoć już zaczynającego tęsknić za matuszką Rassiją – zapowiedział, że następnym razem poleci tam bombowcem strategicznym.
I już chciałem napisać, że europejskie masy prawdziwe zagrożenia rozpoznają szybciej niż ich ideologiczni preceptorzy, ale zabrzmiało mi to dziwnie znajomo, jak wyznanie wiary dziewiętnastowiecznej postępowej inteligencji, wiary w mądrość i instynkt ludu, który potem tę inteligencję wyrzynał, najbardziej ochoczo zresztą w imperialnej Rosji właśnie.
Więc koniec. I bomba, jak mawiała stara służąca Gombrowiczów.